To bardzo krzepiące uczucie patrzeć na siebie od środka! Zamurowało mnie, kiedy zdałam sobie sprawę, że wciąż żyję. Sama nie wiem, jak mogłam wyjść z tego z życiem. Przecież staranowałam barierę i skierowałam porsche prosto w przepaść, aż spadł z klifu i pogrążył się dziobem w dół w czarnej wodzie. Potem już nic nie pamiętałam.
Nie czułam własnego ciała i może tak było lepiej. Zdawałam sobie sprawę, że wokół mnie gromadzą się ludzie, jak zawsze wokół rannych w wypadkach. Nie rozumiałam jednak, co mówili, a ich obecność odbierałam jako cos’ nierzeczywistego, ot, unoszące się w powietrzu cienie. Ja też niby tam byłam, ale niezupełnie. Byłoby cudownie, gdybym słyszała i rozumiała to, co o mnie mówili.
Dobrze, że w końcu zostałam sama. Laura nareszcie gdzieś znikła. Poczuła się usatysfakcjonowana, kiedy darłam się jak opętana i zjeżdżałam z klifu prosto w przepaść. Gdyby znów pojawiła się przy mnie, chyba przestałabym oddychać!
Różni ludzie przychodzili i odchodzili, ale wcale mnie to nie interesowało. Pewnie mnie badali i sprawdzali różne rzeczy, ale nie dbałam o to.
Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, kiedy w drzwiach ukazał się mój brat Ford. Wydawał się żywy, z krwi i kości, ale mocno przestraszony. Wiele dałabym, aby móc go uspokoić, cóż, niestety, nie mogłam. Mój braciszek był, jak zawsze, wysoki i przystojny, przystojniejszy nawet od naszego ojca, którego mama w żartach nazywała starym podrywaczem. Ale zaraz, przecież tato i mama już dawno nie żyją, prawda?
Ford wyglądał trochę inaczej niż zwykle – nie taki opalony, muskularny i energiczny. Może chorował albo miał jakiś wypadek? Nie mogłam się tego domyślić, ale grunt, że był przy mnie. Wiedziałam to z taką sama pewnością jak to, że tylko ja jedna mówiłam na niego Ford, a nie Mac. Zastanawiałam się także, jak to możliwe, że jego widziałam i poznałam, a nie rozróżniałam twarzy pozostałych.
Gdybym była w stanie zawołać na niego – zrobiłabym to, ale nie mogłam się ani ruszyć, ani odczuwać nic poza radością, że mój brat przybył, kiedy go najbardziej potrzebowałam. Byłam przejęta, kiedy tuż przy mojej twarzy usłyszałam jego słowa: „Jilly, na miłość boską, co z tobą?”
O dziwo, słyszałam go wyraźnie i rozumiałam. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, że poczułam dotyk jego ręki na mojej. Nie byłam pewna, która to ręka, ale wyraźnie odczułam jej ciepło. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Dlaczego moje zmysły reagowały wyłącznie na obecność Forda?
– Wiem, że nie możesz mi odpowiedzieć, Jilly, ale wierzę, że mnie słyszysz.
Pragnęłam go zapewnić, że jak najbardziej słyszę jego głęboki, dźwięczny i sugestywny głos. Kiedyś mu nawet powiedziałam, że ton jego mowy działa na mnie bardzo uspokajająco, na co żartował, że takim samym tonem przesłuchuje zatrzymanych przez FBI. Nieprawda, bo zawsze miał taki głos.
Usiadł teraz przy mnie, przez cały czas trzymając mnie za rękę i ani na chwilę nie przestając mówić. Ciepło jego ręki wprawiało mnie w oszołomienie. Jakżebym chciała przynajmniej uścisnąć jego palce!
– Byłem wtedy z tobą, Jilly! – powiedział, a mnie aż dech zaparło. Co miał na myśli? Niby gdzie mógł ze mną być? – Tamtej nocy myślałem, że wykituję ze strachu. Leżałem w szpitalu, ale spociłem się jak ruda mysz, bo śniło mi się, że zleciałem razem z tobą z tego klifu. Byłem pewien, że oboje się zabiliśmy, ale potem w dziwny sposób wiedziałem, że nikt z nas nie umarł, a ciebie uratował policjant. Teraz muszę dojść, jak to się mogło stać. Kurczę, żebym choć wiedział, że mnie słyszysz!
