– No, obudź się wreszcie, Mac, wracaj do nas, przecież widzę, że możesz!
Nie miałem wcale ochoty ruszyć się ani otworzyć oczu, ale nosowy głos nie ustępował. Przypominałem sobie mętnie ten głos, ale działał mi na nerwy, gdyż przyprawiał mnie o ból głowy. Kiedy więc w końcu zdołałem wydusić z siebie kilka słów, warknąłem:
– Odpieprz się!
– Nie wygłupiaj się, Mac – powtarzał Nosowy Głos. – Otwórz oczy, żebym zobaczył, że żyjesz.
– Oczywiście, że żyję! – wrzasnąłem, wściekły, że nie mogę podnieść ręki i przypalantować temu gadatliwemu typkowi. – Dajcie mi, do jasnej cholery, spokój!
Słyszałem, jak ten sam głos zwraca się do kogoś trzeciego. Odpowiedziała mu kobieta, w której rozpoznałem siostrę Himmel:
– Klepnij go po policzkach. To ci dopiero herod-baba, od razu chce policzkować mężczyznę!
– Nie, proszę mnie nie dotykać! – zaprotestowałem.
– No, dochodzi już do siebie – orzekł Nosowy Głos. W tym momencie byłem pewien, że poczułem na skórze jego oddech, a po chwili dotyk czegoś chłodnego na mojej nagiej piersi. Czyżby to miało znaczyć, że ktoś zdjął mi koszulę?
– Wszystkie czynności życiowe są w normie – dodał inny męski głos, którego nie rozpoznałem. – Tak, wraca już do nas.
Zdenerwowałem się jeszcze bardziej, że jakiś obcy facet wtrąca swoje trzy grosze.
– A pan niech pilnuje swego nosa! – warknąłem. – Nikt pana nie pytał o zdanie!
Posiadacz nosowego głosu zachichotał.
– Widzę, że trzeba dać mu jeszcze trochę czasu, żeby całkiem wrócił do formy. Grunt, że nic mu nie będzie.
– No właśnie. Spieprzaj pan! Kiedy jednak w końcu otworzyłem oczy – ujrzałem nad sobą doktora Sama Coatesa, tego samego, który opiekował się Jilly. To on tak mówił przez nos.
– Witamy wśród żywych! – Uśmiechnął się do mnie. – Rozumiesz, co mówię, Mac?
– Rozumiem, ale co się właściwie stało? Co pan doktor tu robi i gdzie się podziała moja koszula?
– Wygląda na to, że udało ci się dojechać pod samą izbę przyjęć, zanim straciłeś przytomność. Mało tego, osuwając się przycisnąłeś czołem klakson, aż zbiegli się tu wszyscy lekarze, pielęgniarki, ochroniarze i pacjenci!
Przypomniałem sobie wycie klaksonu.
– Czy to znaczy, że przedobrzyłem? Zanadto się sforsowałem, aż w końcu organizm odmówił mi posłuszeństwa?
– Paul opowiedział nam, że padłeś ofiarą zamachu terrorystycznego poza granicami kraju i dopiero niedawno wyszedłeś ze szpitala. To jednak nie ma nic wspólnego z twoim zasłabnięciem, spowodowanym wyłącznie wysokim poziomem fenobarbitalu w organizmie. Minęły już trzy godziny, odkąd ustaliliśmy przyczynę zatrucia i podjęliśmy leczenie, ale takie przypadki wymagają czasu. Możesz jeszcze czuć się trochę oszołomiony.
Słabo mi się zrobiło, kiedy uświadomiłem sobie, jakie leczenie mogło tu wchodzić w grę.
– Tylko proszę, nie mówcie, że płukaliście mi żołądek! Raz to widziałem i od razu mnie zemdliło.
– Przykro mi, Mac, ale musieliśmy to zrobić. Nie mieliśmy innego wyjścia, a zresztą i tak byłeś nieprzytomny. Podaliśmy ci też węgiel, aby wchłonął resztki trucizny. Stąd się wzięły te czarne plamki na twojej górnej wardze i na piersi. Nie dziw się też, że masz założoną kroplówkę i przewody doprowadzające tlen. Na wszelki wypadek potrzymamy je jeszcze przez pewien czas, w razie gdybyś poczuł się gorzej. Gardło cię nie boli?
