Laura leżała w sali nr 511 szpitala miejskiego w Salem. Stanąłem cicho przy jej łóżku, przyglądając się, jak oddycha powoli i równo. W jej nozdrzach wciąż tkwiły przewody doprowadzające tlen, a przez wenflon w ramieniu sączyła się do żyły kroplówka z soli fizjologicznej. Grunt, że żyła i wiadomo było, iż wkrótce dojdzie do siebie, tak jak ja. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że jeszcze nigdy w życiu tak się nie cieszyłem, wyjąwszy moment, kiedy Jilly odzyskała przytomność. Jej przynajmniej założyli szpitalną koszulę i okryli aż po pachy, nie tak jak mnie. Ktoś także zaczesał jej włosy, żeby nie spadały na twarz, leżały rozsypane na twardej, szpitalnej poduszce.
Pochyliłem się nad nią, lekko dotknąłem policzka i zagadałem:
– Lauro, powtórzę ci teraz to samo, co mnie nawijali do znudzenia, kiedy jeszcze nie mogłem się ruszyć. Obudź się, dosyć tego spania. Wróć do mnie!
Wargi Laury poruszyły się ledwo dostrzegalnie, układając się w kształt mojego imienia. Całkiem spontanicznie pochyliłem się jeszcze bardziej i delikatnie pocałowałem jej blade usta.
– Tak, to ja, Mac. Lubię, jak wymawiasz moje imię. Powtórz je jeszcze raz. Wróć do mnie, Lauro.
– Właśnie chcieliśmy ją wybudzić, ale widzę, że pan świetnie to robi! – Usłyszałem za sobą głos, który zidentyfikowałem jako należący do wysokiej kobiety w białym fartuchu. – Niech pan ją zachęci, żeby otworzyła oczy. Pan jest jej mężem?
Zabawne, ale wcale nie zabrzmiało to źle. Jakoś mi nie przeszkadzało, że znam Laurę dopiero od dwóch dni.
– Nie, jestem jej przyjacielem – wyjaśniłem.
– A ja jej lekarką prowadzącą. Nazywam się Elsa Kiren. Czy mam pana zastąpić albo przysłać tu którąś z pielęgniarek?
– Dziękuję, ale zostanę przy niej. Ja też dopiero co obudziłem się po takim samym zatruciu, więc wiem, co teraz dzieje się w jej głowie.
– Dobrze, ale jeśli pan będzie potrzebował pomocy, proszę zawołać. Będę w pobliżu – obiecała i wycofała się.
Wróciłem do Laury, zastanawiając się, czy też byłem taki blady, zanim się obudziłem.
– Posłuchaj mnie, Lauro. Przemyślałem całą sprawę dokładnie i doszedłem do wniosku, że ja wplątałem się w to przypadkiem, natomiast ktoś dybał na twoje życie. Obudź się, bo musimy sobie to wszystko dobrze poukładać. No już, otwórz oczy! – Poklepałem ją po policzku. – Zrozum, że ktoś chciał cię zabić!
– Nie bij mnie, głuptasie!
Uśmiechnąłem się od ucha do ucha i trzepnąłem ją w drugi policzek.
– Tak, masz rację, jestem głuptas. Wydała gardłowy dźwięk podobny do gniewnego mruczenia jej kota.
– Kiedy stąd wyjdę, pojadę do twojego mieszkania i zajmę się Nolanem i Grubsterem, tylko musisz mi powiedzieć, czego im trzeba. Obudź się, Lauro, pomyśl o swoich zwierzakach!
Powoli otworzyła oczy, choć nie od razu mnie poznała. Widziałem, jak stopniowo w jej oczach zapala się iskierka, co oznaczało, że umysł zaczyna pracować na pełnych obrotach.
– Cześć! – przywitałem ją. – Spokojnie, ładuj akumulatory. To może trochę potrwać, ale już ci niewiele brakuje.
– Mac, chyba to nie ty podałeś mi narkotyk? W życiu nie uwierzę. Dlaczego miałbyś to zrobić?
– Dobrze, że nie wierzysz, bo ja tego nie zrobiłem. Jeszcze dwie godziny temu też leżałem jak worek. Ktoś chciał załatwić nas oboje.
Zrobiła oczy jak spodki, jej wzrok nie był już zamglony.