Ford przestał mówić, tylko patrzył, a ja za wszelką cenę pragnęłam dać mu jakiś znak i nie byłam w stanie. Leżałam tylko, jak kłoda na szpitalnym łóżku, które musiało być cholernie niewygodne, więc dobrze, że tego nie czułam! Jedynymi normalnie reagującymi częściami mego ciała były mózg i ta ręka, którą Ford trzymał.
Ale o co mu chodziło, kiedy mówił, że razem ze mną spadał z klifu? To nie trzymało się kupy, tylko czy cokolwiek z tego, co teraz się działo, miało sens?
W moim polu widzenia pojawił się nowy, biały cień. Ford poklepał mnie, ułożył moją dłoń na łóżku i przemówił do tamtej postaci:
– O, Paul? Dopiero co przyjechałem i próbuję dogadać się z Jilly.
A więc w moim pokoju znajdował się także Paul! Nie rozumiałam nic z tego, co mówił do Forda, ale musiał mówić długo, bo Ford przez ten czas milczał. Potem obaj odeszli gdzieś dalej i nie słyszałam już także Forda. Modliłam się, aby Paul sobie poszedł, ale jak na złość nie chciał, a ja byłam ciekawa, co mówił do Forda. Wolałam, aby mój brat był przy mnie, bo stanowił jedyny łącznik ze światem realnym.
Po jakimś czasie dałam za wygraną i zasnęłam, ale przed zaśnięciem pomodliłam się, aby Ford nie odchodził ode mnie i nie zostawiał mnie samej w tym okropnym szpitalu, tylko żeby do mnie wrócił. Żal mi było mojego porsche leżącego gdzieś na dnie oceanu. Pewnie pluskały się w nim ryby!
Zaparkowałem forda na jednym w sześciu wolnych miejsc przed zajazdem „Pod Jaskrami” – cóż za pretensjonalna nazwa dla pseudogotyckiego, wiktoriańskiego gmaszyska tkwiącego nad samą krawędzią klifu! Najwyżej sześć-siedem metrów dzieliło ten budynek od ściany skalnej, która wznosiła się jakieś trzynaście metrów nad wąskim paskiem kamienistej plaży.
Główna ulica Edgerton też nazywała się dziwnie – Piąta Aleja! Kiedy tu byłem pierwszy i ostatni (jak dotąd) raz, obśmiałem się do łez – Nowy Jork, myślałby kto! Równolegle do niej biegły cztery ulice kończące się na klifach, krzyżujące się z kilkoma innymi, które wyznaczały kierunek północ-południe. Nie zauważyłem, aby od tamtej pory coś się zmieniło.
Wzdłuż Piątej Alei stały małe domki, jeszcze w latach dwudziestych ustawione szeregowo jak pudełka kredek. Przy bocznych uliczkach na większych działkach siedliskowych rozciągała się dworkowa zabudowa w stylu lat sześćdziesiątych. Nowoczesne bungalowy z drewna i szkła, upowszechnione przez imigrantów z Kalifornii, stały w wyższych partiach terenu, na samych obrzeżach klifów. Tu i ówdzie, wciśnięte między kępy świerków, cedrów i daglezji, tkwiły zaniedbane, stare szopy i chałupy.
W zajeździe „Pod Jaskrami” szczupła niewiasta z czarnym wąsikiem nad górną wargą oświadczyła mi, że nie mają już wolnych pokoi. Zdziwiło mnie to, gdyż wolne miejsca na parkingu i absolutna cisza panująca w całym hotelu świadczyły raczej o czymś zgoła przeciwnym.
– Taki macie ruch w interesie? – zagadnąłem damę, która z uporem i rezerwą tkwiła za mahoniowym kontuarem.
– W mieście jest dzisiaj zjazd – poinformowała, czerwieniąc się i pilnie studiując ścianę za moimi plecami, pokrytą tapetą w wiktoriański deseń stulistnych róż.
– Zjazd w Edgerton? – zdziwiłem się. – Przenieśli tu Festiwal Róż, czy jak?
– Skądże znowu, to nie konferencja kwiaciarzy, tylko dentystów, a właściwie ortodontów. Zjechali się chyba z całego kraju. Przykro mi, proszę pana.