Bolało, więc przytaknąłem. W końcu mój mózg zaczął działać jak trzeba.
– Mam przez to rozumieć, że to było zatrucie fenobarbitalem?
– Tak, chociaż nikt nawet nie próbuje sugerować, że usiłowałeś popełnić samobójstwo. Powiedz od razu, Mac, kto mógł podać ci to świństwo?
Powiodłem spojrzeniem po twarzach doktora Coatesa, siostry Himmel i trzeciego, nieznanego mi faceta.
– O, kurczę blade… – zacząłem, a już po kilku sekundach doktor Coates mógł uwierzyć, że całkowicie odzyskałem świadomość. – Słuchajcie, panowie, to bardzo ważne. Niech policja jedzie natychmiast do domu Laury Scott w Salem. Byłem tam dziś rano i może to ona próbowała mnie zabić.
Doktor Coates nie był już najmłodszy, ale potrafił ruszać się bardzo szybko. W okamgnieniu wyskoczył z pokoju. Przy mnie została siostra Himmel, która poklepała moją rękę.
– Nie martw się, Mac, wszystko będzie dobrze. A to jest doktor Greenfield, któremu przykazałeś, by pilnował własnego nosa.
Doktor Greenfield okazał się kościstym, starszym panem z czarną brodą i zieloną muszką w białe groszki.
– Przepraszam, panie doktorze. Chwała Bogu, że żyję. Dziękuję panu.
– No, muszę powiedzieć, że jeszcze nie jest pan całkiem zdrów – zauważył. – Chyba miał pan przedtem jakiś wypadek.
– Tak, zgadza się – bąknąłem.
– Jest pan młody i silny, więc powinien pan wyjść z tego bez szwanku. Zostawiam pana w dobrych rękach. – Odwrócił się na pięcie, gestem pożegnał siostrę Himmel i wyszedł.
– Doktor jest naszym głównym konsultantem – wyjaśniła siostra Himmel. – Niech pan teraz odpocznie. Ciekawe, dlaczego ta kobieta miałaby pana zabić?
– Też chciałbym wiedzieć. Odwiedziłem ją dziś rano, bo przypuszczałem, że może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Jilly. Niczego się jednak nie dowiedziałem, ale poczęstowała mnie kawą, po której poczułem się dziwnie zmęczony, więc czym prędzej chciałem stamtąd wyjść.
Tak naprawdę to chciało mi się płakać, wręcz wyć. Jak mogłem tak fatalnie pomylić się co do Laury?
– Mało brakowało, a w ogóle nie dotarłbyś do nas, Mac wtrącił się doktor Coates, który właśnie wrócił na salę.
– Dlaczego od razu nie zjechałeś gdzieś na parking, żeby się przespać?
– Z pewnych powodów nie brałem w ogóle tej ewentualności pod uwagę. Myślałem tylko o tym, żeby za wszelką cenę dojechać do Edgerton, postój nie wchodził w grę. Pewnie dlatego w końcu straciłem przytomność.
– No, dobrze, że jednak do nas dotarłeś, bo niektóre odcinki tej szosy są trudne nawet dla przytomnego kierowcy.
– O mało nie wpakowałem się pod ciężarówkę, ale wtedy na chwilę podniósł mi się poziom adrenaliny. Śpiewałem na głos, byleby tylko nie zasnąć, bo nie mogłem sobie pozwolić, żeby stoczyć się z klifu, tak jak Jilly. Po prostu musiałem dojechać. – Przerwałem na chwilę, aby zaczerpnąć powietrza. – Czy wiadomo już, co się dzieje z Laurą?
– Detektyw Minton Castanga da nam znać, kiedy tylko policja wkroczy do jej mieszkania i zbada sytuację. Wystarczyło, że na jednym oddechu powiedziałem mu o usiłowaniu zabójstwa i o agencie FBI.
