– Na miłość boską, Mac, dlaczego nie leżysz w łóżku? Na pewno lekarze jeszcze cię nie wypiszą. Spójrz tylko w lustro, gębę masz szarą jak popiół!
Lacy Savich, nazywana przez kolegów z FBI „Sherlockiem”, próbowała lekko popychać mnie w stronę łóżka. Zanim przyszła, zdążyłem już wsunąć nogi w dżinsy i właśnie szarpałem się z rękawami koszuli.
– Jazda do łóżka, Mac! Gdzie się znowu wybierasz w tych spodniach? – Sherlock wsunęła mi się pod pachę, aby mnie obrócić i siłą posadzić na łóżku. Nie zdołała jednak ruszyć mnie z miejsca.
– Daj spokój, Sherlock! – zaprotestowałem. – Czuję się świetnie i nie właź mi pod pachę, bo jeszcze się dziś nie myłem.
– Na to zawsze masz czas, a ja nie ruszę się stąd, dopóki przynajmniej nie usiądziesz i nie opowiesz mi, co jest grane.
– Dobra, mogę usiąść, jeśli już tak bardzo nalegasz… – Zgodziłem się skwapliwie, bo, prawdę mówiąc, sam bardzo tego chciałem, byleby nie na tym przeklętym łóżku! Uśmiechnąłem się do Sherlock – drobnej kobietki z burzą rudych loków, dziś grzecznie spiętych na karku złotą klamrą. Miała najbielszą skórę i najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem, chyba że była na kogoś wkurzona, bo wtedy potrafiłaby chyba zgryźć żelazo! Rozpoczęliśmy pracę w Biurze Śledczym w tym samym czasie, jakieś dwa lata temu.
Krok za krokiem doprowadziła mnie do krzesła. Siadając, wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, bo przypomniałem sobie, jak zdawaliśmy ostatni test sprawnościowy w Akademii Policyjnej. Sprawdzian polegał na wspinaniu się po linach, i do końca nie byłem pewien, czy potrafi to zrobić, ale nie miałem zamiaru zostawić jej samej sobie. Wisząc na linie obok niej, na przemian to ją zachęcałem, to kąśliwymi uwagami działałem jej na ambicję, dopóki tymi swoimi wątłymi ramionkami nie podciągnęła się na sam czubek. Sherlock nie miała może zbyt dobrze rozwiniętych mięśni, ale za to o niebo więcej hartu i siły ducha niż my wszyscy. Lubiła mnie też bardziej, niż na to zasługiwałem.
– Musisz mi wszystko powiedzieć – zażądała. – Łapiduchy już wytrząsają nad tobą głowami. Spróbuj tylko zrobić krok w stronę drzwi, a ręczę, że zaraz wpadną tutaj i obalą cię na podłogę. O, już nadeszły posiłki. Dillon, chodź tu i pomóż mi rozgryźć, co gnębi Maca. Popatrz, nawet włożył spodnie!
Dillon Savich uniósł brew, a jego spojrzenie wyraźnie mówiło: „To i lepiej, kurde, że włożył!”
Dla świętego spokoju usiadłem na podsuniętym krześle. W końcu pięć minut mnie nie zbawi, a prędzej czy później, i tak muszę stąd wyjść. Zawsze to lepiej, żeby najlepsi przyjaciele wiedzieli, co jest grane.
– Słuchajcie – oświadczyłem. – Tak się sprawy mają, że muszę zaraz stąd pryskać i pakować manatki, by wyrobić się na lot do Oregonu. Moja siostra miała wczoraj wypadek i dotychczas nie odzyskała przytomności. Nie mogę tu zostać ani chwili dłużej.
Sherlock uklękła przy krześle i ujęła moją wielką łapę w swoje małe rączki.
– Jilly miała wypadek? Co się stało? Zamknąłem oczy, bo znów nawiedziły mnie zmory rodem z tamtego upiornego snu, czy cokolwiek to było.
– Dzwoniłem dziś rano do niej do domu – wyjaśniłem. – Jej mąż, Paul, powiedział mi, co się stało.
Sherlock przechyliła głowę na bok i przez chwilę przyglądała mi się badawczo.
