W delikatesach „U Grace” przy Piątej Alei kupiłem dwie kanapki i przywiozłem je na Liverpool Street. Wywabiłem Paula z laboratorium i o wpół do pierwszej zasiedliśmy przy jadalnym stole. Paul postawił przed nami po jednej puszce schłodzonego piwa Coors.
– Prawie nic dziś nie zrobiłem – zwierzył mi się, gdy tylko usiadł za stołem. – Nie mam głowy do rozwiązywania nawet najprostszych zagadnień.
Odwinął kanapkę z folii i zdziwił się:
– O, niedopieczona wołowina! Skąd wiedziałeś, że to lubię najbardziej?
– Słyszałem już dosyć dawno temu od Jilly, że jadasz rostbef wyłącznie niedopieczony i z majonezem. Pani z delikatesów też wiedziała dokładnie, jakie to mają być kanapki.
Twarz Paula od razu znieruchomiała.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że Jilly nie ma teraz wśród nas. Wiecznie powtarzała mi, że jestem głupi, bo zapomniałem zrobić to, o co mnie prosiła, albo żebym jej nie przeszkadzał, bo pracuje, a w ogóle, kto powiedział, że moja praca jest ważniejsza niż jej? W jednej chwili potrafiła na mnie krzyczeć, a już w następnej śmiała się i dla żartów gryzła mnie w ucho… Słuchaj, Mac, ja już nie mogę tego znieść!
– Paul, a kto to jest Laura? – Palnąłem to bez uprzedzenia. Myślałem, że dostanie zawału. Drgnął tak gwałtownie, że oblał sobie piwem grzbiet dłoni i nadgarstek. Nawet nie zaklął, w ogóle nie zareagował, tylko biernie przyglądał się, jak złocisty płyn ścieka z ręki na lśniący, mahoniowy blat stołu.
Podałem mu papierową serwetkę, a kiedy się wytarł – ponowiłem pytanie:
– Opowiedz mi coś więcej o tej Laurze. Kim ona jest? Odgryzł kęs kanapki i przeżuwał go powoli, nie patrząc na mnie. W końcu przełknął, popił piwem i burknął:
– Nie znam żadnej Laury! Paul Bartlett miał trzydzieści sześć lat, był wysoki i chudy jak słup telegraficzny i nawet w domu ubierał się w markowe ciuchy. Dziś miał na sobie ciemnozieloną koszulkę od Ralpha Laurena, spodnie koloru khaki i jasnobrązowe włoskie mokasyny ozdobione frędzelkami.
Jilly uważała go za geniusza. Może to i prawda, ale dla mnie w tej chwili był przede wszystkim parszywym kłamcą. Postanowiłem, że nie pozwolę mu się wykręcić sianem.
– Nie udawaj, bo wiesz doskonale, o jaką Laurę chodzi. Opowiedz mi o niej, bo to ważne.
– Do czego ci raptem potrzebna Laura? Skąd w ogóle znasz jej imię?
– Słyszałem je w ustach Jilly – zbyłem go krótko. Nie miałem zamiaru mu się zwierzać, że kiedy obudziłem się nagle przy szpitalnym łożu Jilly, ni stąd ni zowąd, przyszła mi do głowy jakaś Laura. Rozsiadłem się tylko wygodnie w fotelu i rzuciłem luźno: – Jilly kiedyś, tak sobie, wymieniła to imię. Nie powiedziała o niej nic więcej.
Chyba ulżyło mu, gdy to usłyszał, a ja się zorientowałem, że spieprzyłem sprawę jak ostatni idiota. Po co uczyli mnie w tym FBI sztuki kłamstwa i bluffu, jeżeli mogłem odkryć się przed Paulem, że nie wiem o Laurze niczego oprócz jej imienia? Ciekawe tylko, dlaczego Pul kłamał. W tym momencie zrozumiałem także, co miała na myśli Jilly. Laura zdradziła ją, ale z jej mężem, Paulem!
Paul odgryzł następny kawałek kanapki, wyciskając z niej nadmiar majonezu, który spłynął na serwetkę. Także i ten kęs żuł powoli, wyraźnie grając na zwłokę. To stary chwyt – chciał zyskać na czasie, żeby się namyślić lub pozwolić mnie pierwszemu zadawać pytania. Po dłuższej chwili ciszy wydusił w końcu:
– To po prostu jakaś kobieta z Salem, całkowicie bez znaczenia. Nie jestem nawet pewien, czy Jilly mówiła ci właśnie o niej, bo chyba w życiu jej nie widziała ani o niej nie słyszała. Nie mam pojęcia, do czego raptem było jej potrzebne to imię.
