O siódmej wieczorem siedzieliśmy z Laurą przy kominku i jedliśmy kolację – rosół z makaronem i gorące bułeczki ociekające masłem. Grubster spałaszował dwie puszki karmy dla kotów i spał teraz smacznie u stóp Laury, od czasu do czasu podrygując przez sen. Klatkę Nolana Laura przykryła na noc.
– To było pyszne! – Odchyliła się do tyłu i ziewnęła.
– Rzeczywiście. – Z trudem sam stłumiłem ziewnięcie. – Myślałem, że ten dzień nigdy się nie skończy.
– To za mało powiedziane.
Byłem już zanadto zmęczony, aby na poczekaniu wymyślić dowcipną odpowiedź. Rzuciłem więc tylko:
– A chciałabyś to dokończyć? Laura spojrzała na drzwi chaty, nawet nie próbując ukryć napięcia.
– Nie – odpowiedziała. – Mam nadzieję, że tu, w Edgerton, nie ośmielą się wyciąć żadnego numeru.
– Też tak sądzę. Jutro odbędzie się pogrzeb Charliego Ducka. Mam zamiar przedstawić cię reprezentantom miejscowej społeczności i zacząć rzucać się w oczy Tarcherowi. Natomiast z Paulem musimy obchodzić się jak z jajkiem, bo nie chciałbym, żeby uciekł.
– Głowę dam, że Paul w życiu się do niczego nie przyzna. Będzie się starał raczej chronić Jilly.
Przypuszczalnie miała rację. Wyobraziłem więc sobie, co by się stało, gdybym tak złapał Paula za kark, podniósł w górę i porządnie potrząsnął?
– Poczekajmy, aż dołączą do nas Sherlock i Savich – postanowiłem. – Wtedy razem wybierzemy odpowiednią taktykę. Oni wiedzą, że musimy działać szybko.
– Widzę, że twoi koledzy są bardzo dyspozycyjni.
– Oboje pracują w tym samym wydziale, ale on jest wyższy rangą. Jego przełożony, Jimmy Maitland, zwykle daje mu wolną rękę, a zresztą nie wykonują tu zadania służbowego, tylko robią mi koleżeńską przysługę. Są świetnymi pracownikami i moimi dobrymi kumplami, więc może spojrzą na sprawę świeżym okiem i wyłapią szczegóły, które uszły naszej uwadze. Miewają nieraz świetne pomysły i zawsze można na nich liczyć.
– Jaka szkoda, że w naszej brygadzie nie znam nikogo takiego… – Nie dokończyła i położyła mi palce na ustach. – No, tylko nie próbuj robić sobie żartów z naszej agencji!
– Gdzieżbym śmiał! Na razie tylko podstawię krzesło pod klamkę i położę spluwę przy samym łóżku. Pozamykamy dokładnie okna i szczelnie zaciągniemy zasłony, więc nic nie powinno nam grozić.
– W każdym razie więcej nie możemy zrobić. Czy to możliwe, że jest dopiero wpół do dziewiątej? Taka jestem zmęczona, że wydaje mi się, jakby była północ!
– No to idź się kąpać pierwsza, a ja się jeszcze rozejrzę.
– Tylko uważaj, Mac! – Dotknęła lekko mojego policzka. – Mówię poważnie, bo nagle zacząłeś dla mnie dużo znaczyć.
Najchętniej zacząłbym ją całować i długo nie przestawał, więc szybko wyszedłem na dwór. Deszcz chwilowo ustał, ale nisko nawisłe czarne chmury o groteskowych kształtach przesuwały się, zasłaniając księżyc w pełni. W taką noc mogły swobodnie hulać upiory i wilkołaki!
W którymś momencie usłyszałem po mojej lewej stronie, z przeciwnego kierunku niż klify, jakiś dziwny szelest, jakby stąpanie ciężkich stóp. Zaraz po nim nastąpiła chwila ciszy, a potem nowy szelest.
Zastygłem w bezruchu w takiej ciszy, że słyszałem własny oddech. I nic poza tym. Im dłużej czekałem, tym bardziej dzwoniła w uszach cisza. W końcu doszedłem do wniosku, że wyobraźnia płata mi figle.