– Tak mnie strasznie boli głowa! – poskarżyła się.
– Wiem, mnie też bolała, ale to przejdzie, mnie już prawie nie boli. Jak myślisz, kto mógł nas tak urządzić?
– Nie mam pojęcia. Ktoś musiał dosypać tego świństwa do kawy, bo oboje ją piliśmy. Ty nawet więcej, o ile pamiętam.
W tym momencie po mojej prawej stronie poruszył się jakiś cień. To detektyw Minton Castanga wszedł do sali, w której leżała Laura. Wyczułem, jak napięła mięśnie, przybierając postawę zaczepno-odporną.
– Był tu, jeszcze zanim się obudziłam. To jakiś nieprzyjemny facet. Odeślij go, Mac.
– Nie mogę, bo to policjant, ale nie bój się go. Detektyw Castanga z Komendy Policji w Salem próbuje odnaleźć tego, kto nas w to wpakował. Panie Castanga, pani Laura Scott obudziła się i może z nami rozmawiać.
Detektyw Castanga stanął po drugiej stronie łóżka Laury. W milczeniu przyglądał się jej przez chwilę, a potem swoim rozwlekłym głosem wycedził:
– Ma pani rację, że byłem tu już wcześniej. Przyglądałem się pani i próbowałem sobie wyobrazić, jak pani będzie wyglądać po przebudzeniu, ale moje przewidywania się nie sprawdziły. Cieszę się, że pani już doszła do siebie, bo musimy porozmawiać.
Na bladej twarzy Laury nie uzewnętrzniły się żadne emocje, ale bystrym, skupionym wzrokiem otaksowała detektywa i trudno było odgadnąć, co przy tym myślała. W końcu ledwo zauważalnie kiwnęła głową i oświadczyła:
– Proszę bardzo, panie śledczy.
– Agent MacDougal powiedział mi, że wczoraj w pani mieszkaniu byliście tylko wy, kot i ptak. Dobrze mówię?
– Tak, przynajmniej nie zauważyłam nikogo ukrytego w szafie. Jeśli ktoś tam był, musiał zachowywać się bardzo cicho.
– Słusznie pani przypuszczała, że wsypano wam fenobarbital do kawy. Prawdopodobnie był to ten sam preparat, jaki znaleźliśmy w pani apteczce.
– Ależ ja nie trzymam takich rzeczy w domu! Chyba że coś zostało po moim wuju George’u…
– Otóż to. Czemu nie wyrzuciła pani tych starych pigułek?
Laura wzruszyła ramionami, a przy tym ruchu zsunęło się z niej przykrycie. Bez namysłu poprawiłem prześcieradło i poklepałem ją po policzku.
– Bo ja wiem? Po prostu leżały sobie w apteczce. Słyszałam, że fenobarbital pomaga na kłopoty z zaśnięciem, więc trzymałam je na wypadek bezsenności. Przypuszczam, że nie było to zbyt mądre z mojej strony.
W jednej chwili detektyw Castanga zrzucił maskę spokojnej uprzejmości, a przeobraził się w cynicznego, podejrzliwego gliniarza.
– A więc, jeśli dobrze zrozumiałem, ktoś dostał się do pani domu, buszował w pani apteczce, nasypał wam obojgu fenobarbitalu do kawy, a pani przez cały czas nic nie zauważyła?
– Myślę, panie śledczy, że nie ma innej możliwości.
– A ja myślę, że jest. Równie prawdopodobne jest to, że pani nasypała tego środka do kawy i wypiła trochę dla zatarcia śladów.
Rzuciłem mu karcące spojrzenie, ale nie zauważył go, koncentrując się na osobie Laury.
– Rozumiem, chce mi pan wmówić, że podtrułam najpierw Maca, a potem siebie? A może byliśmy kochankami, którzy postanowili wspólnie popełnić samobójstwo? Proszę, niech więc mi pan powie, dlaczego miałabym zabić Maca?
– Ponieważ za dużo o pani wiedział i chciał panią zdemaskować.
Teraz ton jego głosu stał się ostry i sarkastyczny. Nachylił się nad Laurą, jakby rzucał jej w twarz oskarżenia. Zdecydowałem, że pozwolę mu na to przez trzy sekundy, nie dłużej.