– Pewnie dawno już jej tam nie ma. Jeśli chciała mnie zabić, to nie przypuszczam, aby czekała, aż ją złapią.
W tym momencie uświadomiłem sobie, że jeśli Laura rzeczywiście to zrobiła, to pójdzie siedzieć. Tylko właściwie za co? Co takiego ukrywa, że aż uznała za konieczne usunięcie mnie z drogi?
– Tego na razie nie wiemy. Musimy poczekać, aż ją złapią i sama się przyzna – rzekł doktor Coates. – Dawka narkotyku, jaką otrzymałeś, nie była śmiertelna i prawdopodobnie przeżyłbyś także i bez naszej pomocy. Zobaczymy, co ona zezna.
– Obawiam się, że jej nie złapią. – Potrząsnąłem głową. – Jest za sprytna, aby zostać tam i czekać.
Siostra Himmel zmierzyła mi ciśnienie, a doktor Coates jeszcze raz mnie osłuchał.
– Aha, byłbym zapomniał! – zreflektował się. – Doktor Paul Bartlett strasznie się o ciebie denerwował, chodził od ściany do ściany, aż odesłaliśmy go do domu. Zadzwonię do niego, żeby przywiózł tu panią szeryf i tych wszystkich twoich przyjaciół, którzy chcieli wejść, żeby cię zobaczyć. Maggie wspominała, że zadzwoni do FBI i przekaże im, co się stało.
– O rany! – jęknąłem. – A pan doktor oczywiście jej tego nie wyperswadował?
Jasne było, że Maggie musiała rozmawiać z moim bezpośrednim przełożonym, „Dużym Carlem” Bardolino. Bezradnie spojrzałem na aparat telefoniczny stojący na mojej nocnej szafce. Nie miałem innego wyjścia, tylko sam też musiałem wykonać ten cholerny telefon. Sekretarka połączyła mnie z Dużym Carlem. Przepracował już dwadzieścia pięć lat w branży i wysoko go ceniłem, ale nie należał do ludzi, którzy łatwo na wszystko się godzą. Dlatego znacznie bardziej wolałbym nie rozmawiać z nim na ten temat.
– To ty, Mac? Co się z tobą, do jasnej cholery, dzieje? Szeryf z tej jakiejś Pipidówki dzwoniła, że ktoś cię podtruł czy coś podobnego…
– Właśnie, szefie, dzwonię, żeby pana zawiadomić, że już się czuję dobrze, a tutejsza policja prowadzi w tej sprawie dochodzenie.
– Kurczę, pewnie dałeś się omotać jakiejś babie, co? Ile razy mam wam, gówniarze, powtarzać, żebyście uważali na te wasze rozhukane hormony? Tylko się kompromitujecie lub raczej, przepraszam, trujecie!
– Racja, szefie, ale tym razem nie o to chodzi.
– No, dobrze już, dobrze, chyba mówisz prawdę, bo wiem, że nie umiesz kłamać. Ile razy wam mówiłem, że przede wszystkim macie zachować czujność?
– Chyba ze sześć.
– No właśnie, i wszystko na nic, jakby grochem o ścianę! Chwalić Boga, mam już pięćdziesiąt trzy lata i nie w głowie mi takie głupoty, ale widzę, że ty jeszcze nie zmądrzałeś. Miałeś przecież odpoczywać, a dajesz się truć! Jak się teraz czujesz i co z twoją siostrą?
– Po tamtym wypadku już doszła do siebie, ale za to gdzieś zniknęła ze szpitala i nie wiem jeszcze, gdzie jej szukać. Niepotrzebnie ta pani szeryf pana niepokoiła.
– Tylko spróbuj znowu coś sobie zrobić, to ci natrę uszu, rozumiesz? FBI to nie partyzantka.
– Rozumiem, szefie, ale ja nie uprawiam żadnej partyzantki. Chodzi mi tylko o to, żeby ustalić, co się stało z moją siostrą. Nie wszcząłem jeszcze w tej sprawie oficjalnego śledztwa, ale byłbym rad, gdyby pan pozwolił mi się tym zająć.
Duży Carl chrząknął, a ja wiedziałem, że pewnie już o mało nie przegryzł swojego cygara.