Przypomniałem sobie, jak Cal mówiła, że za nic nie poszłaby w nocy na cmentarz, bo ma wrażenie, że drzewa rosną tam do środka, a ich korzenie przewijają się między trumnami. Myślałem wtedy, że plecie głupstwa, a teraz sam stwarzałem strachy, których się bałem.
Podszedłem do skraju klifu i spojrzałem z góry na równą taflę czarnej wody. Rozciągała się w nieskończoność, sprawiając wrażenie, że zlewa się z nisko nawisłymi, ciemnymi chmurami. Zarys linii brzegowej wyznaczały wieczorne mgiełki i poukładane w stosy bądź porozrzucane luzem drewno wyrzucone przez morze. Z wody wystawały czarne skałki jak jacyś upiorni wartownicy. Fale rozbijały się o nie, bryzgając białą pianą. Miało to trwać niezmiennie, w nieskończoność. Zastanawiałem się, czy gdybym musiał na to patrzeć przez resztę życia, to zaznałbym spokoju ducha czy przeciwnie – zwariowałbym?
Zawróciłem w stronę „Chaty”, ale zatrzymałem się na chwilę, aby zanalizować sytuację. Domek znajdował się na samym końcu wąskiej, wyboistej drogi gruntowej, wijącej się w kierunku południowo-zachodnim aż do klifu. Nie mogłem stąd dostrzec drogi głównej, gdyż nie przejeżdżał tędy żaden samochód, którego światła byłyby widoczne z większej odległości. Obszedłem domek od tyłu, dokładnie sprawdzając zamknięcie okien. Na południe od niego rozciągały się dzikie, niezamieszkałe wzgórza. Nie byłem tym zachwycony, gdyż od tamtej strony niemal każdy mógł dostać się do „Chaty”. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jesteśmy czasem największymi idiotami w stanie Oregon, siedząc tu pod samym nosem Tarchera. Mało tego, że narażałem swoje życie, to jeszcze i Laury… Tak czy owak, nie mogłem się już wycofać i nie przypuszczałem, aby Laura myślała o czymś podobnym.
Okna naszego domku, przesłonięte wyblakłymi, bawełnianymi zasłonkami w kwiatki, wyglądały na dobrze zabezpieczone. Chyba nie mogłem zrobić nic więcej. Do tego znów rozbolała mnie głowa i całe ciało, jakbym oberwał pociskiem burzącym. Byłem tak zmęczony, że ledwo się trzymałem na nogach, ale równocześnie przejmował mnie dziwny niepokój.
W sypialni czekała Laura w długiej, nocnej koszuli. Stała przy łóżku i patrzyła na mnie.
– Cześć! – przywitała mnie głosem głębokim i pełnym, a przy tym seksownym jak jasny gwint. Czterema krokami pokonałem przestrzeń dzielącą mnie od niej. Wyszła mi naprzeciw, podniosła do góry głowę i pocałowała mnie w usta.
Ustąpiło bez śladu moje zmęczenie. Wprawdzie znałem tę kobietę dopiero od kilku dni, ale pragnąłem jej bardziej niż jakiejkolwiek innej. Miałem nadzieję, że w naszych wzajemnych stosunkach nie było już miejsca na kłamstwo.
Moje ręce poszły w ruch, przebierały w jej gładkich, gęstych włosach i wędrowały wzdłuż pleców. Przygarniałem ją do siebie coraz mocniej.
– Ależ to czyste szaleństwo! – Roześmiałem się jej prosto w twarz, obserwując, jak nabiera kolorów. Oddychała szybko, równie podniecona jak ja.
– Owszem, bo szaleję za tobą! – Ugryzła mnie w ucho, zahaczyła od tyłu moją nogę i obaliła mnie na łóżko. Rzuciła się na mnie, całując i wichrząc mi włosy. Ja robiłem to samo, czując, jak rozpiera mnie energia.
Nie minęła minuta, a zrzuciłem z siebie wszystko. Jej nocna koszula frunęła w odległy kąt pokoju. Nie wierzyłem swemu szczęściu, pożerając wzrokiem jej ciało i nie wiedząc, od czego zacząć. Wyręczyła mnie w tym, całując mnie i dotykając chyba wszędzie.