– Przykro mi, panie śledczy, ale nie mam nic do ukrycia. – Już prawie chciałem przerwać to przesłuchanie, gdy Laura zmieniła ton na równie odstręczający jak ton detektywa. – Niech pan mnie zostawi w spokoju. Źle się czuję, głowa mnie boli i zimno mi, a pan z góry traktuje mnie jak przestępcę. Niech pan nie traci na mnie swojego cennego czasu, bo nie mam nic więcej do powiedzenia.
Detektyw Castanga wyprostował się, wyraźnie zaskoczony taką reakcją. Poznałem to po gwałtownym skurczu na jego policzku i nieco bardziej chrapliwym oddechu.
– Sądzę jednak, że próbowała pani zabić pana MacDougala, i mam zamiar to pani udowodnić.
– A to proszę bardzo, niech pan się zapędza we wszystkie możliwe ślepe uliczki za pieniądze podatników, widzę, że to panu jak najbardziej odpowiada. Rzygać mi się chce na widok takich gliniarzy jak pan!
Castanga próbował opanować śmiech, ale mu się to nie udało.
– Twarda z pani sztuka, pani Scott! Oj, coś mi się nie wydaje, żeby pani była tylko skromną bibliotekarką. Rozłożyła mnie pani na łopatki w pięknym stylu!
Miał rację, bo ona okazała się większym twardzielem niż on – trafiła kosa na kamień. Jednak śmiech detektywa Castangi ucichł równie szybko, jak się rozpoczął.
– Dobrze więc, dajmy na to, że przyjmę pani wersję. Załóżmy, że to pani była obiektem ataku. Zaczynajmy więc. Mac, przysuń sobie krzesło, bo jesteś cały roztrzęsiony. Nie musisz grać roli obrońcy pani Scott, bo widzę, że ona świetnie sobie radzi bez ciebie. Może podać pani aspirynę?
Laura zażyła aspirynę. Doktor Kiren jeszcze raz pobieżnie ją zbadała, skinęła nam głową i opuściła pokój. Castanga usadowił się wygodnie na krześle, z otwartym notatnikiem na udzie. Ja natomiast siedziałem sztywno wyprostowany.
– No, to mówcie – polecił. – Widzę, że dobraliście się w korcu maku, więc powiedzcie mi przede wszystkim, kto mógłby pragnąć śmierci pani Scott.
Oboje milczeliśmy, bo nie bardzo wiedzieliśmy, co powiedzieć. W końcu wzruszyłem ramionami i przystąpiłem do rzeczy.
– Dla jasności, panie Castanga, mówiłem już panu, że przede wszystkim przyjechałem do Edgerton ze względu na moją siostrę Jilly. Natomiast z panią Scott poznaliśmy się dopiero dwa dni temu.
Detektyw zdawał się nie wierzyć mi, bo uniósł brwi na dobre dwa centymetry w górę. Zwrócił się teraz do Laury, ale i ona nie udzieliła mu odpowiedzi, jakiej oczekiwał.
– Jakoś nikt taki nie przychodzi mi na myśl. W końcu jestem tylko bibliotekarką, nie znam się na tym.
W tym momencie nie miałem wątpliwości, że skłamała gładko i bez zająknięcia. Nie wiem, co pomyślał o tym detektyw, ale przez dłuższy czas przyglądał jej się uważnie.
– Wydaje mi się, Mac, że kłopoty zaczęły się wraz z twoim przyjazdem – oświadczył wreszcie. – Podaj mi nazwiska osób, z którymi miałeś do czynienia w Edgerton.
Odniosłem wrażenie, że Laurze to pytanie przyniosło ulgę. Wymieniłem więc posłusznie nazwiska wszystkich, których poznałem w Edgerton. Kiedy skończyłem, Castanga podsumował:
– Dobrze więc, mamy tu jakieś dwanaście nazwisk. Przeczytam je teraz na głos, a ty możesz dodać lub skreślić z tej listy, kogo zechcesz. Zaczniemy od najgrubszej ryby, Alyssuma Tarchera. Facet jest cholernie nadziany i ma olbrzymie wpływy; słyszałem, że we władzach stanowych, a nawet w Waszyngtonie. Wciągnąłeś go na listę razem z całą rodzinką…
– A jak inaczej? – przerwałem mu. – Ale zaraz, coś jeszcze wydarzyło się w Edgerton od mojego przybycia. Przecież dwa dni temu załatwili Charliego Ducka, a Maggie do tej pory nie odkryła ani motywów zabójstwa, ani tego, z jakiego powodu splądrowano jego dom.
