– Świetna robota, Lauro! – pochwaliłem.
– Pojawił się zaraz po waszym odejściu – powiedziała, kładąc sobie pistolet na brzuchu. – Dobrze, że odwróciłeś jego uwagę, bo dzięki temu zdążyłam zrobić to, co trzeba.
Zabraliśmy zabitemu broń i trzy batoniki, które miał w kieszeni. Savich natomiast przymierzył jego buty.
– Pasują – orzekł z zadowoleniem. – Miał także wodę.
– Ten strzał mógł przywabić kogoś niepowołanego – zauważyłem. – Pójdziemy się rozejrzeć. To potrwa najwyżej dziesięć minut.
– Dobra, idźcie, my tu sobie damy radę! – odprawiła nas Laura.
Ruszyliśmy w tym samym kierunku, skąd przyszli żołnierze. Zauważyłem zielonego węża boa trzykrotnie okręconego wokół drzewa i na ten widok zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Stanowczo za dużo tu różnych żyjątek! – narzekałem. – Człowiek wciąż musi się rozglądać na wszystkie strony. Dopiero co natknąłem się na drzewo pokryte kolcami. W takim dzikim kraju człowiek nie panuje nad sytuacją.
– Gdyby Laura nie zabrała maczety, nie dotarlibyśmy nawet tutaj – przypomniał Savich.
Śledziłem wzrokiem lot karmazynowej papugi ary, czerwone pióra mieszały się wzdłuż jej grzbietu z żółtymi i niebieskimi. Wielkie ptaszysko zatoczyło kilka kręgów w powietrzu i wylądowało na gałęzi niespełna metr od nas. Byłem ciekaw, co Nolan powiedziałby na takiego egzotycznego towarzysza.
– Nie ma tu żadnych śladów czyjejkolwiek obecności – zameldował Savich. – Wracamy.
Wilgotny upał obezwładniał i utrudniał oddychanie. Koszule można było wyżymać, a na moim przedramieniu zebrało się tyle potu, że owady w nim tonęły, zanim zdążyły mnie ugryźć.
– Jest jeszcze wcześnie, a co będzie po południu? – zastanawiał się Savich. – Wolałbym, żeby nie padało, bo ten gliniasty grunt całkiem rozmięknie. Miejmy nadzieję, że to nie jest pora deszczowa! – Zaśmiał się sam z własnych przypuszczeń.
– Nie ma jeszcze dziesiątej, ale nie powinniśmy tu zostawać. Jak myślisz, czy zakładając, że będziemy nieśli Sherlock, Laurę i wszystkie zapasy, przejdziemy z kilometr, zanim padniemy pod najbliższym drzewem?
– Jeśli jeszcze będziemy musieli torować sobie drogę maczetą, to przez cały dzień nie ujdziemy więcej niż trzy kilometry – sprecyzował trzeźwo Savich.
– A co by było, gdybyśmy to my zostali ranni? Już sobie wyobrażam, jak Laura zarzuca sobie moje wielkie cielsko na ramię!
Savich parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał.
– Jeśli w jej ranę wda się zakażenie, może być z tego ciężka sprawa.
– Zostało nam jeszcze kilka koszul. Założymy jej jedna na drugą, żeby przykryć każdy odsłonięty skrawek ciała. Może nie pachną najlepiej, ale świetnie chronią przed brudem i owadami.
Spojrzałem w górę i na tle baldachimu zieleni dojrzałem czerwonawo ubarwioną małpę, która się nam przyglądała.
– Popatrz, jakie tu wszystko jest kolorowe – podziwiałem. – A tu za to mamy mango, i to nawet dojrzałe! Zjemy najpierw batoniki, a owoce będą na deser.
Zerwałem sześć najdorodniejszych owoców i byłem mile zaskoczony, że nie nadgryzły ich żadne owady ani inne stworzenia.
