Klucz przekręcił się w zamku i drzwi powoli się otworzyły. Nikt się nie ruszył, nie pisnął ani słowa, tylko przez otwarte drzwi wtoczył się zasobnik z gazem. Błyskawicznie wrzuciłem go do sedesu i spuściłem wodę. Z muszli zaczął wydobywać się dym, ale stłumiłem go pokrywą. Na szczęście nie zdążyłem dużo się nawąchać i nie czułem żadnych sensacji.
Usłyszałem czyjś śmiech, a kiedy się odwróciłem – zorientowałem się, że od progu obserwuje mnie dwóch mężczyzn.
– Asi se hace! – zagrzmiał głębokim basem jeden z nich, drobny, żylasty i czarniawy, podobnie jak kolega ubrany w ćwiczebne, wojskowe moro. Następnie przeszedł na angielski, choć z silnym obcym akcentem: – Si, to była dobra robota! Myślisz, że nie wiedzieliśmy, że będziecie na nas czekać? Zrobiłeś już swoje, tak? No, to rusz się! – Zamachał mi automatem przed nosem. – A ta twoja kobieta jeszcze śpi? Toś ją musiał porządnie zmordować!
Postąpiłem krok w ich stronę, nie spuszczając obu panów z oka. Osobnik mówiący basem uniósł w górę broń, ale nie zdążył powiedzieć ani zrobić nic więcej, bo w tym momencie Laura pchnęła gwałtownie skrzydło drzwi, za którymi stała, i trzasnęła go prosto w łeb porcelanową pokrywą od sedesu. Jego towarzysz wskoczył do środka z kałachem gotowym do strzału, ale patrzył tylko na Laurę, więc zaskoczyłem go, kiedy rzuciłem się na niego z dzikim wyciem. Jego automat zatoczył szerokie koło, kiedy Laura także i jemu wymierzyła cios pokrywą w skroń. Jęknął tylko i poleciał z łomotem na podłogę.
Tymczasem pierwszy zaczął się ruszać, więc Laura jeszcze raz przyłożyła mu pokrywą od sedesu i dla pewności dołożyła obydwóm po kopniaku w żebra.
– Szybko, zamknij drzwi! – poleciłem, a sam złapałem potężniejszego z naszych napastników pod pachy i wciągnąłem go do środka. Zrobiła to samo z drugim.
Zabrałem jednemu z nich kałasznikowa i wyjrzałem na zewnątrz. Za drzwiami znajdował się długi, wąski korytarz prowadzący w obie strony, na którym nie było widać żywej duszy.
– Przebierzemy się w ich rzeczy – zarządziłem. Po pięciu minutach zapinaliśmy już wojskowe spodnie w barwach ochronnych i sznurowaliśmy glany. Laura oderwała rękawy od mojej białej koszuli i wepchnęła je w noski swoich buciorów. Przytupnęła kilka razy i uśmiechnęła się do mnie, zadowolona z wyniku.
– No, teraz pasują. Dobrze, że ten drugi był wyższy, bo w sam raz zmieściłeś się w jego mundur.
Potrwało nieco, zanim unieszkodliwiliśmy ich na dłuższą metę. Laura rozebrała obydwu do naga i przywiązała ich nogi do tych samych kółek w podłodze. Skończyła, otrzepała ręce, wyprostowała się i spojrzała na mnie.
– Dobra, zjeżdżajmy stąd. Sherlock i Savich muszą być gdzieś w pobliżu.
Zamknęliśmy drzwi na klucz i skręciliśmy w lewą odnogę korytarza. Wybraliśmy ten kierunek bez żadnej specjalnej przyczyny poza tą, że jestem leworęczny. Mieliśmy po automacie z załadowanym magazynkiem i drugi zapasowy magazynek, który każdy z naszych strażników nosił przy pasie. Byłem więc uzbrojony, ale powodowała mną bardziej wściekłość niż rozsądek. Laura upchnęła włosy pod polową czapką i z odległości mniej więcej trzech metrów można było ją wziąć za mężczyznę.
– Głupie palanty udają żandarmów – szepnęła.
– Nie narzekaj, bo dzięki temu łatwiej będzie nam się stąd wydostać. – Buty zaczynały mnie już uwierać i przypuszczałem, że porobią mi się pęcherze.
Wtem usłyszeliśmy tupot nóg w ciężkich butach, zbliżający się w naszą stronę. Po naszej prawej stronie zauważyliśmy drzwi, trzecie od początku korytarza, więc otworzyłem je tak cicho, jak tylko mogłem, i wśliznęliśmy się do środka. Nasłuchiwaliśmy, gdy w pomieszczeniu, do którego weszliśmy, rozległ się odgłos jak gdyby chrząknięcia.