W tym miejscu poczułem nad nim przewagę, więc spojrzałem mu prosto w oczy i dodałem:
– Ona twierdzi, że Charlie był przypadkową ofiarą. Może ma rację, ale kto wie…
– Tak, to rzeczywiście paskudna sprawa! – przyznał Castanga. – Tym bardziej, że dziadek był emerytowanym gliniarzem, który kiedyś podobno miał niezłą opinię.
– Tak, Maggie wspomniała mi o tym.
– Już dawno temu odszedł z Komendy Policji w Chicago. Muszę zapytać Maggie, czego tymczasem dowiedziała się w tej sprawie. Miała wysłać zwłoki do Portland, żeby zrobili sekcję, chociaż i tak widać było, że śmierć nastąpiła od ciosu w głowę. Jednak zawsze lepiej sprawdzić, bo nie wiadomo, co się jeszcze okaże. Maggie naciskała, żeby odesłali ciało do wtorku, bo na ten dzień wyznaczony jest pogrzeb.
Następnie zwrócił się do Laury.
– Pani twierdzi, że nie ma pani wrogów. Proszę więc zrobić listę osób, które zna pani w Salem i razem ją potem przejrzymy.
Laura potakująco kiwnęła głową, ale zaraz przymknęła oczy. Była blada i wyglądała na zmęczoną. Podejrzewałem, że sam wyglądam nie lepiej.
Zastanawiałem się, czy powinienem powiedzieć mu o ostatnich słowach Charliego. Po namyśle zdecydowałem się pozostawić decyzję w tej sprawie Maggie.
Pomyślałem także o Jilly i Paulu. Czyżby nienawidzili Laury tak mocno, że postanowili wyprawić ją na tamten świat? Może Jilly o własnych siłach opuściła szpital, pojechała do Salem, wdarła się do mieszkania Laury i wsypała fenobarbital do puszki z kawą?
– Czy Jilly miała klucz do twojego mieszkania? – spytałem Laury, choć te słowa z trudnością przeszły mi przez gardło.
– Chyba nie, choć odwiedzała mnie od czasu do czasu… Na razie muszę wziąć silniejszy środek przeciwbólowy, bo łeb mi pęka!
Detektyw Castanga podniósł się z krzesła i wsunął notatnik do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Dobrze, wystarczy na razie. Porozmawiamy o tym, kiedy pani się lepiej poczuje. Tymczasem postawię funkcjonariusza pod drzwiami pani domu.
– Dziękuję, panie śledczy. – Laura westchnęła, zamknęła oczy i odwróciła się plecami do niego.
– Idziesz ze mną, Mac? – zapytał mnie.
– Na razie nie chciałbym zostawiać jej samej. Nie zapominajmy, że ktoś chciał ją zabić, a trochę potrwa, zanim zdąży pan kogoś tu przysłać.
– Nie tak długo – pocieszył mnie detektyw. – Mam tu takiego chłopaka, trochę już się zdążył wypalić w naszej robocie, ale dobrze jej przypilnuje. Nazywa się Harold Hobbes, jest całkiem sympatyczny, ale jeśli zaszłaby taka potrzeba, nie wpuści tu nawet własnej matki. – To ostatnie zdanie skierował do Laury.
– Dziękuję panu bardzo – powiedziała.
Podprowadziłem Castangę kawałek, wzdłuż szpitalnego korytarza, na którym nasze kroki wmieszały się w kakofonię odgłosów szpitalnych, czyichś krzyków, brzęczącej w tle muzyki, pikania urządzeń elektronicznych i przypadkowych przekleństw. Kiedy wróciłem do pokoju Laury, zastałem tam wysoką kobietę pochyloną nad jej łóżkiem.
– Hej, co tam się dzieje? – krzyknąłem i jednym krokiem byłem przy niej. Dopiero kiedy kobieta wyprostowała się i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, rozpoznałem w niej doktor Kiren.
– Pani Scott chciała mnie o coś spytać, ale jest tak zmęczona, że musiałam się nachylić, aby ją zrozumieć – wyjaśniła lekarka.
– Och, przepraszam.