Idąc do samochodu, zastanawiałem się, czy tak ma wyglądać martwy sezon w Edgerton, czy też ta kobieta zwyczajnie mnie spławiła. Ale dlaczego nie chciała, żebym tu został? Czyżby się już rozniosło, że jestem gliniarzem? Przecież na zdrowy rozum, to chyba najbezpieczniejszy rodzaj gościa, jaki mógłby się zatrzymać pod naszym dachem!
Skręciłem więc w lewo, na Liverpool Street, która wiła się stromo pod górę równolegle do szosy 101, aby po jakichś szesnastu kilometrach znów do niej dołączyć. Wzdłuż ulicy stały w dużych odstępach od siebie nowe domy, dyskretnie wkomponowane w otoczenie. W szczególnie malowniczym punkcie wznosił się niewielki pagórek, porośnięty świerkami i cedrami, jakieś pięćdziesiąt metrów od krawędzi klifu. U jego podnóża usytuowano duży dom z ciemnoczerwonej cegły. Prowadził do niego wąski podjazd, ale poza tym ze wszystkich stron otaczały go drzewa. Te, które rosły z brzegu, na skutek działania sztormowych wiatrów były zdeformowane i nachylone do wewnątrz.
Dom przy Liverpool Street numer 12 należał do Jilly i Paula. Zbudowano go chyba jakieś trzy lub cztery lata temu. Gdybym go specjalnie nie wypatrywał, wcale bym go nie zauważył. Zadziwiające, jak bardzo przypominał ich poprzedni dom w Filadelfii… Tylko że po przeciwnej stronie ulicy stał zaparkowany samochód policyjny.
Wjechałem na podjazd, zastanawiając się, jak długo Paul może jeszcze siedzieć w szpitalu. Z bliska poznałem, że stojący przed domem wóz to biały, czterodrzwiowy chrysler z zielonym napisem „Szeryf”. Wsadziłem głowę do środka przez otwarte okno i zapytałem:
– O, koleżanka też do Paula?
Za kierownicą siedziała bowiem kobieta tuż po trzydziestce, w brązowym, nieskazitelnie odprasowanym mundurze przepasanym szerokim, czarnym, skórzanym pasem. Z przypiętej do pasa kabury wyglądał dobrze mi znany pistolet automatyczny typu SIG Sauer, model 220, kalibru 9 mm.
– Tak, a z kim mam przyjemność? – odpowiedziała.
– Jestem bratem Jilly. Nazywam się Ford MacDougal z Waszyngtonu. Przyjechałem zobaczyć Jilly i dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się jej przydarzyło.
– Pracujesz w Biurze Śledczym? – spytała podejrzliwym tonem.
– Widzę, że plotki rozchodzą się szybko! – Wyciągnąłem przez okno rękę do policjantki. – Możesz mi mówić Mac.
Uścisnąłem jej dłoń w rękawiczce z miękkiej, czarnej skórki, specjalnie przystosowanej do prowadzenia samochodu.
– A ja się nazywam Maggie Sheffield. Jestem tutaj szeryfem i też chciałabym bliżej poznać okoliczności wypadku Jilly. Wracasz może ze szpitala? – Kiedy przytaknąłem, dodała: – No i jak? Bez zmian?
– Na razie tak. Paul został przy niej, ale trudno mu się po tym wszystkim pozbierać.
– Dziwisz się? Można sobie wyobrazić, jakie teraz przeżywa piekło. Nieczęsto się zdarza, żeby czyjaś żona zleciała z szosy do morza, zostawiła taki wspaniały wóz kilka metrów pod wodą, a sama wylądowała w szpitalu, nie na cmentarzu!
Głos jej brzmiał tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać – pytanie tylko, czy żałowała Jilly, czy jej porsche?
– Jechałaś kiedyś tym samochodem? – zagadnąłem.
– Owszem, raz. Zabawne, bo zazwyczaj nie jeżdżę bardzo szybko, chyba że naprawdę muszę. Ledwie jednak usiadłam za kółkiem i dotknęłam nogą pedału gazu, a sama nie wiedziałam, kiedy na liczniku zrobiło się sto dwadzieścia. Dobrze, że w pobliżu nie było żadnego gliniarza! – Uśmiechnęła się, ale unikała mojego wzroku. – Jilly strasznie entuzjazmowała się tym wozem. Pruła po Piątej Alei zygzakiem, od krawężnika do krawężnika, pohukując i trąbiąc. Ludzie wyglądali z okien mieszkań i sklepów, śmiali się i przyjmowali zakłady, że prędzej czy później rozpieprzy ten wóz.