Błyskawicznie odwróciliśmy się o sto osiemdziesiąt stopni i w zacienionym kącie pokoju zauważyliśmy starszego człowieka siedzącego przy małym stoliku pod wąskim jak szczelina oknem. Jadł z miski zupę, zagryzając ją plackiem. Łysa czaszka i pomarszczona twarz były spalone słońcem. Nosił długą siwą brodę, a ubrany był w ciemnobrązowy habit z szorstkiej wełny, przewiązany w pasie sznurem.
Patrzył na nas osłupiałym wzrokiem, a jego ręka trzymająca placek zawisła w połowie drogi do ust. Dałem znak, żeby się nie ruszał i szepnąłem mu w ucho po hiszpańsku:
– Tylko spokojnie, ojczulku!
Kątem oka spojrzałem na Laurę, która stała jak przyklejona do drzwi i nasłuchiwała. Powszechnie zrozumiałym gestem palca na ustach nakazywała ciszę. Kroki wielu stóp w podkutych butach przesunęły się za naszymi drzwiami, ale na szczęście nikt się nie zatrzymał. Zakonnik siedział nieruchomo, dopóki kroki nie ścichły.
– Kim jesteście? – zapytał głębokim, starczym głosem po hiszpańsku.
– Jesteśmy agentami amerykańskich służb śledczych. Tamci ludzie odurzyli nas narkotykami i uwięzili tutaj. Jeśli nas znowu złapią, to zabiją. Próbujemy się stąd wydostać. A księdza też tu trzymają?
– Nie, przychodzę tu raz w tygodniu z posługą duchową. Jedna z ich kobiet zawsze przygotowuje mi śniadanie. – W jego mowie słowa się zlewały i trudno mi było go zrozumieć. Zrozumiałem jednak tyle, ile trzeba.
– Jaki dzień dziś mamy? Tym razem musiał dwukrotnie powtórzyć odpowiedź, zanim go zrozumiałem. Był czwartek, a więc w naszych rachubach pomyliliśmy się o dzień.
– A gdzie my w ogóle jesteśmy, proszę księdza? Spojrzał na mnie jak na wariata.
– Jesteśmy tuż pod Dos Brazos.
Tym razem dał się słyszeć tupot większej grupy maszerujących ludzi. Ich kroki zaczęły zwalniać. Znaleźliśmy się w pułapce, bo przez tę szparę okienną nie prześliznęłoby się nawet chude dziecko. Staruszek obrzucił nas przelotnym spojrzeniem i z wolna wymówił:
– Nie ma czasu do stracenia. Szybko, właźcie pod łóżko, a ja już ich zagadam.
Gdyby nas zdradził, wciśnięci pod wąskie, zaklęśnięte łóżko bylibyśmy bez szans. Nie mieliśmy jednak wyboru. Wczołgaliśmy się pod łóżko, gdzie było bardzo mało miejsca, ale przynajmniej okrywająca je sznurkowa kapa spadała do samej podłogi. Leżałem na swoim automacie, a Laura przyciskała się razem ze swoim AK-47 do moich pleców.
Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi bez pukania. Spod łóżka zauważyłem przynajmniej trzy pary butów. Wysoki, przenikliwy męski głos zapytał po hiszpańsku:
– Ksiądz tu już długo siedzi?
– No, tyle, ile trzeba, żeby zjeść śniadanie.
– I nie widział ksiądz nikogo obcego ani nie słyszał niczego podejrzanego?
– Nie widziałem nikogo poza panem, seńor, i pańskimi ludźmi. A co, stało się coś? Może pożar?
– Och, nie, nic podobnego. Uciekło nam tylko dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, których chcieliśmy oddać w ręce policji, ale niech się ksiądz nie obawia. Złapiemy ich!
Zakonnik nie odezwał się ani słowem i chyba nie dawał im żadnych znaków, bo odwrócili się i wyszli. W ostatniej chwili jeden z nich zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał:
– Ojcze Orlando, jedna z naszych kobiet, Hestia, wspominała mi, że jej syn cierpi na straszne bóle. Czy mógłby ksiądz go odwiedzić? Moi ludzie dopilnują, żeby ci obcy nie zrobili księdzu krzywdy.
– Owszem, chętnie pojadę – zgodził się franciszkanin, wstając. Wtedy zobaczyliśmy, że ma sandały nałożone na bose stopy, węźlaste i guzowate jak konary. Kiedy drzwi w końcu definitywnie się zamknęły, ostrożnie wypełzliśmy spod łóżka.
– No, mało brakowało! – odetchnęła Laura z ulgą, otrzepując się z kurzu. Ja zaś zwróciłem uwagę, że na stoliku zostały jeszcze trzy tortille. Ponieważ zdążyłem znowu zgłodnieć, porwałem je z talerza, zwinąłem w rulon, podsunąłem Laurze, aby odgryzła, ile zechce, a resztę wpakowałem do ust.
– No, zaczynam znowu czuć się jak człowiek!