Około pierwszej po południu wydostaliśmy się na małą polankę o powierzchni około dwóch metrów kwadratowych, nieco mniej zarośniętą. Nawet sklepienie roślinności nad głowami nie było tak zwarte i przedostawało się przezeń nieco więcej światła. Od razu zaczęliśmy swobodniej oddychać. Z Laurą w ramionach zatrzymałem się pod prześwitem, na który padała wiązka promieni słonecznych. Zdecydowałem, że rozłożę koc w tej plamie słońca, aby Laura mogła poleżeć w suchym cieple.
Przez ostatnie trzydzieści metrów wlokłem za sobą siatkę z butelkami wody. Spłoszyłem tym dwa węże, które przemknęły przez ścieżkę szybko jak błyskawica. Nie miałem pojęcia, czy ich jad byłby dla człowieka zabójczy.
Rozpostarłem na trawie koce, odsuwając na boki trochę liści. Laura przez ostatnie dwie godziny mało się odzywała, oszołomiona środkami przeciwbólowymi. Czoło miała rozpalone, ale mógł to być wpływ tego piekielnego upału. Wilgotność powietrza w dolnych piętrach lasu zbliżała się do stu procent. Dobrze, że jej skóra nie lepiła się od potu.
Na szczęście Sherlock dochodziła już do siebie. Usiadła po turecku na kocu i otaksowała wzrokiem Laurę.
– Nie dajcie jej umrzeć! – poprosiła i zaczęła oddzierać postrzępiony obrębek koszuli. Związała nim z tyłu swoje gęste, rude włosy, aby nie zasłaniały twarzy. Tylko przy uszach wiły się jeszcze niesforne kosmyki. – Nigdy nawet nie wyobrażałam sobie takiego miejsca. Macie pojęcie, że przed chwilą widziałam żabę, która przefrunęła z drzewa na drzewo? I te drzewa rosły o jakieś trzy metry od siebie, a ta żaba była taka długa, chuda i chyba czerwona, a może pomarańczowa? Nie jestem pewna, bo leciała bardzo szybko, ale ohydztwo wyjątkowe. Wiecie, że to miejsce nie nadaje się do życia dla ludzi?
– Tak, ale możemy przecież wyobrazić sobie, że urządziliśmy tu sobie takie małe, ekscentryczne wakacje, prawda? – zażartował Savich. – Członkowie Klubu Medyka byliby zachwyceni. Na przykład Mac i ja widzieliśmy prawdziwego jaguara, a to nie zdarza się zbyt często! Wypij to, kochanie, ale nie sącz tak powoli jak panienka, tylko łyknij sobie porządnie. O, właśnie tak!
Wypiła podany napój, Savich wytarł jej usta. Wyciągnęła rękę i w przelocie dotknęła jego palców.
– Dillon, wydaje mi się, że mój mózg już działa jak należy. To, co widzę, to cytryna, prawda?
– Wspaniale – pochwalił. – Tak, wiemy już, gdzie rosną cytryny i limetki. Nazbieraliśmy trochę, przydadzą się, w razie gdyby zabrakło nam wody.
– Z limetek możemy zrobić margaritę dla Laury. Teraz widzę cię wyraźnie, Dillon, i poznaję, kim jesteś. Taki odlot to okropne uczucie.
– Mnie to się też nie podobało – zgodził się Savich.
– Nie musisz już mnie nieść. Savich pocałował ją szybko i mocno.
– To świetnie, w takim razie poniesiesz butelki z wodą. Roześmiała się swoim dawnym śmiechem, a ja znowu pożałowałem, że nie zabiłem Molinasa za to, co zrobił jej i mnie.
Laura leżała z zamkniętymi oczami i widać było, że cierpi. Musiałem jednak oszczędzać środki przeciwbólowe, więc podałem jej tylko antybiotyk, dwie tabletki aspiryny i wodę do popicia.
– Czas na lunch – zaanonsowałem. – Składa się tylko z cukru i tłuszczu, czyli tego, co najbardziej lubię. Po takiej dawce energii będziemy latać po drzewach jak małpy!