Znów upił piwa, ale tym razem ręka mu nie zadrżała.
– A ty, jak ją poznałeś? Jak brzmi jej nazwisko? – indagowałem dalej.
– Masz jeszcze jakieś pytania na temat osoby, o której Jilly mimochodem wspomniała? Powiedz od razu, do czego zmierzasz.
– Jilly wyraziła się w ten sposób: „Laura mnie zdradziła”. Jak myślisz, co to miało oznaczać?
Paul wyglądał na oszołomionego. Potrząsnął głową, jakby chciał uporządkować jej zawartość.
– Dobra, niech będzie – mruknął w końcu. – Znam taką jedną Laurę, ale nie widziałem jej chyba od marca. Zerwałem z nią, bo wprawdzie straciłem dla niej głowę, ale po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że jednak kocham Jilly i nie chcę jej stracić.
– A przedtem Laura była twoją kochanką?
– Trudno ci w to uwierzyć, Mac? Myślisz, że tylko taki superman jak ty może mieć powodzenie u bab? A tu tymczasem stary nudziarz Paul przypadkiem wpadł w oko twojej siostrze!
Tylko przez rozum wmusiłem w siebie kolejny kęs kanapki z tuńczykiem. Teraz już miałem pewność, że to Laura z Paulem do spółki oszukali Jilly. Najchętniej przeskoczyłbym na drugą stronę stołu i rozwaliłbym łeb temu zarozumialcowi. Zamiast tego, zacząłem metodycznie żuć to, co miałem w ustach, tak jak on poprzednio, aby odzyskać panowanie nad sobą. Po chwili uspokoiłem się na tyle, aby ton mojego głosu nie zdradzał złości.
– Chciałbym, Paul, aby wszystko było zupełnie jasne. Trudno mi było uwierzyć, że mogłeś mieć kochankę, gdyż jesteś żonaty i, o ile wiem, szczęśliwy w małżeństwie. No, a szczęśliwi małżonkowie na ogół nie zdradzają żon.
– Kurczę, przepraszam cię, stary! – Paul w zakłopotaniu przeczesał czuprynę palcami. – Nie chciałem tego powiedzieć, nie wiem, co mnie napadło. Po prostu jestem już tak wnerwiony, że nie panuję nad sobą.
– Dobrze, więc podasz mi nazwisko Laury?
– Scott. Laura Scott. Pracuje jako kierowniczka działu naukowego w Bibliotece Publicznej w Salem. Tam też ją poznałem.
– A co ty robiłeś w Bibliotece Publicznej w Salem? Paul wzruszył ramionami.
– Mają tam bogate zbiory prac naukowych, a ja od czasu do czasu potrzebuję materiałów źródłowych do moich publikacji.
– A jak Jilly wpadła na to, że romansujesz z Laurą?
– Nie mam pojęcia. Na pewno nie dowiedziała się tego ode mnie. Zresztą zna Laurę i przyjaźni się z nią.
– Czyżby Jilly też korzystała z biblioteki w Salem?
– Tak, i to nawet chętnie, ale nie pytaj mnie, do czego to jej było potrzebne. Jestem pewien, że Laura sama jej się tym nie pochwaliła, bo była za bardzo nieśmiała. Stanowiła kompletne przeciwieństwo Jilly. Twoja siostra, tak samo jak ty, Gwen i Kevin, jest piękna, zdolna i otwarta na ludzi. Zawsze tak pewna siebie, że nie chodzi zwyczajnie, tylko kroczy. Natomiast Laura jest tak zakompleksiona, że najchętniej schowałaby się w mysią dziurę.
– I te jej kompleksy tak cię rajcowały? Paul rzucił okiem na swą niedojedzoną kanapkę.
– Znasz takie stare przysłowie, że nawet befsztyk jedzony codziennie może się przejeść? Może po prostu potrzebowałem jakiejś odmiany?
– Czy ta Laura Scott dalej mieszka w Salem?
