Trzymając się za ręce, podziwialiśmy z Laurą zachód słońca nad oceanem. Wieczór był ciepły, tylko lekki wiaterek powiewał od strony morza. Spacerowaliśmy wzdłuż klifu, zatrzymując się co chwila, aby wymieniać poglądy lub pocałunki.
– Miałeś rację – rzekła, obejmując mnie ciasno w pasie.
– W jakiej sprawie tym razem? – Zdążyłem ją pocałować, zanim się cofnęła.
– Rozmawialiśmy dziś chyba ze wszystkimi, z kim się dało. Podpuściłeś Tarchera, a Paula zmusiłeś do ucieczki, ale trudno wyczuć, co mamy robić dalej. Dopóki nie wpadniesz na lepszy pomysł, może rzeczywiście powinnam zawiadomić o wszystkim szefa, żeby nasza brygada wkroczyła do akcji?
I Savich, i ja byliśmy tego samego zdania. Mnie natomiast najbardziej uderzyło, że znałem Laurę ledwo tydzień, a już byłem pewny jej uczciwości i lojalności, jak też tego, że nie chciałbym się z nią rozstać.
Nie mogłem też oderwać od niej oczu. Miała na sobie adidasy, obcisłe dżinsy i długą, luźną, białą koszulę. Włosy upięła do góry w „banana”, ale oprócz koralowej szminki na ustach nie miała innego makijażu. Tę szminkę prawie zupełnie scałowałem i wziąłem za punkt honoru, aby oprócz jej ust zdobyć także resztę.
Zacisnąłem palce wokół jej przedramienia, sygnalizując, by się zatrzymała. Ogarnialiśmy wzrokiem bezbrzeżną taflę oceanu, śledząc lot mew, które polowały na ryby. Wokół panowała cisza i spokój; wiatr zostawiał nam słony smak w ustach.
– Usiądźmy – zaproponowałem. Wskazałem w tym celu trzy skałki oparte o siebie nawzajem, położone około pięciu metrów od klifu. – Mów do mnie!
– O czym? O tym, jak seksownie wyglądasz?
– To może trochę poczekać. Na razie opowiedz mi o sobie.
– Ale ja nie przeżyłam w młodości nic ciekawego. Wychowałam się w Tacoma, w stanie Waszyngton, w normalnej, kochającej się rodzinie. Tyle tylko, że w szkole średniej grywałam na klarnecie i nawet miałam dobrą technikę, ale nie umiałam prowadzić melodii.
– Więc nigdy nie wykonywałaś tych uroczych solówek?
– Tylko raz, w pierwszej klasie szkoły średniej. Moja mama widziała ten występ i orzekła, że przyjemniej było na mnie patrzeć niż słuchać. Dlatego, kiedy poszłam na studia, dałam sobie spokój z klarnetem, bez większego uszczerbku dla muzyki. Skończyłam psychologię, ale zawsze chciałam być policjantką. Mój tatuś też był gliną, a starszy brat Alan – detektywem w wydziale zabójstw. Tatuś już nie żyje, a mama mieszka z bratem w Seattle.
W ciągu ostatnich pięciu minut wiatr jakby się nasilił, bo zauważyłem, że zwichrzył włosy Laury i strącił parę nieposłusznych kosmyków na jej twarz. Obserwowałem grę cieni rzucanych na nią w zmierzchowym świetle, gdy w tej samej chwili kula świsnęła o centymetry od jej ręki, odłupując kilka skalnych odprysków. Laura spojrzała na mnie ze zdziwieniem, gdy błyskawicznie pchnąłem ją na ziemię i przeturlaliśmy się za skałki. Nie dawały one dostatecznej ochrony, ale lepszą niż nic.
Dwa następne strzały zadzwoniły nam w uszach – jeden pocisk odbił się rykoszetem od skalistego podłoża, a drugi przeleciał górą. Przycisnąłem głowę Laury do ziemi, osłaniając ją całą swoim ciałem. Prosto w jej ucho wyszeptałem:
– Cholera, do chałupy mamy ze sześć metrów odkrytego terenu, nie ma się nawet za czym schować!
Następna seria zagrzechotała po skałach. Pod osłoną własnego ciała starałem się odciągnąć Laurę do tyłu. Obejrzałem się w kierunku naszej chatki, mierząc wzrokiem otwartą przestrzeń, jaką mieliśmy do pokonania. Zauważyłem przy tym, że drzwi powoli się uchyliły.
– Sherlock, Savich, nie wyłaźcie! – zawołałem do nich. – Siedźcie w środku i zadzwońcie na policję!
W kierunku chaty poleciało przynajmniej ze sześć kul. Namierzyłem, że wystrzelono je z mojej prawej strony, w pobliżu klifów. Obróciłem się wokół własnej osi, wyciągając przy tym pistolet. Uniosłem się nieco na łokciu i wystrzeliłem sześć naboi w kierunku, skąd strzelano. Usłyszałem czyjś krzyk bólu.