Savich wszedł mi w słowo.
– Jakieś siedemdziesiąt pięć kroków za nami widziałem ze sześć wyjców rudych. Bujały się na gałęziach, patrzyły na nas z zainteresowaniem, ale nie wpadły w panikę. Wynika stąd, że musiały już przedtem widzieć ludzi, a to z kolei oznacza, że może nie tkwimy w samym sercu dżungli, setki kilometrów od cywilizacji. Może niedaleko od nas jest jakaś wioska lub miasteczko, choć nie wiem, kto chciałby dobrowolnie mieszkać w takim rozpalonym piecu.
– Rzeczywiście – przytaknąłem, zaskoczony logiką jego słów. – Nawet ten jaguar wyglądał raczej na znudzonego. Patrzył na nas, jak gdyby pilnował nas z obowiązku, ale zbytnio się nami nie przejmował.
– Może one zawsze tak patrzą, kiedy szykują się do skoku… – podpuścił mnie Savich i setnie uśmiał się z mojej miny. – Dobra, nie będziemy przecież przejmować się kotami. Siadajcie, dziewczyny, zjemy coś.
– Ja chcę margaritę! – kaprysiła słabym głosem Laura. – Słyszałam, jak mówiliście, że nazbieraliście limetek!
Rozpiąłem dwie okrywające ją koszule i obejrzałem opatrunek. Na szczęście nie przeciekał, ale nie bardzo wiedziałem, jak powinienem postępować z czymś takim. Miałem wprawdzie za sobą trening w Szkole Przetrwania, ale teraz przyszła pora na ćwiczenia praktyczne. Na prawej piersi Laury znalazłem jeszcze plamę zaschniętej krwi, której nie zauważyłem poprzednio. Zeskrobałem ją na sucho, a wtedy Laura otworzyła oczy.
– Tam przyschło jeszcze trochę krwi – wyjaśniłem. – Wytarłem ją, bo nie mogłem na to patrzeć.
– Jak wyglądam? – zaciekawiła się.
Miałem ochotę powiedzieć, że po tych wszystkich przejściach pozostałem nadal mężczyzną i reaguję jak mężczyzna, chciałbym pieścić jej piersi, podziwiać je i powtarzać jej, że jest piękna. Do rzeczywistości przywrócił mnie owad, który ugryzł mnie u nasady palca wskazującego. Powiedziałem więc tylko:
– Widzę, że już nie krwawisz, bo bandaż jest czysty. To, że się pocisz, to dobrze, bo wypocić się w takim słońcu jest bardzo zdrowo. Myślę, że na razie zostawimy to wszystko tak jak jest, a jutro zmienię opatrunek i zobaczę, jak to wygląda pod spodem. No, a za to, że jesteś dzielna i cierpliwa, dostaniesz teraz nagrodę.
Odwinąłem z papieru batonik, odłamałem kawałek i pomachałem nim przed nosem Laury. Bez słowa otworzyła usta, a kiedy gryzła czekoladę, na jej twarzy odmalowała się taka błogość, że dałem jej cały batonik.
– Zaraz poziom cukru tak ci się podniesie, że zechcesz tańczyć – zapowiedziałem.
– Niech tańczy z Sherlock – podsunął Savich, siedząc na tym samym kocu co Sherlock i zlizując czekoladę z palców.
– Dobrze się już czujesz, Sherlock? – spytała Laura.
– Na pewno dużo lepiej niż ty. Bardzo cię boli?
– Tak sobie, ale przez to muszę tu leżeć i patrzeć, jak Mac zżera mój batonik. Gdybym miała siłę, wyrwałabym mu go z dzioba!
Odłamałem jeszcze kawałek i wsadziłem jej do ust. Zjadła z rozkoszą.