– Nie wiem, bo kiedy jej powiedziałem, że między nami wszystko skończone, ciężko to przeżyła. Mogła zostać w mieście, albo wyjechać, ale czy to ma jakieś znaczenie? Przecież powiedziałem ci, że Jilly nie powinna była nigdy się dowiedzieć o jej istnieniu. Może przez sen wypowiedziałem jej imię, a Jilly to podsłuchała? Zresztą, to nieważne, bo to już dawno skończone.
Nie dałem po sobie poznać, jak ważne było dla mnie to, co usłyszałem. Jilly musiała przecież być tak dalece owładnięta myślą o nielojalności Laury, że aż mnie się udzieliła ta sugestia. Czyżby to Laura opętała ją do tego stopnia, że wbrew instynktowi samozachowawczemu wpakowała się prosto do morza?
Godzinę później pędziłem już szosą prowadzącą do Salem.
Salem, stolica stanu Oregon, leży w samym sercu doliny rzeki Willamette. Tylko sześćdziesiąt osiem kilometrów – czyli „krótki skok”, jak mówią Indianie – dzieli to miasto od Portland.
Przypomniałem sobie, jak kiedyś Jilly, przy trzecim kieliszku białego wina, zaczęła mi tłumaczyć, że Indianie nazywali je Chemeketa, czyli „Miejsce wypoczynku”, a biali przemianowali na Salem, co było przeróbką hebrajskiego shalom, czyli pokój.
U granic miasta zjechałem z szosy na mały parking i wybrałem na komórce numer 411. Z biura numerów odpowiedziano mi, że w książce telefonicznej miasta Salem nie figuruje osoba nazwiskiem Laura Scott. Poprosiłem więc o numer centrali Miejskiej Biblioteki Publicznej. Po dziesięciu minutach zlokalizowałem jej monumentalny budynek między Liberty Street a Commercial. Niedaleko stamtąd, trochę bardziej na południe, znajdował się Uniwersytet Willamette, a od ratusza oddzielał bibliotekę tylko przestronny dziedziniec. Jak na mój gust, było stąd stanowczo zbyt blisko do biurokratów! Wewnątrz budynku zapominało się o jego zewnętrznej brzydocie i topornych kształtach – sale były przestronne, dobrze oświetlone, podłogi pokryte turkusowymi wykładzinami, a półki pomalowane na kolor pomarańczowy. Osobiście nie zachwycałem się tym kolorem, ale może rzeczywiście pomagało to studentom skupiać uwagę? Podszedłem do lady, przy której wypożyczano książki, i zapytałem o panią Scott.
– To nasza kierowniczka działu naukowego! – objaśnił pracownik, którego wygląd i akcent wskazywały na pochodzenie z Bliskiego Wschodu. Skierował mnie w prawo pomiędzy rzędami półek, więc poszedłem w kierunku wyznaczonym przez jego palec.
Przez chwilę zatrzymałem się przy ekspozycji dotyczącej sztuki renesansowej i w tej samej chwili zwróciłem uwagę na kobietę rozmawiającą akurat z mocno pryszczatym uczniem szkoły średniej. Mężczyznę w moim wieku najbardziej w jego wyglądzie śmieszyły spodnie prawie spadające z siedzenia, z krokiem na wysokości kolan.
Kiedy chłopak przeszedł do działu czasopism, miałem okazję lepiej przyjrzeć się Laurze Scott. Paul tak podkreślał, jaka to z niej nieśmiała, szara myszka, że moją pierwszą myślą było: „Czy ten idiota jest ślepy?” Jak mógł opisać ją jako niepozorną, niegodną uwagi osóbkę, jeśli wystarczyło mi jedno spojrzenie, aby poczuć przypływ pożądania tak silny, że musiałem odwrócić się w stronę działu dziewiętnastowiecznej historii Anglii. Dziewczyna była wysoka i szczupła, o tak świetnej figurze, że nie szpecił jej nawet nijaki, oliwkowozielony kostium o zbyt długiej spódnicy. Ta kobieta nawet w worku wyglądałaby seksownie! Włosy mieniące się różnymi odcieniami brązu upinała w ścisły kok przytrzymywany mnóstwem spinek, ale i tak widać było, że są długie i gęste. Najchętniej wyciągnąłbym jej te wszystkie spinki i wyrzucił do śmieci! Jasne, że Paul mógł stracić dla niej głowę od pierwszego wejrzenia, ale dlaczego starał się zdyskredytować ją w moich oczach? Może myślał, że nie zwrócę na nią uwagi?
