Zegarek, który zabrałem Molinasowi, wskazywał wpół do szóstej rano, kiedy dotarliśmy do pasa startowego. Na szarym niebie lśnił jeszcze księżyc i kilka rozsypanych bezładnie gwiazd, ale ich blask szybko gasł. W oddali szczyty górskie majaczyły jak duchy, w bladym świetle poranka nabierające upiornych kształtów. Wiedzieliśmy jednak, że wkrótce będzie dostatecznie jasno, aby móc zrobić użytek z pasa startowego. Pomyśleć, że dopiero trzy dni temu kupowaliśmy jeszcze kanapki w delikatesach „U Grace” w Edgerton, w stanie Oregon!
Głuchą, nadranną ciszę mącił tylko chrzęst naszych butów na skalistym podłożu. Niecałe sto metrów na lewo od nas zaczynał się już las deszczowy, rozciągający się aż po wschodnią grań łańcucha górskiego. Obóz narkotykowych gangsterów został za nami. Nawet jeśli ktoś szedł naszym tropem, nie było go widać. Prowadziłem Molinasa tak, żeby zabezpieczać tyły i aby ewentualny snajper nie ośmielił się strzelać w obawie o życie swego bossa.
Zanim dotarliśmy do pasa startowego, niebo pojaśniało, a od strony wschodniej wystąpiły na nim różowe pasma. Niestety, wydostaliśmy się na odkrytą przestrzeń, na której stanowiliśmy zbyt dobrze widoczny cel.
– Las zaczyna się dopiero tam, a tu nic nie rośnie? – zdziwił się Savich.
– Tutejsi mieszkańcy karczują las, bo są bardzo biedni – wyjaśnił Molinas.
– Myśmy z Macem już tu byli! – pochwaliła się Laura. – Ten las jest piękny, ale panuje tam straszna wilgoć i łażą różne stworzenia, które najpierw słychać, a dopiero potem widać. To naprawdę deprymujące i cieszę się, że nie musimy tam wracać.
Sherlock nawet się roześmiała, choć głos jej jeszcze drżał.
– Chyba będę musiała jeszcze raz zabić tego Marlina Jonesa, bo nie mogę znieść jego krzyków i śmiechu. Zobaczymy, czy tym razem zmartwychwstanie.
– Tak, zrób to koniecznie! – powiedział z naciskiem Savich, patrząc jej prosto w oczy. – Tylko ty jedna możesz sobie z tym poradzić. Udało ci się raz, uda i drugi. Dla pewności kopnij go jeszcze ze dwa razy, a potem wracaj do nas i zostań już ze mną, bo cię potrzebuję.
– Ja cię też potrzebuję, Dillon… – wyszeptała i znów zamknęła oczy. To, co można było wyczytać z oczu Savicha, napawało przerażeniem. Dla kurażu ścisnąłem go za ramię.
Teraz nie miałem już wątpliwości, że Jilly musiała być pod wpływem tego narkotyku, kiedy zjechała z klifu. Tak jak Sherlock na punkcie Marlina, ona miała obsesję na punkcie Laury. Odkąd domyśliła się, że Laura pracuje w brygadzie antynarkotykowej, poczuła się przez nią zdradzona i myśl o niej zaczęła ją prześladować tak uporczywie, że nie mogła tego dłużej znieść. Staranowała samochodem barierę i wjechała prosto do morza, aby uwolnić się od dręczącego koszmaru.
Laura tymczasem stała bez ruchu, wpatrzona w łańcuch górski rozciągający się po wschodniej stronie. Chciałem jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale ugryzłem się w język, bo zastanowiło mnie dziwne skupienie, z jakim kontemplowała krajobraz. Najwyraźniej chciała sobie to i owo uporządkować. Uśmiechnąłem się tylko do niej, bo podskórnie czułem, że kobieta, którą znałem zaledwie tydzień, mimo wszystko zdecyduje się raczej żyć ze mną niż beze mnie.
Staraliśmy się zredukować ryzyko do minimum. Z tego powodu siedzieliśmy ciasno przyciśnięci do siebie, a Molinasowi kazaliśmy usiąść tyłem do obozu. Nie przypuszczałem, aby ktokolwiek z jego ludzi ośmielił się napaść na nas, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże…
Wkrótce, z ostrym warkotem silnika, nadleciał mały samolot. Najpierw było go słychać, toteż Savich ze ściągniętymi brwiami śledził ten dźwięk. W ciągu paru minut nad pasmem górskim ukazała się mała Cessna 310 o opływowym kształcie, zakolebała skrzydłami i w poświacie wschodzącego słońca zaczęła schodzić do lądowania. Nie podobała mi się tylko praca jej silnika, który dławił się i bulgotał, jakby lada chwila miał zgasnąć. Czyżby Molinas zrobił nas w konia? Już obracałem się ku niemu, gdy zza szczytów górskich wynurzyły się dwa śmigłowce.