– Do wieczora powinna czuć się już całkiem dobrze. Może nawet puścimy ją do domu…
Do domu? Nie, to stanowczo nie był dobry pomysł. Postanowiłem, że wymyślę coś innego. Tymczasem odezwał się pager doktor Kiren, więc w biegu przykazała Laurze odpoczywać i opuściła pokój. Przypomniałem sobie jeszcze o pogrzebie Charliego Ducka. Żeby tylko zdążyli odesłać z powrotem jego ciało, bo ceremonia ostatniego pożegnania musiała się odbyć jak należy.
Pochyliłem się jeszcze nad Laurą i musnąłem kciukiem czoło nad jej brwiami.
– Jeszcze przyjdę do ciebie dziś po południu – obiecałem. – Wtedy porozmawiamy, a na razie odpoczywaj. Harold Hobbes będzie pilnował twojego pokoju. Jeśli mimo to ktoś się tu wśliźnie, po prostu krzycz.
– Dobrze… – odpowiedziała, nie otwierając oczu. Dopiero kiedy byłem już przy drzwiach, zawołała za mną: – Dziękuję, Mac!
– Nie ma za co.
– Tak mi przykro, że przeze mnie omal nie zginąłeś…
– Ja myślę! Kiedy pożegnałem się z Laurą, podjechałem pod jej dom. Ludzie Castangi skończyli już zabezpieczanie śladów, ale musiałem pokazać administratorowi odznakę FBI, żeby wpuścił mnie do środka. Grubster czekał pod samymi drzwiami na swoją panią. Na mój widok miauknął, obrócił się na miejscu i poszedł naprzód z ogonem uniesionym pionowo w górę.
– Czekaj, zaraz dam ci jeść! – zawołałem za nim. Zupełnie jakby zrozumiał, zatrzymał się, podniósł lewą przednią łapkę, oblizał ją i usiadł tam, gdzie stał. Zagadywałem więc dalej: – Zobaczmy, gdzie pańcia schowała jedzonko dla ciebie?
Wyłożyłem na kocią miskę całą puszkę łososia z ryżem. Domieszałem do tego przygarść jakiejś suchej karmy, która jednak wyglądała tak nieapetycznie, że polałem to wszystko po wierzchu odtłuszczonym mlekiem. Grubsterowi najwidoczniej to zasmakowało, bo jedząc, przez cały czas mruczał. Postawiłem mu więc do dyspozycji pełną miskę wody i zabrałem się do wymiany zawartości kuwety. Grubster obserwował moje czynności i chyba doszedł do wniosku, że dobrze to robię, bo wychodząc z kuchni, przystanął na chwilę i potarł pyszczkiem moją nogę.
– Teraz kolej na ciebie, Nolan! – Gwarek, ledwo usłyszał swoje imię, wydał serię skrzekliwych wrzasków, które w ptasim języku najwyraźniej miały oznaczać polecenia. Zmieniłem mu więc wodę w poidełku, pokruszyłem na kawałki kromkę chleba i rozsypałem ziarna słonecznika po podłodze klatki. Nolan zeskoczył tam natychmiast i zaczął z apetytem zajadać.
Wychodząc, przeniosłem wzrok z Grubstera na Nolana i z westchnieniem zawróciłem. Pogłaskałem kota i podrapałem go za uchem, a Nolan odprowadzał mnie ożywionym skrzeczeniem. Wychowałem się wśród psów, ale przez ostatnie cztery lub pięć lat nie trzymałem w domu żadnego zwierzaka. Jednak już po kilku minutach spędzonych w towarzystwie tych dwojga wydało mi się całkiem oczywiste, że muszę się z nimi uprzejmie pożegnać. Zawołałem więc do nich:
– Cześć, na razie, niedługo po was wrócę!
– Skuaak! – odpowiedział mi Nolan. Natomiast Grubster nie zareagował, bo już spał.
Wczesnym popołudniem byłem już z powrotem w Edgerton. Wstąpiłem do delikatesów „U Grace” i zamówiłem kanapkę z tuńczykiem na żytnim chlebie, z pomidorami i piklami. Przy posiłku wypytywałem Grace, czy nie wie o jakimś domu lub mieszkaniu do wynajęcia, w mieście lub pod miastem, na przykład w pobliżu domku Roba Morrisona.