Oczywiście w godzinach pracy Laura zachowywała się powściągliwie, szczególnie gdy fryzura dodawała jej urzędowej powagi, ale i tak wydawała się naładowana elektrycznością. Musiałem znów zwrócić się w stronę działu historii Anglii, aby ukryć podniecenie. I miałem pozwolić, żeby coś takiego przeszło mi koło nosa? Może celowo udawała szarą myszkę, aby trzymać facetów na dystans, ale z Paulem to nie wypaliło. Ze mną też nie.
Dla pamięci powtórzyłem sobie w myśli trzy razy: „To ona do spółki z Paulem oszukała Jilly”. Na wszelki wypadek dodałem jeszcze czwarty raz, aby mieć pewność, że dam sobie radę.
Odczekałem, aż chłopak w opadających dżinsach wziął sobie jakieś pismo i znikł z nim za pomarańczową półką. Dopiero wtedy powoli podszedłem do Laury i zagaiłem:
– Och, ta dzisiejsza młodzież! Czasem chciałoby się spuścić takiemu portki i wlepić porządnego klapsa. Temu gówniarzowi, który z panią rozmawiał, gacie same by spadły, gdyby tylko zakaszlał.
Jej twarz, o cerze gładkiej jak u młodej dziewczyny, nie zmieniła wyrazu przez mniej więcej trzy sekundy. Przez ten czas patrzyła na mnie jak na powietrze, jakby nie dosłyszała, co powiedziałem. Dopiero potem obejrzała się w ślad za wzmiankowanym młodzieńcem, który akurat pochylił się, aby zdjąć inne czasopismo z dolnej półki. Rzeczywiście krok jego spodni wypadał na wysokości kolan. Laura odwróciła się do mnie, a po upływie następnych trzech sekund odchyliła głowę do tyłu i ku mojemu zaskoczeniu zaniosła się żywiołowym śmiechem. W ciszy bibliotecznych sal ten odgłos zabrzmiał jak werbel. Nawet Arab z wypożyczalni spojrzał w naszym kierunku z rozdziawioną ze zdziwienia gębą.
To nie był taki zwykły, nieokreślony śmiech, ale wybuch perlistej radości dobywający się z głębi piersi. Uśmiechnąłem się z aprobatą i wyciągnąłem do niej rękę.
– Dzień dobry pani, nazywam się Ford MacDougal. Mieszkam tu od niedawna, dopiero zacząłem wykładać na Uniwersytecie Willamette nauki polityczne. Specjalizuję się zwłaszcza w stosunkach międzynarodowych dziewiętnastowiecznej Europy. Chciałem sprawdzić, z jakich materiałów źródłowych studenci mogą korzystać poza terenem uczelni. A swoją drogą, podobają mi się te pomarańczowe półki na tle turkusowych dywanów.
– Dzień dobry, panie… czy panie doktorze?
– No, niby mam ten doktorat, ale poza uczelnią „doktor MacDougal” brzmi jakoś sztucznie. Nie wiem, jak pani, ale mnie doktor zawsze się kojarzy z takim, co to zagląda pacjentom do tyłka, dlatego nie lubię, kiedy ktoś tak się do mnie zwraca. Wolę już rozmawiać o wojnach łotewskich gangów narkotykowych.
Znowu ją zamurowało na jakieś trzy sekundy, po czym eksplodowała kaskadą śmiechu. Szybko jednak zakryła ręką usta i próbowała się opanować.
– Och, przepraszam! – wy dyszała, z wysiłkiem tłumiąc śmiech. – Normalnie zachowuję śmiertelną powagę i nigdy się tak nie śmieję.
Odchrząknęła, wyrównała klapy żakietu i oświadczyła uroczystym tonem:
– No więc dobrze, panie MacDougal, nazywam się Laura Scott i pracuję tu jako kierownik działu naukowego.
– Pięknie się pani śmieje! – wyznałem, kiedy uścisnęliśmy sobie dłonie. Uchwyt jej ręki był silny, a dłoń wąska, z długimi, wypielęgnowanymi palcami.
– Od dawna pani tu pracuje?
– Niecałe pół roku. Pochodzę z Nowego Jorku, ale przyjechałam tu, żeby studiować bibliotekoznawstwo w Willamette. To moja pierwsza praca na Zachodnim Wybrzeżu, tyle że kiepsko płatna. Ledwo starczy na karmę dla mojego ukochanego kota Grubstera i gwarka Nolana.