Policzyłem, ile zostało batoników. Wyszło mi, że pięć. Przydałoby się znaleźć jakieś inne owoce, nie tylko mango. Wydawało mi się, że w takim miejscu jak to powinny wszędzie rosnąć banany, ale jakoś nigdzie dotąd ich nie spotkałem. Zauważyłem natomiast małego mrówkojada i wyobraziłem sobie, że upieczony nad ogniskiem musi być pyszny.
– Uważajcie dobrze, czy nie da się znaleźć czegoś do jedzenia – zarządziłem. – Najlepsze będą owoce, które można zerwać i obrać.
– Możemy zacząć od tych. – Savich obrał zerwane uprzednio mango i podał nam. – Jedzcie, są ładne i dojrzałe.
– A ja mam zapałki! – pochwaliła się Sherlock, wgryzając się w ociekający sokiem owoc mango. – Na wieczornym postoju będziemy mogli rozpalić ognisko. To odgoni wszystkie pełzające paskudztwa.
– Znam się na tym – przypomniała sobie Laura. – Prawie całe dzieciństwo spędziłam na obozach harcerskich, które organizowali mój tatuś i starszy brat. Widziałam tu brzozy i buki, a nawet kilka dębów. To twarde drzewo, dobrze się pali w ognisku.
– Daj, zaplotę ci włosy – przysunęła się do niej Sherlock. – Urwałam obrębek z koszuli, zwiążę ci je, żeby nie leciały na twarz.
Rzeczywiście, świetnie poradziła sobie z długimi i poplątanymi włosami Laury, zaplatając je w dobierany, francuski warkocz. Rozczesała przy tym większość kołtunków i wybrała ze dwanaście różnych owadów. Główną zaletą tej fryzury było to, że włosy nie zasłaniały twarzy.
– Jak wyglądam? – spytała Laura.
– Cudownie! Sherlock ma prawdziwy talent fryzjerski, ale zrobić coś z takimi długimi włosami to nie lada sztuka.
Mokrą szmatką wytarłem usta Laury, aby lepki i słodki sok mango nie przywabił jakichś niepożądanych, latających gości. Uśmiechnęła się błogo i przymknęła oczy.
Wstałem, przeciągnąłem się i spakowałem nasze rzeczy, a potem wziąłem Laurę na ręce. Zdążyłem już się przyzwyczaić do jej wagi, więc nie ciążyła mi zbytnio. Zacząłem od tego, że rozejrzałem się uważnie dookoła, ale nie zauważyłem człowieka ani zwierzęcia, które mogłoby nam zagrozić.
Dobrze, że chociaż Sherlock mogła już iść o własnych siłach. Deptała Savichowi po piętach, niosąc apteczkę i automat.
– Najlepiej się prześpij – poradziłem Laurze. – Nie bój się, nie będę w tym czasie opowiadać świńskich kawałów.
– To i dobrze… – wyszeptała słabym głosem. Kiedy ruszyliśmy w drogę, wydała mi się lżejsza niż przed godziną, jakby nikła w oczach. Najgorsze, że nie mogłem nic na to poradzić.
Savich szedł równym krokiem, wyrąbując maczetą ścieżkę w poszyciu. Z tej ścieżki nie było wiele widać, ale słyszeliśmy wokół nas szmery wielu uwijających się żyjątek.
W którymś momencie wysoko nad nami rozbrzmiał gwar pisków i szczekania. Po gałęziach posuwała się rodzina czepiaków złożona chyba z dziesięciu osobników. Savich oberwał w sam środek pleców brunatnym ogryzkiem nieznanego nam owocu. Małpy zasypały nas lawiną liści i gałązek, które jednak nie uczyniły nam szkody, choć ja dostałem prosto w twarz grubym liściem o ostrych brzegach. Widać było, że zwierzaki nie boją się nas, tylko są złe, że wtargnęliśmy na ich terytorium. Gdy oddaliliśmy się na przyzwoitą odległość, przestały zwracać na nas uwagę.