– O rany, to nasze Apache AH-64! – zakrzyknął Savich, osłaniając dłonią oczy. – Mają na pokładzie sprzężone karabiny maszynowe, działko i rakiety „Hellfire”. Padnij, wszyscy padnij!
Rozciągnęliśmy się płasko na ziemi, w samą porę, gdyż po chwili z pokładu jednego ze śmigłowców trysnęły serie pocisków wycelowane w Cessnę. Samolocik rozprysnął się nisko nad ziemią. Zdążyłem zauważyć wewnątrz dwóch mężczyzn, z których jeden krzyczał. Zaraz potem nastąpił wybuch i na wszystkie strony rozleciały się poskręcane blachy, fragmenty silnika i foteli – jeden ze szczątkami pilota unieruchomionego w pasach. Płat skrzydła uderzył w ziemię około sześciu metrów od nas.
– Boże, skąd tu się nagle wzięły nasze stare, poczciwe Apache? – zdumiał się Savich.
– Może w ich dowództwie jakoś się dowiedzieli, że tu jesteśmy? – snuła przypuszczenia Laura. Zaczęła wymachiwać rękami i krzyczeć, aby zwrócić na siebie uwagę pilotów śmigłowców. Ja jednak zauważyłem, że wprawdzie podleciały bliżej i zataczały koła nad nami, ale nie kwapiły się schodzić do lądowania.
– Lauro, uciekaj stamtąd! Szybko! – zawołałem do niej, ale w tej samej chwili, bez ostrzeżenia, strzelcy pokładowi otworzyli do nas ogień.
– Do lasu! – zakomenderowałem, popychając Molinasa przed sobą. Nad naszymi głowami zaświstały serie, wznosząc wokół tumany kurzu. W ostatniej chwili schroniliśmy się pod osłonę lasu, ale równocześnie uświadomiłem sobie, że Molinas tylko opóźnia nasz marsz.
Obróciłem go twarzą do mnie i wygarnąłem mu w oczy:
– Ty skurwysynu, ściągnąłeś nam ich na głowy!
– Nie zdradziłem was! – wy dyszał. – Sam pan widział, jak zestrzelili Cessnę. Pewnie któryś z moich ludzi wezwał ich przez radio i zameldował, że uciekliście. To Del Cabrizo wydał taki rozkaz, nie ja.
– Miło mi to słyszeć! – zadrwiłem. – W takim razie zostaniesz tu i sam z nim o tym porozmawiasz.
Pchnąłem go na drzewo i jego własnym pasem związałem mu ręce z tyłu za wątłym pniem. Zerwałem z niego jedwabną, włoską koszulę i zakneblowałem mu nią usta, obwiązując końce wokoło głowy.
– Módl się, żeby twoi mocodawcy nie uznali, że już nie jesteś im potrzebny! – rzuciłem na pożegnanie. – Tylko to może uratować życie twoje i twojej córki.
Zostawiłem go i zawołałem do Savicha:
– Musimy uciekać, kieruj się na północ, a potem skręcaj na zachód!
Dobrze, że było już na tyle jasno, aby bezbłędnie ustalić kierunek. Musieliśmy udać się na północny zachód, bo żołnierze Molinasa z pewnością będą go szukać, a więc pójdą naszym śladem.
Savich potakująco kiwnął głową i przytulił Sherlock mocniej do siebie. Obejrzałem się za Laurą, bo nie rozumiałem, dlaczego nie dołącza do mnie. Stała jakieś trzy metry ode mnie, ale dziwnie się chwiała i nagle upuściła jeden z trzymanych automatów.
– Lauro! – zawołałem, ale nisko nad naszymi głowami przemknęły śmigłowce, przeszywając korony drzew seriami z broni pokładowej. Musielibyśmy mieć wyjątkowego pecha, aby jakaś zabłąkana kula przebiła się przez zwarte sklepienie zieleni, ale z naszym pieskim szczęściem wolałem nie ryzykować.
– Lauro, szybciej! – ponagliłem. – Musimy się spieszyć, wezmę ten drugi automat. Co się z tobą dzieje?