Wsłuchiwałem się uważnie w każde jej słowo. Dobrze, że lubi zwierzątka i trzyma je w domu, ale przede wszystkim nie mogłem oderwać wzroku od jej ust. Miała pełne, zmysłowe wargi, na których pięknie prezentowała się czerwona szminka. Odchrząknąłem, aby coś powiedzieć, ale plotłem same głupstwa jak zakochany nastolatek.
– Tak, ma pani rację, z tymi pieniędzmi są wieczne problemy. Dobrze, że oprócz siebie nie mam na utrzymaniu żadnych ptaków i kotów, bo sam wystarczająco dużo jem. Na uniwersytecie też mamy ciężkie warunki. Wprawdzie jako profesor mam do dyspozycji gabinet z ładnym widokiem, ale ogrzewanie jest tam tak staroświeckie, że słychać, jak para świszczy w rurach.
Tym razem Laura kilkakrotnie zamrugała oczami, ale nie wybuchła spontanicznym śmiechem, tylko dyskretnie zachichotała. Dobre i to. W każdym razie wiedziałem, że potrafię ją rozśmieszyć, a to oznaczało, że wydałem się jej zajmujący.
Miałem już przygotowany scenariusz roli, jaką chciałem odegrać, żeby omotać ją do tego stopnia, by wyznała mi całą prawdę. Jednak na razie wolałbym raczej porwać ją w ramiona i polecieć z nią na Tahiti. Z tego powodu byłem wściekły na siebie.
– Czy ma pani jakieś konkretne plany na dzisiejszy wieczór? – zapytałem, a kiedy nie uzyskałem odpowiedzi, dodałem: – Jestem tu od niedawna i nikt mnie nie zna, więc rozumiem, że boi się pani, bym nie okazał się kimś w rodzaju Kuby Rozpruwacza. Dla pewności chodźmy więc gdzieś blisko. Piętro niżej widziałem tu taką kawiarenkę „Amadeusz”…
Spojrzała na duży, „służbowy” zegar, umiejscowiony akurat nad dziełami naukowymi dotyczącymi okresu średniowiecza. Potem uśmiechnęła się do mnie i potakująco skinęła głową.
– Dajmy sobie spokój z „Amadeuszem”, wystarczy, że codziennie wpadam tam coś zjeść. Na tej samej ulicy znam taką fajną knajpkę…
Najpierw pokazała mi bibliotekę, a po godzinie poszliśmy spacerkiem wzdłuż Liberty Street do tajlandzkiej restauracji „Mai Thai”. Po bliższym poznaniu lokal okazał się doskonały, choć na pierwszy rzut oka wyglądał niezbyt zachęcająco z powodu słabego oświetlenia i pokładów kurzu. Dlatego też obawiałem się zamówić tam danie mięsne.
Jeszcze zanim wyszliśmy z biblioteki, Laura rozpuściła włosy, więc korciło mnie, by zanurzyć w nie twarz i dłonie. Oparła się o mnie ramieniem, na które spłynęła fala długich włosów. W swoim zachowaniu nie przejawiała żadnych kompleksów ani zahamowań, przeciwnie – tryskała nieskrępowanym humorem, dzięki czemu poczułem się jak najatrakcyjniejszy facet na świecie. Wyznała mi, że w marcu skończyła dwadzieścia osiem lat. Mieszkała sama w osiedlu szeregowych domków nad rzeką, grywała w tenisa i squasha, pasjonowała się także jazdą konną. Jeździła w klubie położonym niedaleko miasta. Cieszyłem się, że w stosunku do mnie zachowywała się tak swobodnie, i pragnąłem, aby tak zostało.
Sam opowiedziałem jej przygotowaną zawczasu bajeczkę o życiu na uczelni, osnutą na wspomnieniach moich krewnych i znajomych z okresu studiów. Dojadała właśnie tajlandzką potrawkę z kurczęcia „satay”, gdy doszedłem do wniosku, że żarty się skończyły. Przyjechałem do tego miasta nie po to, aby nawiązać romans z tą niezwykłą kobietą, ale aby zrealizować określony cel. Rozsiadłem się więc wygodnie i bacznie obserwowałem jej reakcję, kiedy wypowiedziałem następujące zdanie:
– Mam krewnych w Edgerton, to jest na wybrzeżu, mniej więcej godzinę drogi stąd.