– A właściwie po co do niej dzwoniłeś? – Sherlock była osóbką nie tylko szczerą i odważną, ale i bystrą! Jej mąż, dla kontrastu wielki i silny chłop, stał w drzwiach i nie spuszczał z niej oka. A ona zaś cierpliwie czekała, aż otworzę się przed nią, co zresztą zamierzałem zrobić, bo wiedziałem, że nie mam innego wyjścia.
– Dobrze, Mac, posiedź tak i trzymaj oczy zamknięte, to ci dobrze zrobi! – poradziła. – Dopilnuję, żeby nikt nie przeszkadzał. Szkoda, że nie uszczknęłam trochę whisky z żelaznego zapasu Dillona, to ruszyłoby cię szybciej niż nasz Sean, kiedy wrzaśnie Dillonowi nad uchem.
– Może to nie ma nic do rzeczy… – coś sobie przypominałem – tej nocy Midge przyniosła mi piwo, bo ją prosiłem. I wcale mnie nie zemdliło, było naprawdę pyszne!
Powiedziałem prawdę, ale nie całą. Ta jedna puszka Bud Light dała mi większą rozkosz niż seks.
– No, to się cieszę! – przyznała Sherlock i poklepała mnie po policzku. Widziałem jednak, że nadal czeka na to, co mam powiedzieć. Jej mąż stał obok, cierpliwy i odprężony. Szkoda, że w naszym biurze nie pracowało więcej takich facetów jak on, zamiast tych skostniałych biurokratów, którzy bali się wykroczyć poza usankcjonowane ramy. Patrząc na ich postępowanie, modliłem się, aby z wiekiem nie popaść w taką samą rutynę. W brygadzie antyterrorystycznej miałem większą szansę, by tego uniknąć, bo biurokraci robili swoje w Waszyngtonie, a w terenie człowiek i tak był zdany tylko na siebie – przynajmniej na terenie działania grupy terrorystycznej z Tunezji!
– Wszystko zaczęło się od tego – wykrztusiłem wreszcie – że miałem wczoraj taki dziwny sen. Śniło mi się, że albo ja tonąłem, albo tonął ktoś obok mnie, a tym kimś była Jilly…
Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie. Opowiedziałem im to, co zapamiętałem, czyli prawie wszystko.
– Dlatego zadzwoniłem do niej z samego rana i dowiedziałem się, że to, co mi się przyśniło, zdarzyło się naprawdę. Jilly zapadła w śpiączkę i do tej pory się nie wybudziła!
Prawdę mówiąc, nadal nie wiedziałem, co mam przez to rozumieć. Czy to oznaczało, że moja siostra będzie odtąd wegetować jak warzywo, a nam przypadnie w udziale podjęcie decyzji, czy i kiedy odłączyć ją od aparatury?
– Boję się bardziej niż kiedykolwiek w życiu! – wyznałem szczerze. – Uwierzcie mi, że wolałbym już sam jeden, tylko z Magnum 0,450, stawić czoło terrorystom, a nawet wylecieć w powietrze na bombie, bo to betka przy tym, co teraz czuję.
– No, nie przesadzaj, załatwiłeś dwóch bandziorów, w tym samego herszta! – wtrącił się Savich. – A bomba mogła cię rozerwać na strzępy, gdyby nie łut szczęścia i piaszczysta wydma w odpowiednim miejscu.
– To akurat doskonale rozumiem – przytaknąłem po chwili namysłu. – Nie rozumiem natomiast, co miał oznaczać sen, i tego najbardziej się boję. Widziałem, jak ona uderzyła o wodę, ale to ja czułem ból, a potem zdawało mi się, że umarłem. Zupełnie jakbym był tam z nią, albo wręcz, jakbym był nią. To czyste szaleństwo, ale nie mogę udawać, że nic się nie stało. Muszę jechać do Oregonu, i to nie za tydzień lub nawet za dwa dni, ale jeszcze dziś!