– Ale masz być ze mną w kontakcie, zrozumiano?
– Tak jest, szefie, rozumiem. Poczułem taką wdzięczność i ulgę, że szybko zasnąłem.
Specjalne urządzenie pompowało do mojego nosa tlen, a prosto do żyły płynęła kroplówka.
Po przebudzeniu spostrzegłem przy łóżku nieznajomego mężczyznę, który wyraźnie patrzył na mnie. Był to elegancki blondyn o wąskim nosie i przenikliwym spojrzeniu, w białej koszuli i wypolerowanych do połysku włoskich półbutach. W zakłopotaniu pocierał długimi palcami starannie wygolony policzek. Na oko mógł mieć około czterdziestki, wyglądał na wysportowanego, ale w niczym nie przypominał lekarza.
Kiedy zauważył, że wracam do życia, przemówił rozwlekłym akcentem stanu Alabama:
– Jestem detektyw Minton Castanga z komendy policji w Salem. A pan nazywa się Ford MacDougal i jest pan agentem FBI, który poszukuje swojej siostry, prawda?
– Zgadza się.
– To jeszcze nie wszystko. Leży pan tutaj, ponieważ ktoś dosypał panu fenobarbitalu do kawy.
– Nawet wiem, kto. Laura Scott, znaleźliście ją?
– Owszem, w ciągu dziesięciu minut po telefonie od doktora Coatesa byłem w jej mieszkaniu. Tyle tylko, że niczegośmy się od niej nie dowiedzieli.
– Pewnie, to chytra sztuka. Nie wierzyłem, że ją w ogóle złapiecie.
– Źle mnie pan zrozumiał. Kiedy weszliśmy do mieszkania, zastaliśmy ją nieprzytomną. Kot leżał zwinięty w kłębek na jej plecach, a gwarek siedział na krześle tuż przy głowie.
Z wysiłkiem uniosłem się na łokciach, tak mnie zaskoczyła usłyszana wiadomość.
– Ale chyba nie umarła, prawda? – Oczekiwałem, że utwierdzi mnie w tej nadziei.
Detektyw pokręcił głową, jakby wspomagając swój wysiłek myślowy.
– Skądże znowu, żyje. Leży w szpitalu miejskim w Salem, tam jej płuczą żołądek, podają tlen, tak samo jak przedtem panu. Powiedzieli, że z tego wyjdzie. Wracając do tego, o czym mówiliśmy, skończył pan na tym, że poczęstowała pana kawą. Pan ją wypił i ona też piła w pana obecności?
– Tak. – Usiłowałem przypomnieć sobie przebieg wydarzeń. – Z tym, że przy mnie wypiła najwyżej pół filiżanki. Ja wypiłem dwie, więc dostało mi się więcej tego paskudztwa.
– Czy w mieszkaniu był jeszcze ktoś trzeci, czy tylko was dwoje?
– Tylko ja z Laurą, kot i ptak. Przynajmniej nikogo więcej nie widziałem.
– Mamy więc dwie możliwości – podsumował policjant z uśmiechem, trochę ironicznym, a trochę konfidencjonalnym. – Po pierwsze, ktoś chciał zabić was oboje, ale to się nie trzyma kupy, chyba że ten ktoś wiedziałby, że pana u niej zastanie.
– Nie mówiłem nikomu, że się do niej wybieram.
– Jeśli tak, to znaczy, że przypadkowo stał się pan ofiarą zamachu, którego celem była pani Scott.
– Ale kto mógł chcieć zabić Laurę? – Zaraz pożałowałem, że to powiedziałem, bo w ten sposób rzucałem na nią cień podejrzenia.
– Na razie nie mamy żadnego śladu. Musimy poczekać, aż ją przesłucham. Pan w każdym razie nie przypuszcza, że próbowała pana zabić i, aby nas wprowadzić w błąd, sama zażyła narkotyk?