– No, trafiłem drania! Teraz przynajmniej wiedzą, że nie jesteśmy bezbronni. Na pewno też słyszeli, że wezwałem posiłki. Trzymaj się mnie, Lauro, i niech ci się zdaje, że jestem twoją kamizelką kuloodporną.
Twarz Laury była pokryta warstwą kurzu, część musiała dostać się do jej ust, bo odpluwała.
– Cholera, mało brakowało! – zżymała się. – Nie do wiary, co za durnie, żeby porywać się na agentów federalnych! Przecież tym tylko sobie zaszkodzą.
Teraz osłaniałem ją swoim ciałem tylko do połowy. Usłyszałem trzy dalsze strzały skierowane w stronę chaty. Nie zdziwiłem się, że z wnętrza Sherlock i Savich też odpowiedzieli ogniem. Musieli trafić któregoś z napastników, gdyż znowu rozległ się krzyk bólu. Ciekawe, ilu ich było?
Potem zapanowała cisza, umilkły nawet mewy. Laura próbowała wysunąć się spode mnie, ale przytrzymałem ją za ramię.
– Na razie się nie ruszaj, poczekaj trochę – poprosiłem i ostentacyjnie zawołałem w stronę chaty: – Dodzwoniłeś się, Savich?
– Tak, gliny będą tu najwyżej za trzy minuty – odkrzyknął. Jednak coś w tonie jego głosu nie spodobało mi się, bo zabrzmiało jakoś nieszczerze. Ci durnie myśleli już, że złapali Pana Boga za nogi, kiedy myśmy się tu pojawili.
Spojrzałem w niebo. Na oko zostało nam jakieś piętnaście minut dziennego światła. Za całe schronienie musiały nam starczyć trzy skałki.
Laura przybrała wygodniejszą pozycję, wpełzając całkowicie pode mnie.
– Ilu ich może być? – spytała.
– Bo ja wiem? Co najmniej trzech. Dwóch mogło oberwać, ale poczekajmy, co zrobią Sherlock i Savich. To już nie potrwa długo.
Czekaliśmy więc w milczeniu i bezruchu przez jakieś dwie minuty. Zdążyliśmy zesztywnieć, a Laura wypluwała piasek, który dostał się jej do ust.
Wreszcie otworzyły się drzwi i Savich zawołał:
– Szybko, Mac, do środka! Przebiegliśmy zakosami przestrzeń dzielącą nas od chatki, przygięci do ziemi, jak nas uczono. Sherlock i Savich osłaniali nas ogniem. Padły jeszcze może ze trzy lub cztery strzały, ale niecelne. Po nich zapanowała cisza. Wepchnąłem Laurę do środka, a sam odwróciłem się i jeszcze wystrzeliłem za siebie. Sherlock i Savich cofnęli się do wewnątrz. Szybko zatrzasnąłem drzwi od środka i przypadłem do podłogi, ale gdy się odwróciłem – zobaczyłem obie kobiety turlające się ze śmiechu.
– Świetnie się spisaliście – pochwaliła Laura, obejmując Sherlock ramionami. – Naprawdę ocaliliście nasze głowy.
Patrząc na nie, doszedłem do wniosku, że każdy inaczej reaguje, kiedy znajdzie się pod ostrzałem. Wyjrzałem na zewnątrz przez wąskie okno wychodzące na klify. Nie zauważyłem nic podejrzanego, więc szczelnie zaciągnąłem zasłonkę.
– Z tej strony powietrze czyste – oznajmiłem. Savich kiwnął głową z aprobatą, ale sam przenosił wzrok z Laury na żonę i z powrotem. Laura miała zabrudzoną twarz i włosy w strąkach, a Sherlock śmiała się z niej jak opętana.
– Masz pełno błota w uchu! – zauważyła i sama przetarła ucho Laury.
– Do kogo właściwie się dodzwoniłeś? – spytałem tymczasem Savicha. Ten zaciągnął zasłonkę tak, jak była, i wyznał:
– Ci dranie przecięli druty telefoniczne, Mac. Prawda jest taka, że siedzimy tu zamknięci jak w pułapce.
– Cwane bestie – przyznałem. Przeszedłem do kuchni, aby sprawdzić zaplecze domku, a przy okazji przyniosłem ostatnie dwa piwa, jakie zostały w lodówce. Wyciągnąłem z kieszeni monetę ćwierćdolarową i podałem Sherlock, aby podrzuciła ją do góry. Tym sposobem los miał rozstrzygnąć, kto napije się piwa, gdyż nie miałem złudzeń, bym w innym przypadku miał je dostać. I tak jednak wypadło na Laurę i Sherlock, które bez wyrzutów sumienia zabrały się do opróżniania puszek.
– To jednak faceci z jajami – rzekł Savich, czyszcząc broń przy oknie. – Kiepsko strzelają, ale traktują to cholernie poważnie.
– Dillon, powiedz, że w naszym wynajętym samochodzie jest komórka! – poprosiła Sherlock z nadzieją w głosie.
– Gdyby była, na pewno powiedziałbym ci o tym – rozwiał jej nadzieje.
– Jakie to smutne. Szkoda, że tak szybko skończyłam piwo!