– Co też zrobiła.
– Tak, ale nie dlatego, że wygłupiała się jak smarkata. To musiało być coś poważniejszego. – Z lżejszego tonu głosu przeszła znowu na ponury i podejrzliwy. Całkiem niespodziewanie walnęła nagle pięścią w kierownicę. – Przecież to czysty obłęd! Rob Morrison z drogówki, ten, który ją wyciągnął, widział, jak przyspieszała, jadąc prosto na klif. W tym miejscu szosa dosyć ostro opada, wyraźnie musiała dodać gazu, jakby chciała przeskoczyć na drugą stronę. Ale to niemożliwe, przecież Jilly na pewno nie chciała popełnić samobójstwa!
Zmarszczyła czoło i ponad kierownicą wbiła wzrok w las po przeciwnej stronie szosy.
– Masz jakiś pomysł, co to może znaczyć? Już miałem odpowiedzieć, że nie, bo nie chciałem, aby pani szeryf wzięła mnie za nawiedzonego, ale samo mi się wyrwało:
– Owszem, mam, ale sam też tego nie rozumiem. Maggie wybuchnęła szczerym śmiechem.
– No więc na pewno będziesz chciał wyjaśnić wszystkie niejasności. Jesteś wprawdzie bratem Jilly, ale przede wszystkim agentem FBI, a w tej firmie wszystko musi być dopowiedziane do końca.
– Racja, ale z FBI wziąłem urlop, w tej chwili jestem przede wszystkim bratem Jilly i wcale nie mam zamiaru zgrywać ważniaka! – W tym momencie zaburczało mi w brzuchu. – Wiesz co? Paul pewnie jeszcze nieprędko wróci z tego szpitala, a ja chciałem zatrzymać się u niego, bo „Pod Jaskrami” mieszkają już uczestnicy zjazdu ortodontów. Tymczasem zrobiła się pora na lunch i umieram z głodu!
– Zjazd ortodontów? Czy ta Arlene nie mogła wymyślić nic lepszego, żeby cię spławić? Nie ma za grosz wyobraźni!
– Naprawdę chciała mnie spławić? Czy dlatego, że jestem tu obcy, czy dlatego, że jestem z Biura Śledczego?
– Arlene Hicks wolałaby, żebyś trzymał się z daleka od jej czcigodnego lokalu. Ma uczulenie na gliniarzy.
– To tak szybko się rozniosło?
– Tak, bo Paul spotkał w sklepie z bronią Benny’ego Pickle’a i powiedział mu, że masz przyjechać, a ten Benny to największa papla po tej stronie Gór Skalistych.
– Dobrze, ale co w tym złego, że jestem detektywem? Przecież nie gryzę, nie chrapię, nie pluję na podłogę i na pewno nie ucieknę bez zapłacenia rachunku.
– Arlene nie lubi nawet, kiedy ja się kręcę w pobliżu, chociaż mnie zna. Ciebie wprawdzie nie zna, ale wie, że przyjechałeś z Waszyngtonu, który dla niej jest siedliskiem grzechu i zgnilizny moralnej.
– Może coś w tym jest. Arlene ma coś konkretnego na myśli?
– Eee, tam – machnęła ręką. – Dobra, Mac, skoro już tu jesteś, na pewno chcesz zbadać okoliczności wypadku Jilly. Ja chcę tego samego, więc chyba rozsądniej będzie, jeśli zjednoczymy nasze wysiłki, przynajmniej częściowo. Problem tylko w tym, czy zamierzasz grać ze mną uczciwie.
– Na razie nie zamierzałem z nikim grać. – Uniosłem brew. – Jeśli jednak podejmuję grę, na ogół gram fair. Niby dlaczego miałbym postępować inaczej?
– Bo jesteś wielka szycha z Centrali, a wy tam chcielibyście zawsze wszystkim komenderować i traktować z góry takich prowincjonalnych gliniarzy jak my. A ja nie dam zrobić z siebie dziewczynki na posyłki!