– Nie, taką możliwość zdecydowanie wykluczam. Na zdrowy rozum nie miałaby przecież żadnych powodów, aby mnie zabić. Z tego, co wiem, nie widzę w niej żadnej winy. Niech pan mnie źle nie zrozumie, ale tu się równocześnie dzieje wiele rzeczy i nie wszystkie zdążyłem dotąd rozgryźć. Chociażby ten wypadek mojej siostry, a później jej tajemnicze zniknięcie. Jilly była przekonana, że Laura w jakiś sposób ją zdradziła. Nie chciała jej widzieć, a może nawet się jej bała, chyba że wszystko to zmyśliła. Tak czy owak, nie widzę powodu, dla którego Laura chciałaby się mnie pozbyć.
– Chyba że pan stał się za bardzo dociekliwy… – zaczął detektyw, ale w tym momencie zadzwonił jego telefon komórkowy. Przeprosił mnie i podszedł do okna.
Ja tymczasem spróbowałem powoli zsunąć nogi z łóżka. Nie mogłem przecież leżeć tu jak worek, wystarczy, że przeleżałem tak dwa tygodnie w szpitalu Bethesda! Okazało się jednak, że rozebrali mnie do naga. Rozglądałem się więc, co by tu założyć. Tymczasem za moimi plecami znów odezwał się detektyw Castanga:
– Dzwonili, że pani Scott zaczyna odzyskiwać przytomność. Aha, i jeszcze jedno. Wysłałem do jej mieszkania chłopaków z zakładu medycyny sądowej. W drugiej sypialni znaleźli w apteczce flakon fenobarbitalu, prawie pusty. Został przepisany niejakiemu George’owi Grafionowi co najmniej rok temu.
Przypomniałem sobie, że George Grafton to był wujek Laury, który zapisał jej w testamencie mieszkanie. To jednak nie wyjaśniało, jakim sposobem fenobarbital znalazł się w kawie.
– Laura nie jest głupia – powiedziałem na głos. – Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że zrobił to ktoś trzeci. I słusznie pan powiedział, że ten ktoś zamierzał zabić Laurę.
Mówiąc to, próbowałem wstać, osłaniając się prześcieradłem i cienkim, szpitalnym kocem.
– A czy pani Scott spodziewała się innego gościa oprócz pana?
– Nic o tym nie wiem.
– Zamierzam ją przesłuchać, ale najpierw proszę powiedzieć mi wszystko, co pan wie, żebym nie musiał zaczynać od początku.
Powtórzyłem mu więc to, co słyszałem i pozytywnie zweryfikowałem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jak na śledztwo w sprawie o usiłowanie zabójstwa miałem w zanadrzu śmiesznie mało faktów.
Detektyw Castanga coś sobie zapisał i zadał kilka pytań, ale głównie słuchał tego, co miałem do powiedzenia. Czułem, że słucha uważnie, co dobrze o nim świadczyło. Chował już notes do kieszeni, kiedy od wejścia usłyszałem syk wciąganego gwałtownie powietrza.
W drzwiach stała Maggie Sheffield w mundurze szeryfa. Nie patrzyła jednak na mnie, tylko na detektywa Mintona Castangę.
– Cześć, Margaret! – Detektyw postąpił krok w jej kierunku, ale zaraz się zatrzymał, gdyż na jej twarzy malowała się jawna abominacja, czytelna nawet dla mnie. – Byłem ciekaw, czy tu przyjdziesz.
– Niby dlaczego miałabym nie przyjść, chyba jestem szeryfem! A co ty tu, do jasnej cholery, robisz?
– Znaleźliśmy Laurę Scott na podłodze w jej mieszkaniu, nafaszerowaną fenobarbitalem, tak samo jak agent MacDougal. Ładnie wyglądasz, Margaret.
– Ty też, Mint. Mint? Margaret? Co to, u licha, miało znaczyć?
– To wy się znacie?
– O, cześć, Mac! – Maggie zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół. – Widzę, że wciąż jeszcze masz imponujące blizny. Stoisz już mocno na nogach?
– Nie wiem, czy mocno, ale jakoś się trzymam.
Detektyw Minton Castanga dopiero teraz odpowiedział na moje pytanie, spoglądając chłodnym okiem na Maggie.
– Margaret była kiedyś moją żoną, panie MacDougal.