Wśród paroksyzmów śmiechu i jęków rozkoszy pogrążyłem się w niej, a ona wygięła się w łuk, na zmianę to gryząc, to oblizując mój kark i podskubując mnie drobnymi pocałunkami. Na chwilę się opanowałem, aby chwycić ją silniej w objęcia i lepiej poczuć, jak ogarnia mnie zewsząd.
– O rany, Lauro, chciałem zrobić to z tobą już wtedy, kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię w bibliotece! – mruknąłem.
– A ja pragnęłam cię, kiedy jedliśmy kurczaka po tajlandzku! – przypomniała, obejmując mnie mocniej za szyję. – Poczekaj, Mac, niech tylko się lepiej poczuję.
Jeszcze dziś wieczorem nie przypuszczałam, że do tego dojdzie…
Poczułem, jak pręży się pode mną z rozkoszy. Nie wytrzymałem więc długo i razem z nią poszybowałem na szczyty.
– Jesteśmy teraz tylko we dwoje, Lauro.
– No i świetnie! Tak się cieszę, że przyszedłeś wtedy do biblioteki, choćbyś nawet nie miał pojęcia o żadnych gangach narkotykowych!
Mniej więcej dziesięć po pierwszej nad ranem znów nie spaliśmy, tylko gwałtownie dawaliśmy upust swoim żądzom, tym razem już bez śmiechu. W ciemnościach czułem tylko przy sobie ponętne ciało Laury i słyszałem rozkoszne jęki dobywające się z jej ust. Gdy ochłonęliśmy, podparłem się na łokciach i pozwoliłem, aby zetknęły się nasze czoła.
– No, to koniec ze mną – westchnąłem.
– Właśnie to czuję! – wyzłośliwiła się perfidnie.
– Nie to miałem na myśli.
– Wiem, wiem. – Pocałowała mnie w podbródek, ugryzła lekko w ucho i pociągnęła na siebie. Otoczyła mnie ciasno ramionami i wymruczała: – Ze mną był koniec, kiedy pojawiłeś się w dziale naukowym naszej biblioteki i rozśmieszyłeś mnie swoim pierwszym słowem. Do tej chwili trudno mi w to uwierzyć.
– Mnie też. Szkoda, że nie poznaliśmy się w bardziej normalnych okolicznościach. Jeśli w czasie zalotów ktoś człowieka podtruwa lub strzela do niego, i to wcale nie jest tatuś panienki, to siłą rzeczy biedak musi ciągle oglądać się za siebie.
– Tak mi przykro, że zmusiłam cię do tego! Niedobrze mi się robi, ilekroć pomyślę o tych wszystkich kłamstwach, których musiałam ci naopowiadać. Powiedz, że mi przebaczyłeś!
– Chyba nie mam innego wyjścia, ale pamiętaj, Lauro, żadnych więcej kłamstw ani uników, dobrze?
– Obiecuję, ale ty mi za to obiecaj, że to wszystko dobrze się skończy.
– Mogę ci przyrzec, że postaramy się wyjść z tego z życiem, ale czy to się może skończyć dobrze, jeśli Jilly jest w to zamieszana?
W odpowiedzi tylko mnie pocałowała i oboje zapadliśmy w sen. Pamiętałem tylko, że czułem jej ciepły oddech na skórze mojego karku.
Śniło mi się, że wokół naszej chatki krążyły wilkołaki, ale żaden z nich nie ośmielił się zajrzeć do środka.
Obudziło mnie gwałtowne walenie do drzwi i czyjś głos. Mój mózg od razu nastawił się na najwyższe obroty, a ja wciągnąłem szybko na siebie stary, bawełniany dres, złapałem pistolet z szafki nocnej i zeskoczyłem z łóżka. Laura, wyciągnięta na wznak, ciągle jeszcze spała. Była naga, ale zanim pospiesznie ją przykryłem, nie mogłem powstrzymać się od jej dotknięcia.
Przez szczelnie zasłonięte okna nie przedostawało się światło dzienne, więc w saloniku było szaro i chłodno, bo ogień na kominku dawno wygasł. Ciekawe, gdzie podziewał się GrUbster?
Na zewnątrz ktoś uporczywie walił w drzwi i wołał:
– No, wyłaź, Mac, otwórz te pieprzone drzwi! Od razu poznałem ten miły, choć teraz gniewny głos.