Grace była stanowczą kobietą, wysoką i szczupłą, z gęstymi, szpakowatymi włosami.
– Przypuszczam, że mógłby pan zatrzymać się „Pod Jaskrami”… – zaczęła z porozumiewawczym uśmieszkiem – ale Arlene Hicks nie jest zachwycona pańskim pobytem tutaj. Nawet nie przyjdzie jej na myśl, że przecież pieniądze nie śmierdzą. Powiedziała już panu, że nie ma wolnych pokoi, prawda?
Przytaknąłem, ale nie darowałem sobie kąśliwej uwagi:
– Może powinienem był ją uspokoić, że jeśli tylko nie szmugluje narkotyków, nie ma się czego obawiać?
– Cóż, nie można wykluczyć, że właśnie tym się zajmuje. Arlene to bardzo tajemnicza osoba. Mam dla pana coś lepszego, panie MacDougal. W południowej części miasta, prawie przy samym klifie, jest taki mały domek należący do Alyssuma Tarchera. Nazywa się „Chata pod Mewami”. W tej chwili stoi pusty, bo ostatni lokatorzy wyprowadzili się miesiąc temu.
– Ach, to świetnie! – Skończyłem kanapkę i wstałem od stolika. – Wybiera się pani na pogrzeb Charliego Ducka?
– Oczywiście, za nic nie opuściłabym takiej uroczystości. Przygotowałam już trzyminutowe przemówienie. Widzi pan, reprezentuję buddyjską grupę wyznaniową.
Uśmiechnęła się, widząc moje zmieszanie.
– Pani jest buddystką?
– Jeszcze nie całkiem, ale prawie dojrzałam do tego. Rzecz w tym, że według buddystów najłatwiej jest uzyskać wieczne zbawienie, czyli nirwanę. Wystarczy żyć uczciwie, myśleć uczciwie i odmawiać sobie właściwie wszystkiego. To już jest coś, prawda?
– Dobrze, ale skąd wiadomo, co jest uczciwe, a co nie? – odparowałem. Grace hardo podniosła głowę, ale tylko uśmiechnąłem się i wyszedłem. Potem zadzwoniłem do Tarchera i nawet się zdziwiłem, że patriarcha Alyssum sam podniósł słuchawkę. Poinformowałem go, że chciałbym wynająć „Chatę pod Mewami” i wyłuszczyłem powody. Nawet gdyby się okazało, że to on podał Laurze środek nasenny, w tej sytuacji nie miało to żadnego znaczenia. Prędzej czy później i tak by się dowiedział, gdzie ona przebywa. Poza tym sam chciałem, aby tutejsi mieszkańcy dowiedzieli się, że działamy ręka w rękę z Laurą, i w tym celu zaplanowałem okopanie się na ich własnym zapleczu.
– …więc sam pan rozumie, dlaczego nie mogę dopuścić, żeby pani Scott wróciła do domu – kończyłem wyjaśnienia. – Grace była taka miła, że poinformowała mnie o domku na klifie, który pan ewentualnie mógłby mi wynająć.
– No, to rzeczywiście niespodzianka, agencie MacDougal! – rzekł Alyssum Tarcher. – A więc będzie pan teraz pilnował pani Scott?
Z naciskiem dałem mu do zrozumienia, że Laura będzie teraz miała silną obstawę. Maggie ma zapewnić jej policyjną ochronę, ale ja wziąłem na siebie obowiązki głównego opiekuna.
– Wobec tego, panie MacDougal – sapnął potężnie Alyssum – wykażę obywatelską postawę i wynajmę panu ten dom na miesiąc za darmo!
Wprawdzie sprawy finansowe nie stanowiłyby dla mnie problemu, jednak podziękowałem mu wylewnie i umówiłem się na termin odbioru kluczy. Przewidywałem jedynie problemy ze skłonieniem Laury, aby wyprowadziła się z Salem i zamieszkała ze mną w Edgerton. No i może z wydobyciem od niej całej prawdy.
Do szpitala w Salem wracałem, mając na tylnym siedzeniu samochodu Grubstera i Nolana, a w bagażniku trzy walizki, do których załadowałem wszystko, czego Laura mogłaby potrzebować. Wjeżdżając windą na piąte piętro, wiedziałem już, jakim sposobem ją stąd wyciągnę.