Dobrze, że Sherlock w tym momencie była przy mnie, bo chciało mi się wyć, a tak mogłem przynajmniej przyciągnąć ją do swego zdrowego boku i pozwolić, aby zarzuciła mi na szyję wątłe ramionko. Czułem, jak w gardle wzbiera mi płacz, ale nie mogłem w ich obecności uronić ani jednej łzy, bo nie darowałbym sobie tego, chociaż na pewno nie pisnęliby nikomu ani słówka. Wystarczyło, że trzymałem ją przy sobie i czułem, jak miękkie włosy łaskoczą mnie w nos. Ponad jej głową spojrzałem na Savicha. Byłem drużbą na ich ślubie półtora roku temu. Pracowali razem w Wydziale Prewencji Kryminalnej, który Savich, ogólnie lubiany, sam zorganizował trzy lata temu, a obecnie stał na jego czele. Zdołałem wziąć się w garść na tyle, że zażartowałem:
– Fajną masz kobitkę, Savich.
– A żebyś wiedział, i mało tego, dała mi najfajniejszego dzidziusia w całym stanie! Miał chyba miesiąc, gdy go ostatni raz widziałeś, a teraz ma już prawie pięć!
– Przyjdę go zobaczyć, jak tylko będę mógł.
– Już my tego dopilnujemy! Dobra, Sherlock, nie martw się o niego, Mac tylko poleci do Oregonu i wróci, to zaledwie pięć godzin lotu. Będziemy w pogotowiu, gdyby potrzebował wsparcia.
– Mac, ale czy ty na pewno zdołasz włożyć kark w to chomąto? – zaniepokoiła się Sherlock. – Coś mi jeszcze mizernie wyglądasz. Może lepiej zostań u nas ze dwa dni, zanim wyjedziesz? Dalibyśmy ci pokój obok Seana. Szkoda, że nie możesz go karmić piersią, bo wtedy my moglibyśmy spokojnie zająć się tobą!
Stanęło w końcu na tym, że zostałem w szpitalu jeszcze półtora dnia, bo dłużej w żaden sposób nie mogłem wytrzymać. Dzwoniłem do Paula dwa razy dziennie, ale stan Jilly nie ulegał zmianie. Lekarze wciąż rozkładali bezradnie ręce, zapewniali, że zrobili wszystko, co w ich mocy, a teraz trzeba tylko czekać. Kevin z synami przebywał akurat w Niemczech, a moja druga siostra Gwen – pracująca jako zaopatrzeniowiec u Macy’ego – w Nowym Jorku. Obiecałem, że będę ich regularnie informował o sytuacji.
Poleciałem do Oregonu w piątek, porannym samolotem z lotniska imienia Dullesa. W Portland bez problemów wynająłem jasnobłękitnego forda taurusa, co zawsze mile mnie zaskakiwało.
Pogoda była piękna, ani kropli deszczu, bezchmurne niebo i lekki wiaterek przy temperaturze około dwudziestu jeden stopni. Zawsze podobało mi się Zachodnie Wybrzeże, szczególnie Oregon z jego surowymi, dzikimi górami i głębokimi kanionami, w których szumiały rwące rzeki. Ocean omywający prawie pięćset kilometrów linii brzegowej też zachwycał majestatycznym dostojeństwem.
Nie spieszyłem się, bo znałem swoje obecne możliwości fizyczne, więc nie chciałem padać na twarz z przemęczenia. Zatrzymałem się na krótki odpoczynek w zajeździe „U Wendy”, w małym miasteczku Tufton. Po półtorej godziny dalszej jazdy zobaczyłem wreszcie drogowskaz sygnalizujący skręt w boczną drogę do Edgerton. Wystarczyło przejechać jakieś sześć kilometrów w stronę oceanu po wąskiej szosie brukowanej trylinką. Edgerton miało korzystniejsze położenie niż wiele innych miast nadmorskich, które przybrzeżna szosa dzieliła na dwie części. To miasteczko było odsunięte bardziej na zachód, gdy tymczasem autostrada biegła od strony lądu. Po drodze zauważyłem reklamy trzech zajazdów.
Największa tablica, w kształcie psychodelicznego kwiatu utrzymanego w kolorach żółci i fioletu, reklamowała gospodę „Pod Jaskrami”, mieszczącą się w neogotyckim budynku na samej krawędzi klifu. Zdjęcie na plakacie było wyblakłe i wyglądało raczej odstręczająco. Bodajże Paul kiedyś wspominał, że miejscowi nazywali ten obiekt „Pod Świrami”.