W połowie popołudnia nagle lunął deszcz, jakby chlustały na nas grube strumienie ciepłej wody. Chętnie oddałbym nawet dwa batoniki za duży parasol, ale szybko się zorientowałem, że dzięki gęstemu, zielonemu sklepieniu nad naszymi głowami w niektórych miejscach można było uchronić się przed zmoknięciem. Okryłem Laurę, jak najlepiej mogłem, a kiedy ulewa ustała – woda, która wsiąkła w nagrzaną ziemię, zaczęła parować. Nasze ubrania też parowały, wilgoć się nie zmniejszyła, tylko przeszła z fazy ciekłej w lotną. Postawiłem Laurę na ziemi, trzymając ją blisko przy swym boku.
– Czy możesz w tej chwili wyobrazić sobie rozkoszny, chłodny prysznic? – spytała.
– Już sobie wyobrażam. – Na chwilę przymknąłem oczy. – Na pewno umieściłbym go w pierwszej dziesiątce największych przyjemności świata. Może nawet na trzecim miejscu, ale chciałbym, żebyś była już zdrowa, wesoła i weszła pod ten prysznic razem ze mną.
Nie odpowiedziała na to, co bardzo mnie zaniepokoiło. Kontynuowaliśmy marsz, ale teraz, oprócz konieczności przebijania się przez gęste poszycie, kolejną niewygodą stało się błotniste podłoże. Człapaliśmy w śliskiej glinie, ochlapani błotem po kolana. Czyniło to dalsze posuwanie się równie trudnym, jak wysysanie limetki przez słomkę. Raz o mało nie upadłem, dobrze, że Sherlock mnie podtrzymała.
Pot lał się z nas strumieniami. Savich dyszał ciężko po każdym uderzeniu maczetą. Nad naszymi głowami skrzeczały i piszczały ptaki i małpy, ale nie widzieliśmy ich, choć chwilami czyniły ogłuszający raban.
Pomyślałem, że zaraz padnę na kolana i więcej się stąd nie ruszę, gdy moją uwagę przykuły motyle, żywo ubarwione, w różnych odcieniach czerwieni, żółci i zieleni. Jeden, o szeroko rozpiętych skrzydłach, jaskrawoniebieskich z czarną obwódką, towarzyszył nam przez dłuższy odcinek drogi, unosząc się na wysokości mojej twarzy. Kiedy motyle znikły – uświadomiłem sobie, że posunęliśmy się co najmniej o siedem metrów na zachód. Las deszczowy mógł przerażać, ale te motyle były wcieleniem piękna.
Sherlock znów zauważyła w podszyciu dwa węże koralowe, tak jaskrawo ubarwione, że niepodobna było je przeoczyć. Błysnęły nam w oczy swoimi pomarańczowymi i białymi obrączkami i popełzły szukać lepszego schronienia.
Sprawdziłem, czy wszyscy mają mocno zasznurowane buty i nogawki spodni wepchnięte w cholewki. Trudno było to dostrzec pod warstwą błota, ale przynajmniej owady i węże miały utrudniony dostęp do naszej skóry. Znalazłem ślady ukąszeń tylko na grzbietach dłoni, na co już nie mogłem nic poradzić.
Najważniejsze było, abyśmy z życiem wydostali się z tego zielonego piekła. Przez resztę popołudnia nie usłyszeliśmy ani warkotu helikoptera, ani ludzkich głosów. Smażyliśmy się w tym rozgrzanym piecu tylko we czwórkę.
– O rany, popatrz, co znalazłem! – zakrzyknął nagle Savich. – Wspaniałe, dojrzałe banany! Zjemy je razem z mango, a batoniki będą na deser.
Znaleźliśmy też zielone orzechy kokosowe, zwane przez miejscową ludność pipas, których zawartość można było wypić po rozbiciu skorupy. Sherlock jeszcze podczas deszczu nałapała wody do pustych butelek przez liście zwinięte na kształt lejków, ale na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą jeszcze sześć takich orzechów.