– Już ci raz powiedziałem, że nie przybyłem tu jako agent FBI i wyłącznie jako brat Jilly chciałbym się dowiedzieć, co się stało. Raczej się cieszę, że ty też do tego zmierzasz, a nie próbujesz zatuszować sprawy, jak zrobiłoby wielu prowincjonalnych gliniarzy. Najłatwiej wszak zaszufladkować ten wypadek jako próbę samobójczą i przekazać do rozpoznania psychiatrom. Chyba już wierzysz, że gram szczerze? Może wiesz o czymś, o czym powinienem wiedzieć? Na przykład, czy jest jakiś powód, aby zakładać, że Jilly nie zjechała z tego klifu celowo?
Pani szeryf rozluźniła się nieco i zadała pytanie z zupełnie innej beczki.
– Kiedy zostałeś ranny i co to było?
– Skąd wiesz, że byłem ranny? Czyżbym nadal był blady jak nieświeża owsianka?
Przekręciła głowę na bok, aby patrzeć mi prosto w twarz. Teraz zorientowałem się, że jest młodsza niż myślałem. Chyba nie miała jeszcze trzydziestu lat, chociaż nie mogłem tego stwierdzić na pewno, gdyż jej oczy przesłaniały ciemne okulary o lustrzanych szkłach, jakie chętnie wkładali policjanci z drogówki, aby imponować kierowcom. Włosy miała gęste, rdzawobrązowe i faliste, splecione we francuski warkocz podwinięty do góry i przypięty drewnianą klamrą rzeźbioną w kształt indiańskiego totemu. Używała szminki w odcieniu koralowym, podobnie jak moja dawna przyjaciółka z Anglii, Caroline, projektantka mody. Tamta jednak nie miała ani w połowie tyle siły i pewności siebie, co kobieta siedząca w tej chwili przede mną.
Oczywiście pani szeryf wiedziała, że ją obserwuję. Przez dłuższą chwilę pozwoliła na to, zanim odpowiedziała na moje pytanie.
– Na szczęście nie, bo nie cierpię owsianki, ale poznałam po twoich ruchach, że jeszcze nie jesteś w formie. Chodzisz, jakbyś był o dwadzieścia lat starszy, poza tym na lewym policzku masz jeszcze ślady po sińcach i wyraźnie oszczędzasz prawą rękę. Trochę się też garbisz, jakbyś się obawiał, że zabolą cię żebra. Co ci się przydarzyło?
– Bomba w samochodzie-pułapce.
– Jakoś nie słyszałam, żeby ktoś z Biura Śledczego wyleciał w powietrze.
– Bo to się stało nie u nas, tylko w Tunezji. Wyjątkowo parszywe miejsce. Ledwo otworzysz buzię, zaraz nałykasz się gorącego piachu. Ludzie, z którymi miałem do czynienia, też nie byli zbyt sympatyczni.
Tym sposobem wygadałem się tej kobiecie, zupełnie mi nieznanej, z całej masy spraw nie przeznaczonych dla uszu postronnych, a zwłaszcza prowincjonalnych gliniarzy. Chyba więc grałem uczciwie. Mówiąc językiem politycznie poprawnym – podzieliłem się z nią swoją wiedzą, chociaż na sam dźwięk tego głupio pretensjonalnego zwrotu robiło mi się słabo. Liczyłem, że jeśli wie cokolwiek na ten temat, taka „chwila szczerości” (której nie miałem zamiaru powtarzać) pomoże mi wyciągnąć od niej te informacje.
– No więc zapraszam cię na lunch do „Króla Edwarda” – zaproponowała. – Nazywa się jak ekskluzywny klub angielski, ale to tylko pozory. Karmią tam średnio, ale przynajmniej obficie, a tobie przyda się trochę dodatkowych kalorii. Musiałeś stracić chyba z osiem kilo.
– Coś koło tego – mruknąłem enigmatycznie. Wprawdzie była dopiero druga po południu, ale naprawdę najbardziej marzyło mi się wygodne łóżko, zaciemniony pokój i przynajmniej trzy godziny spokoju.
– Jedź za mną – zakomenderowała. – To około piętnastu minut drogi.
Na to mogłem już tylko odpowiedzieć: „dziękuję”, i z podziwem śledzić, jak precyzyjnie zawraca na środku Liverpool Street.