Minąłem także anons zachwalający knajpkę „Pod Królem Edwardem”, chlubiącą się „najlepszą angielską kuchnią”. Wspominając swoje doświadczenia z czasów studiów ekonomicznych w Londynie, uważałem, że te określenia wzajemnie się wykluczają.
Kiedyś był tu jeszcze jeden hotelik, usytuowany na wąskim skrawku plaży, ale zimą roku 1974 sztormowe fale zmyły go do oceanu. Próbowałem to sobie wyobrazić, ale nie mogłem. Kiedyś widziałem na filmie, jak fala sztormowa, wysoka pod samo niebo, zmiotła z powierzchni ziemi cały Manhattan, ale wtedy śmiałem się z tego. Zainteresowało mnie jedynie, czy Indianie próbowaliby w takim wypadku odkupić wyspę, która przedtem do nich należała? Wystawiłem głowę przez okno samochodu i wdychałem czysty, słony i ostry zapach oceanu. Uwielbiałem takie powietrze. Przy głębokim wdechu trochę zabolało mnie w piersiach, ale dużo mniej, niż gdybym to zrobił tydzień temu.
Zahamowałem, aby ominąć wybój na drodze. Przyszło mi na myśl, że w gruncie rzeczy bardzo słabo znam mojego szwagra, Paula Bartletta, chociaż od ośmiu lat był żonaty z Jilly. Pobrali się zaraz potem, jak obroniła dyplom magistra farmacji. Paul rok wcześniej zrobił doktorat w Harvardzie. Pochodził z Edgerton. Wydawał mi się zawsze chłodny i wyniosły, ale czy można osądzać kogoś na podstawie pozorów? Kiedyś Jilly zwierzyła mi się, jaki Paul jest dobry w łóżku, a to zupełnie mi nie pasowało do opisu zimnego sztywniaka.
Pół roku temu Jilly zaskoczyła mnie, oznajmiając, że razem z Paulem przeprowadzają się z powrotem do Edgerton i rezygnują z posad w filadelfijskim koncernie farmaceutycznym, gdzie oboje przepracowali ostatnie sześć lat.
– Paulowi ta praca nie daje satysfakcji – tłumaczyła. – Szef nie pozwala mu kontynuować badań naukowych, a on bardzo się w nie zaangażował…
– Dobrze, ale co ty o tym myślisz?
– Ja już nie mam dużo czasu, Mac – wyznała po krótkiej chwili ciszy. – Chcielibyśmy mieć dziecko, a mój zegar biologiczny bije. Postanowiłam wyciszyć się na pewien czas i spróbować zajść w ciążę. Przedyskutowaliśmy to dokładnie i jesteśmy pewni, że tego właśnie nam trzeba. Wracamy na naszą „Krawędź”!
Uśmiechnąłem się na wspomnienie tej nazwy, bo chociaż już dawno opowiedziała mi historię miasteczka – miał je założyć pod koniec osiemnastego wieku porucznik marynarki angielskiej, Davies Edgerton – tubylcy przeważnie mawiali, że mieszkają „Na Krawędzi”.
Już prawie dojeżdżałem do tej krawędzi. W tym miejscu przestawałem dziwić się inżynierom, którzy zaprojektowali autostradę omijającą miasto od strony wschodniej – ostatni, sześciokilometrowy odcinek wiodący do oceanu miał wyjątkowo nierówną nawierzchnię. Droga wiła się wśród pagórków i wąwozów, przecinał ją rów ściekowy z przerzuconym przezeń mostem, rosły karłowate sosny i dęby, a wyboje w asfalcie wyglądały, jakby tej szosy nie konserwowano od czasów drugiej wojny światowej. Była wczesna wiosna, więc zieleń jeszcze nie zdążyła się rozwinąć. Tablica informacyjna głosiła: „Edgerton – 15 m n.p.m., 602 mieszkańców”. Szczególnie miła memu sercu mieszkanka tego miasteczka leżała teraz nieprzytomna w Szpitalu Miejskim Tallshon, szesnaście kilometrów na północ od Edgerton.
Zaciskając palce na kierownicy, myślałem intensywnie: „Jilly, czyś ty celowo zjechała z tej szosy? A jeżeli tak, to dlaczego?”