Potem się zamieniliśmy – Savich niósł Laurę, a ja wyrąbywałem dla nas przejście maczetą. Zanim uporałem się z wyjątkowo gęstą plątaniną pnączy, podzieliłem się z Savichem swoimi wątpliwościami:
– Ciekawe, czy znaleźli tego drania Molinasa. Jeśli nie, to może ugryzł go koralowy wąż, może mrówki jedzą go żywcem?
– Albo Del Cabrizo tak się na niego wnerwił przez naszą ucieczkę, że sam go załatwił – dokończył Savich. Ja natomiast wolałem nie myśleć, co mogło się stać z córką Molinasa.
Doszliśmy do niewielkiej polanki i postanowiliśmy rozłożyć tam obóz. Prześwity między gałęziami dopuszczały trochę światła słonecznego, w którym widać było stadko dzikich indyków przebiegających z jednej strony na drugą. Zanim wkroczyliśmy na polankę, znikły już w leśnym gąszczu. Musieliśmy się zatrzymać, bo robiło się późno.
Laura coraz bardziej traciła siły i nawet zwykła rozmowa ją wyczerpywała. Podałem jej antybiotyk, aspirynę i dwie tabletki przeciwbólowe, więc zostały nam już tylko cztery. Nie miała gorączki i bandaże wyglądały czysto, ale słabła w oczach.
Sherlock omiotła polankę do czysta, aby, jak mówiła, stworzyć większą przestrzeń dla swobodnej wymiany tlenu, dzięki czemu ognisko miało lepiej się palić. Potem okopała nasze obozowisko rowkiem, który miał zatrzymać różne niemiłe pełzające i biegające stworzenia. Ja tymczasem nazbierałem huby, gałęzi i kawałków spróchniałego drewna na podpałkę – znalazła się i brzoza, której zalety zachwalała Laura.
Savich ostrugał kilka patyczków i nożyczkami wyjętymi z apteczki rozczapierzył ich końce na kształt piór.
– Dziadek mnie tego nauczył – pochwalił się. – Podobno to się dużo szybciej pali.
Z pomocą Sherlock ułożyłem stosik kory brzozowej i suchej trawy nad wzgórkiem huby. Savich zapałkami wyjętymi z apteczki podpalił wystrugane pręciki. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że to rzeczywiście działa, ale podpałka zajęła się błyskawicznie. Wkrótce ognisko zapłonęło jasno, a my z lubością przysunęliśmy się do niego.
– Zjadłabym teraz hot-doga z frytkami i kiszonym ogórkiem! – rozmarzyła się Sherlock.
– Wolałbym tortillę z ostrym sosem. – Savich zatarł ręce, uśmiechając się od ucha do ucha. Tuż za nim zaszeleściła gałąź i zza drzewa wystawiła łepek brązowa nakrapiana jaszczurka. Popatrzyła na nas i przylgnęła płasko do kory, stając się prawie niewidzialna.
Może do tego hot-doga wystarczyłyby mi pikle, mniejsza o ogórki… – rozważała głośno Sherlock, popatrując na Laurę, ale ta leżała cicho. Zważywszy, że byliśmy uwięzieni w krajobrazie niczym z upiornych malowideł Hieronima Boscha – dobrze, że choć przez chwilę potrafiliśmy stworzyć pozory normalności. Zapadał wieczór i chrząszcze coraz liczniej wyłaziły na żer.
– Popatrz tylko, jak świetnie udało nam się to ognisko. Jesteśmy genialni! – zagadałem do Laury, ale ona nie patrzyła ani na mnie, ani na ognisko, tylko na coś po swojej prawej stronie, zaraz za rowkiem odgradzającym nasz biwak. Twarz jej zrobiła się blada jak papier, a z gardła, zamiast mojego imienia, wydobywał się tylko zduszony skrzek.
Wyciągnąłem zza pasa broń i powoli obróciłem się w tamtą stronę.