Wyciągnąłem krzesło spod klamki, przekręciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi. Na ciasnej werandzie stała oczywiście agentka do specjalnych poruczeń Lacy Savich, którą wszyscy poza jej rodzicami nazywali Sherlockiem. Z rudymi włosami podświetlonymi porannym słońcem wyglądała jak ożywiony obraz Tycjana. W jednej chwili rzuciła mi się na szyję i wyściskała, a potem odstąpiła nieco w tył i uśmiechnęła się promiennie.
– Cześć, Mac!
– Cześć, aniołku! – Podniosłem ją do góry i obróciłem wokół siebie. – Nie spodziewałem się, że dotrzecie tu tak szybko. Musieliście chyba od razu wskoczyć do samolotu!
– Tak, załapaliśmy się na najwcześniejszy lot. – Cmoknęła mnie w ucho, ale zaraz rzuciła w kierunku za moim ramieniem: – A pani to kto?
Postawiłem Sherlock na podłodze, bo za nami stała Laura, w dresie, rozczochrana i jeszcze zarumieniona od snu. O jej bose stopy ocierał się Grubster.
– Tak szybko przyjechali, Mac? – Nie kryła zdziwienia.
– Lauro, to jest właśnie Sherlock, ta, która tylko dzięki mnie zaliczyła test sprawnościowy na Akademii Policyjnej.
– Zgadza się, bo on ma lepsze bicepsy, a ja szare komórki. – Obie panie uścisnęły sobie ręce, przy czym Sherlock taksowała Laurę wzrokiem tak samo, jak robiłaby to moja matka.
– A gdzie jest Savich? – zapytałem po wstępnej wymianie serdeczności. – Mam nadzieję, że zabrałaś go ze sobą, nie zostawiłaś w domu z Seanem? Pamiętasz, że nieraz nam się przydawał.
Sherlock dała mi żartobliwego szturchańca.
– No, chyba nie wątpisz, że Dillon jest wspaniałym facetem! Seana zostawiliśmy u jego mamy, która nie może się doczekać, żebyśmy gdzieś wyjechali, bo wtedy może bez przeszkód rozpuszczać go jak dziadowski bicz. Teraz Dillon poszedł sprawdzić najbliższe otoczenie tej chałupki, czy nie ma gdzieś jakichś śladów ludzkiej obecności. Kazał mi zachowywać się cicho, żebyście mogli jeszcze pospać, ale jest już po ósmej, więc nie mogłam wytrzymać, żeby nie zobaczyć, co z wami. Na pewno dobrze się czujesz, Mac? A ty, Lauro?
Przyszła mi do głowy zabawna myśl – czy Savich rozpoznałby tropy wilkołaków, gdyby je zauważył?
– Tej nocy nic się tu nie działo – oświadczyłem. – Może niedźwiedzie jeszcze się nie obudziły?
– A jeśli nawet, to Dillon i ja jesteśmy dobrzy w tropieniu niedźwiedzi. – Sherlock bez słowa zaczęła badać dotykiem moje ramiona, twarz, a nawet podniosła bluzę, aby obmacać żebra. Z uwagą oglądała siniaki, które jeszcze nie zdążyły się wchłonąć. – Wszystko ci się już zrosło jak należy?
– Myślę, że tak, tylko męczę się jeszcze szybciej niż przedtem, ale z dnia na dzień mi się poprawia. Bez przesady, Sherlock, nie ściągaj mi spodni!
– Dobra, dobra. – Wyprostowała się z niechęcią, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem. – A jak się oboje czujecie po tym fenobarbitalu?
– Mnie się jeszcze trochę kręci w głowie – przyznała się Laura.
– A ja jestem prawdziwym mężczyzną, więc nie odczuwam już żadnych skutków. – Za tę odpowiedź dostałem szturchańca.
– Idę nastawić kawę – oświadczyła Laura. – Wszyscy się napijemy, prawda?
Słyszałem, jak krzątała się po małej kuchni oddzielonej od aneksu jadalnego ladą, przy której stały trzy wysokie stołki barowe.
– Skuaak!