Sprawdziłem zamek w drzwiach i mocniej wcisnąłem krzesło pod klamkę.
– Kiedy się porządnie ściemni, musimy się stąd wydostać – obwieściłem.
– Już jest wystarczająco ciemno – skorygowała mnie Laura. – Jedźmy stąd zaraz, najlepiej twoim wozem, Mac, bo z tego dodge’a dużo nie wyciśniemy.
Za późno ugryzła się w język. Gdy spojrzała na Savicha, ten jednak nie skomentował jej słów. Dopiero po namyśle odpowiedział:
– Zgoda, ale zauważcie, że już od prawie pół godziny panuje cisza. Gdyby chcieli nas zabić, strzelaliby dalej. Spróbujmy więc pryskać stąd zaraz.
Bezszelestnie otworzyłem frontowe drzwi. Odczekałem chwilę, następnie wysunąłem się na zewnątrz, w stronę klifów, osłaniając się pistoletem gotowym do strzału. Nad oceanem lśniła tarcza księżyca w pełni, ale na szczęście coraz to przesuwały się przed nią strzępiaste chmury. Odczekałem, aż chmury przesłonią księżyc i chyłkiem przebiegłem do taurusa, mając za sobą Savicha, Sherlock i Laurę.
Kobiety położyły się płasko na podłodze przy tylnym siedzeniu, Savich usiadł na przednim, a ja przekręciłem kluczyk w stacyjce. Nic jednak z tego nie wyszło. Spróbowałem jeszcze raz, ale potem dałem spokój.
– Ktoś uszkodził mi wóz – oświadczyłem.
– Musieli to zrobić bardzo dyskretnie – rzekł Savich. – W takim razie wracajmy. Będę was osłaniał.
Pobiegliśmy z powrotem jak wariaci, ale nikt do nas nie strzelał. Ledwo znaleźliśmy się w środku, zaryglowaliśmy i zabarykadowaliśmy drzwi.
– To zabawne, że w Ameryce można zostać równie skutecznie odciętym od świata, jak w Afryce Północnej, co Mac? – zauważył Savich. Przypomniałem sobie, jak wtedy myślałem, że już po mnie, ale tam jednak nadeszła jakaś pomoc.
– To powinno było spotkać tylko mnie – Laura potrząsnęła głową z twarzą ściągniętą smutkiem. – Wiem, że i wy jesteście policjantami, ale to nie było wasze zadanie, tylko moje. Byliście tylko przypadkowymi obserwatorami, a przeze mnie znaleźliście się w samym oku cyklonu.
– Podjąłem tę decyzję wspólnie z tobą – zaprotestowałem. – To Sherlock i Savich są przypadkowymi obserwatorami.
– Daj spokój, Mac – poprosił Savich, a Sherlock zaproponowała:
– Właściwie możemy napić się kawy. Tak czy siak, musimy tu czekać na przyjazd szeryfa. Chyba zechce sprawdzić, co się z nami dzieje, prawda?
– Nie przypuszczam, żeby pozwolili nam przesiedzieć tu przy kawie całą noc – zauważył trzeźwo Savich. – Na pewno znowu przyjdą.
– Ciekawe, jak to możliwe, że wystrzelili przynajmniej dwanaście magazynków i ani razu nie trafili? – zastanawiałem się głośno.
– Może z jakichś powodów nie chcą nas zabić? – podchwycił Savich.
– Możliwe. W jednej chwili wszystkie trzy okna od frontu rozbiły się w drobny mak, a do środka wpadły nieduże, lecz ciężkie, metalowe pojemniki. Tocząc się po podłodze, wydawały dudniące odgłosy i wyrzucały z siebie obłoki gryzącego dymu, który palił usta.
Nie było już czasu na jakąkolwiek reakcję. Laura wpatrywała się z przerażeniem w szary, jajowaty zasobnik, który upadł około półtora metra od niej i ciągnął za sobą smugę bladoniebieskiego dymu.
– Tak mi przykro, kochani! Przepraszam was, ale to kwas lodowy!
Chciałem od razu zapewnić ją, że nie jest niczemu winna, ale ledwo otworzyłem usta, miałem wrażenie, że wdychany kwas wypali mi język. Krzyczeć z bólu też nie mogłem, bo coś ściskało mnie za gardło. Było to najdziwniejsze w świecie uczucie, jakbym kurczył się w sobie. Wargi mi drętwiały, a zęby szczękały jakby z zimna. Właśnie dlatego nazwano tę substancję kwasem lodowym, bo zanim zwaliła człowieka z nóg – fundowała mu takie sensacje.
Dopóki jeszcze mogłem cokolwiek widzieć, zobaczyłem, jak Savich mocno przyciska żonę do siebie. Laura leżała na boku z podkurczonymi nogami. Nie ruszała się, więc próbowałem zbliżyć się do niej, dopóki nie straciłem jej z oczu. Poczułem, że powieki przymarzają mi do policzków, a z oczu ciekną łzy, które też zamarzały. Chciałem jeszcze powiedzieć Savichowi, że musimy się stąd wydostać, a potem już nic nie czułem.