Niby nie przerwała konsumpcji, ale od razu zauważyłem zmianę w jej spojrzeniu. Dotychczas łagodne i rozmarzone, stało się nagle ostre i przenikliwe. Nie skomentowała natomiast usłyszanego zdania, więc kontynuowałem ten temat.
– Mój kuzyn, Rob Morrison, służy w tamtejszej policji. Mieszka nad samym klifem, człowiek czuje się w jego domu jak w łodzi, szczególnie kiedy wyjrzy się przez okno. Słyszała pani kiedyś o tej miejscowości albo zna pani kogoś stamtąd?
Byłem ciekaw, czy skłamie.
– Tak, słyszałam i znam – odpowiedziała. O mało nie spadłem z krzesła, bo nie przypuszczałem, że tak łatwo zwierzy się zupełnie obcemu człowiekowi. A może właśnie dlatego, że byłem w tych stronach zupełnie obcy?
– A mojego kuzyna pani zna? – drążyłem dalej.
– Roba Morrisona? Nie przypuszczam, abyśmy się kiedykolwiek spotkali.
– Chyba rzeczywiście nie, bo zapamiętałaby go pani. To prawdziwy atleta, triathlonista.
Laura ostentacyjnie westchnęła i teatralnym gestem przewróciła oczami. I kto tu śmiał nazywać ją niepozorną czy zahamowaną? Ta dziewczyna wprost promieniała blaskiem.
– Przykro mi, ale nie miałam okazji go poznać. Znam natomiast Bartlettów, Jilly i Paula.
– Ależ ten świat jest mały! – Miałem nadzieję, że głos mi nie zadrżał. – Tak się składa, że też znam ich bardzo dobrze.
Przełknąłem łyżkę zupy kokosowej i ciągnąłem:
– Jest pani trochę młodsza niż Jilly, więc nie mogłyście chodzić razem do szkoły. Ciekawe, jak się poznałyście.
– Jakieś pięć miesięcy temu Jilly przyszła do naszej biblioteki. Wdałam się z nią w rozmowę, z której wynikało, że poszukiwała artykułów na temat niepłodności. Podpowiedziałam jej, aby spróbowała coś znaleźć w Internecie i zaoferowałam się, że pokażę, jak ma się obchodzić z naszym komputerem, ale przyznała, że to przerasta jej możliwości. Od tamtej pory widywałyśmy się raz lub dwa razy w tygodniu, czasem tu, a czasem w Edgerton. Trzy miesiące temu poznałam Paula.
Machinalnie bawiąc się widelcem, rozmyślałem. Coś mi się tu nie zgadzało. Obsługa komputera miałaby przekraczać możliwości Jilly? Ciekawe, w jakim celu tak okłamała Laurę, bo przecież zawsze miała smykałkę do komputerów. I o co chodziło z tą niepłodnością? Jednak zapytałem tylko:
– Przyjaźniłyście się z Jilly?
– Tak.
– Ale nie była pani kochanką Paula Bartletta? Laura przechyliła głowę na bok, a przy tym ruchu jej piękne włosy spłynęły prawie do talerza.
– Co to ma znaczyć, panie MacDougal? Czy to Jilly pana tutaj przysłała? O co właściwie panu chodzi?
– Przepraszam, że wprowadziłem panią w błąd, ale nie jestem profesorem Uniwersytetu Willamette i nie mam pojęcia o łotewskich gangach narkotykowych. Przyjechałem tu specjalnie, aby porozmawiać z panią. Prawdą jest to, że nazywam się Ford MacDougal i jestem bratem Jilly, która leży w tej chwili w szpitalu Tallshon w stanie śpiączki.
Upuściła łyżkę do talerza z zupą i zbladła jak ściana. Obawiałem się, że zemdleje, i już wstawałem z miejsca, kiedy zorientowałem się, że nic jej nie jest, a tylko ja narobiłem bigosu.
– Przykro mi, że panią oszukałem, ale gdyby była taka potrzeba, zrobiłbym to jeszcze raz, bez względu na to, co czuję do pani. – Mój szef posikałby się ze śmiechu, gdyby usłyszał w moich ustach takie teksty. Tymczasem Laura już odzyskała kontrolę nad sytuacją.
– Jilly w stanie śpiączki? To niemożliwe!
– Dlaczego?
– Przecież jeszcze we wtorek wieczorem widziałam ją w Edgerton!