– Nolan mówi nam dzień dobry! – Laura zdjęła przykrycie z klatki. – Jeśli chcecie, możecie go wypuścić, okna są zamknięte. Ewentualnie sypnijcie mu trochę ziaren słonecznika, zanim zrobię grzanki. Słyszę cię, Grubster, nie prychaj, zaraz otworzę konserwę.
Sherlock otworzyła drzwiczki od klatki. Nolan przyglądał się jej przez chwilę, potem, krok po korczku, wywędrował na zewnątrz, przechylił główkę i zaskrzeczał: „Skuaak!” Przeskoczył na oparcie kanapy, wziął ziarenko z wyciągniętej dłoni Sherlock, upuścił je na oparcie i skoczył na ramię mojej koleżanki, przebierając dziobem w jej włosach. Sherlock zareagowała na to śmiechem.
– Skuaak!
– Idź, Nolan, zjedz swoje śniadanko. – Posadziła go z powrotem na oparcie kanapy. Grubster miauczał jak opętany, aż nagle ucichł. Najwidoczniej zanurzył pysk w swojej miseczce z karmą.
– Siadaj, Sherlock – zaprosiłem. – Nie pamiętam, jaką pijesz kawę.
– Z odrobiną słodziku i kropelką mleka, ale jeśli nie macie, może być czarna. – Skierowała te słowa do Laury.
– Mamy, na szczęście ja też lubię taką – uspokoiła ją Laura. – Mac, a ty?
– Mnie nie nalewaj! – krzyknąłem od drzwi. – Najpierw chcę zobaczyć, co porabia Savich.
– Dobra, tylko najpierw załóż buty! – odkrzyknęła Sherlock, zajęta wkładaniem następnego ziarenka do dzioba Nolana.
Wyszedłem na dwór, gdzie mile zaskoczyła mnie piękna pogoda. Niebo było tak błękitne jak oczy Jilly i powiewał lekki wiaterek. Skierowałem się na południe, gdzie trafiłem na Savicha, który z daleka zamachał do mnie ręką.
Podobnie jak jego żona, poddał mnie dokładnym oględzinom. Dobrze, że robił to tylko wzrokiem.
– Dobrze się czujesz?
– Nie bój się, wszystko w porządku. Zauważyłeś może coś ciekawego? Cieszę się, że już jesteście. Sherlock siedzi w kuchni i pije kawę. Chodź do środka.
– Nie widziałem tu żadnych śladów. Ziemia jest miękka po deszczu, więc gdyby ktoś się kręcił, zostawiłby odciski stóp. Zresztą tyś się już pewnie dobrze rozejrzał.
– Dziś jeszcze nie.
– No, to nie musisz, ale wygląda na to, że wdepnęliście w niezłe szambo. Dobrze, żeście nas zawiadomili, ale to śmierdząca sprawa i cholernie nam przykro, że Jilly jest w to zamieszana. Rozmawialiśmy o tym przez całą drogę i zdecydowaliśmy, że ze względu na Jilly zostaniemy z wami przez dzień czy dwa, bo przez tyle czasu możemy być względnie bezpieczni. Ktoś musiałby z byka spaść, żeby się porywać na czworo agentów federalnych, zwłaszcza że każdy wie, po co tu jesteśmy. Starałem się nie mówić za wiele Jimmy’emu Maitlandowi, tym bardziej, że ty dostałeś już błogosławieństwo od waszego Carla Bardolino. Musimy ci jeszcze zadać kilka pytań i dopiero wtedy ustalimy właściwą strategię.
Przerwał na chwilę, aby ścisnąć mnie za ramię i dodać już z innej beczki:
– Cholernie mi przykro, jeśli chodzi o Jilly. Masz może jakieś wieści o niej?
– Niestety, nie. Mnie z kolei jest przykro, że musieliście zostawić Seana.
– Nic mu nie będzie. Sherlock uważa, że takiego małego dziecka jeszcze nie można skutecznie zepsuć, więc nic się nie stanie, jeśli moja mama będzie drapać go w brzuszek i powtarzać, że jest małym książątkiem. A ja mam dziwną pewność, że ma rację.
Były to pierwsze normalne słowa, jakie usłyszałem przez ostatnie cztery dni. Westchnąłem więc tylko i zaprosiłem go do środka.
– Chodź, poznasz Laurę Scott.