Po jakichś dwudziestu minutach zdążyłem już zamówić pieczeń rzymską z ziemniakami puree i fasolką szparagową, a pani szeryf – dużą porcję sałatki z kurczęcia. Obsługiwał nas stary, siwy Pete – jedyny pracujący w tym dniu kelner. Oparłem się o twardą ściankę boksu i zauważyłem:
– Byłem tu ostatni raz jakieś pięć lat temu, kiedy wracałem z Londynu i Paul zaprosił mnie, abym poznał jego rodziców. Od tamtego czasu to miejsce prawie się nie zmieniło. A ty od jak dawna jesteś tutaj szeryfem?
– Półtora roku. Burmistrzem naszego miasteczka jest panna Geraldine Tucker, która miała wtedy feministyczne ciągoty i orzekła, że szeryfem też powinna zostać kobieta. Pracowałam na posterunku policji w Eugene i akurat wpakowałam się w kłopoty, więc skorzystałam z pierwszej okazji, żeby się stamtąd wyrwać. Teraz mam do dyspozycji zastępcę i sekretarkę, a w razie czego mogę skrzyknąć ochotników przez telefon. Na szczęście, jak dotąd, nie było takiej potrzeby. Tu nie ma zbyt wielkiej przestępczości, najwyżej ktoś źle zaparkuje czy przekroczy szybkość, czasem małolaty narozrabiają, a jakieś dwa razy w miesiącu zdarzy się włamanie, zwykle sprawka przejezdnych. Ostatnio zwiększyła się liczba awantur domowych, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co się działo w Eugene… – Jej spojrzenie mówiło wyraźnie: „Chyba nie mogę już być bardziej szczera!”
– A cóż tam takiego się działo? – Z uśmiechem podjąłem temat. Wargi Maggie natychmiast zwęziły się w kreskę tak cienką, jak zupka, którą jadł starszy gość przy sąsiednim stoliku.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym zachować to dla siebie.
– Dobra, twoja sprawa. Żeby już szybciej przynieśli tę pieczeń, może przykleiłaby mi się do żeber? Potrzebna mi taka wyściółka. A czego chciałaś od Paula?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, starszy facet podniósł się od swego stolika. W wielkich, sękatych i żylastych rękach miętosił baseballową czapkę z napisem „Oakland A”. Włosy miał gęste, kędzierzawe, lecz zupełnie siwe, a zęby poplamione tytoniem. Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, a przez całe dotychczasowe życie na pewno ciężko pracował.
– O, jak się masz, Charlie! – Maggie wyciągnęła do niego rękę. – Wpadło ci może w oko coś, o czym powinnam wiedzieć?
– No, niejedno, ale to nic pilnego – wychrypiał cienkim, zdartym głosem. – Czy to jest ten chłopak z Waszyngtonu?
Maggie przedstawiła nas sobie, dzięki czemu dowiedziałem się, że ten człowiek nazywa się Charlie Duck i mieszka w Edgerton od piętnastu lat. Skinął mi głową, ale nie przyjął wyciągniętej ręki, tylko obracał w dłoniach baseballową czapeczkę.
– Wiem, Mac, że teraz nie masz do tego głowy, ale gdybyś znalazł trochę czasu, chętnie bym z tobą pogadał – powiedział.
– Z przyjemnością – obiecałem mu, zachodząc w głowę, jakimi sensacjami chciałby mnie uraczyć.
Charlie z namaszczeniem kiwnął głową i wycofał się do swojego boksu, gdzie siedział sam.
– Widzisz, że nie każdy tu traktuje mnie jak wroga! – wytknąłem Maggie.
– O, Charlie to naprawdę równy gość. Na pewno polubiłbyś go, gdybyście się bliżej poznali.
– Dobrze więc, do czego potrzebny był ci Paul? – Wróciłem do przerwanego tematu. Zauważyłem, że Maggie kręciła w palcach widelec jak Charlie swoją czapeczkę. Ręce miała wypielęgnowane, paznokcie krótko obcięte, ale na opuszkach kciuków widniały zgrubienia.
– Chciałam z nim tylko porozmawiać – zapewniła. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że Jilly miała tyle szczęścia. Rob Morrison, ten z drogówki, który uratował jej życie, w zeszłym roku zajął trzecie miejsce w trójboju „Człowiek z żelaza”. Trzeba tam przepłynąć trzy kilometry, przejechać sto sześćdziesiąt kilometrów na rowerze, a czterdzieści dwa przebiec, jak w maratonie. Dobrze, że ma fantastyczną kondycję, bo gdyby na jego miejscu był kto inny, pewnie do dziś nie wyciągnęliby jej z wozu. Do tego doszedł, oczywiście, łut szczęścia, ale i tak w głowie się nie mieści, jak mu się to udało.
– Aha, „Człowiek z żelaza”! – przypomniałem sobie, czując po trosze wdzięczność i zazdrość. – Jeden mój kumpel też tego próbował, ale złapał go kurcz w łydce. Chciałbym poznać tego Roba, żeby mu przynajmniej podziękować.
– Dobra, po lunchu – obiecała, podnosząc szklankę z mrożoną herbatą, którą podał jej Pete. Przebrał się teraz w czerwony fartuch, dłubał w zębach wykałaczką, a do Maggie zwracał się per pani szeryf. – Rob ma akurat służbę na nocnej zmianie, a w dzień odsypia, ale niedługo powinien wstać. Chciałabym, żeby jeszcze raz opowiedział mi wszystko od początku, więc pojedziemy do niego razem. Aha, pytałeś, do czego był mi potrzebny Paul? Widzisz, uważam, że jest jedynym człowiekiem, który może znać odpowiedź na pytanie, kto lub co skłoniło Jilly, żeby zjechała z tego klifu.
Na razie nie byłem jeszcze w stanie zmierzyć się z tym problemem.
– No, ale przecież oni mieszkali tu dopiero od pięciu i pół miesiąca! – usiłowałem oponować. – Co prawda, Paul stąd pochodzi…
– Tak, tylko że nie ma tu żadnych krewnych. Jego rodzice zginęli trzy lata temu, kiedy rozbiła się awionetka, którą lecieli na narty w Sierra Nevada, bo oboje byli namiętnymi narciarzami. Ciekawe, że nigdy nie odnaleziono ich ciał, chociaż zwykle łatwo jest znaleźć szczątki samolotu po katastrofie. Zwykle tak, ale nie tym razem.
– Paul miał jeszcze wujka, który zmarł na raka jakieś dwa lata temu i kuzynów rozproszonych po całym kraju.
– A właściwie, dlaczego zdecydowali się na powrót tutaj? Mówiąc szczerze, nie bardzo rozumiem, co wybitni naukowcy, jak oni, mieliby do roboty w takiej dziurze zabitej deskami?
Tymczasem kelner przyniósł mi wielką misę zielonej sałaty wymieszanej z plasterkami czerwonej papryki, gotowanych kartofli i fasolką szparagową, wszystko obficie polane majonezem. Wyglądało to nader zachęcająco.
– No, śmiało, spróbuj! – zachęciła mnie Maggie, więc nabrałem na widelec pierwszą porcję.
– Niezłe! – mruknąłem, mrużąc oczy, a po przełknięciu dalszych sześciu kęsów uzupełniłem: – Nawet całkiem dobre. A z nimi, widzisz, było tak, że firma farmaceutyczna VioTech, w której oboje pracowali, uniemożliwiała Paulowi kontynuację jego badań naukowych. Jilly powiedziała mi przez telefon, że wypiął się na nich i postanowił prowadzić dalsze prace tutaj.
– A jakie plany miała Jilly?
– Powiedziała mi, że jej zegar biologiczny bije i chciałaby mieć dziecko.
– Jilly powiedziała coś takiego? – Maggie Sheffield smarowała akurat bułkę masłem, lecz zastygła z ręką w powietrzu. – Niemożliwe!
– Dlaczego?
– Ponieważ słyszałam od niej wielokrotnie, że ani ona, ani Paul, nie chcą mieć bachorów. Tłumaczyła, że zbyt długo myśleli tylko o sobie, aby teraz się przestawiać.
Jilly mogła jednak zmienić zdanie, skoro sama mi o tym powiedziała! Tymczasem przy naszym stoliku pojawił się Pete.
– Pieczeń rzymska już wyszła – oznajmił takim tonem, jakby się z tego cieszył. – Zjedli ją ci, co przyszli na śniadanie. Może pan reflektowałby na pyszną rybkę z cebulką i frytkami?
W chwili obecnej nawet wizja tłuszczu osadzającego się w moich tętnicach nie była w stanie mnie zniechęcić.