Nie odpowiedziała, ale zauważyłem, że opiera się plecami o pień drzewa, zaciskając palce wokół barku.
– Poczekaj chwilkę, Mac – syknęła przez zaciśnięte zęby, przymykając z bólu powieki. Od razu odgadłem, że musiała zostać trafiona. W koronach drzew świstały serie, co oznaczało, że wciąż znajdujemy się za blisko skraju lasu i powinniśmy zaszyć się głębiej. Na razie jednak bez słowa oderwałem jej rękę od miejsca, za które się trzymała.
– Przeszło na wylot – poinformowała mnie, a kiedy rozpiąłem jej koszulę, zobaczyłem, że miała rację.
– Stój spokojnie – poleciłem, zrzuciłem swoją koszulę, która nie była tak przepocona jak podkoszulek. Obwiązałem nią przestrzelone ramię Laury, ale czułem, że drży, a krew przeciekała mi między palcami. – Wytrzymasz jeszcze trochę?
Obdarzyła mnie uśmiechem, od którego chciało mi się płakać.
– Oczywiście, że wytrzymam. Przecież jestem policjantką – zapewniła.
Odwzajemniłem uśmiech, zapiąłem jej koszulę, podniosłem z ziemi oba automaty, a ją przerzuciłem sobie przez ramię.
– Coś ty, Mac, przecież mogę iść – zaprotestowała.
– Dobra, dobra. Czasem nawet policjantka musi zamknąć buzię! – burknąłem i powiedziałem Savichowi: – Słuchaj, Laura dostała kulką w ramię. Rana jest czysta, ale musimy się tym zająć…
Nie skończyłem, bo jeden ze śmigłowców przeleciał nisko nad nami i zaczął zataczać kręgi. Wprawdzie korony drzew tłumiły warkot jego śmigła, ale znajdował się stanowczo za blisko. Gdyby puścił serię w dół, mógłby nas trafić.
Ułożyłem Laurę na grubej warstwie runa leśnego, pogłaskałem ją po policzku i zapowiedziałem:
– Nie ruszaj się, leż spokojnie, ja zaraz wrócę, tylko skombinuję jakąś apteczkę.
Spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakbym znów był naćpany. W odpowiedzi uśmiechnąłem się tylko, wziąłem ze sobą jeden ze zdobycznych automatów i pobiegłem w stronę widocznego prześwitu w otaczającym nas oceanie zieleni. Widać było stamtąd, jak niecałe dwadzieścia metrów nade mną kołował Apache, rozdmuchując śmigłem górne piętra lasu. Przerażone ptaki skrzeczały i trzepotały skrzydłami w panicznej ucieczce. Przez gęste zarośla nie widziałem ich, ale widziałem mężczyznę, który z pokładu śmigłowca obserwował teren przez lornetkę.
– Hej, wy tam! – krzyknąłem i puściłem serię w górę. Wymieniłem opróżniony magazynek i czekałem, bo chciałem podpuścić ich bliżej. Apache zawisł w powietrzu, chwiejąc się z boku na bok. – No, chodźcie i spróbujcie mnie dostać!
Załoga śmigłowca znajdowała się teraz bezpośrednio nade mną, tak że było słychać miotane przez nich przekleństwa. Wtedy wystrzeliłem następny tuzin pocisków prosto w kabinę pilota.
Widziałem, jak pilot rozpaczliwie manewruje przyrządami, by utrzymać panowanie nad maszyną. Słyszałem też krzyki strzelca pokładowego. W którymś momencie śmigłowiec poszybował pionowo w górę, a potem gwałtownie skręcił w lewo. Puściłem w niego następną serię, i zobaczyłem, że silnik produkcji General Electric rozpada się w drobny mak. Apache znów uniósł się do góry, celując nosem w niebo, potem gwałtownie zmienił kierunek i zaczął szybko spadać, aż zarył nosem w ziemię przy akompaniamencie krzyków bólu obu członków załogi.
Spadająca maszyna zaplątała się między korony drzew. Śmigło nieskoordynowanymi obrotami przecinało liście, aż odpadło. W ciszy, jaka następnie zapanowała, słychać było warkot silnika drugiego śmigłowca, ale z daleka. Ciekawe, czy jego załoga widziała, że ten został strącony i pospieszy mu na ratunek?
Odczekałem chwilkę i podbiegłem, jak mogłem najszybciej, do zestrzelonego helikoptera, który zarył nosem w ziemię na głębokość około sześćdziesięciu centymetrów. Oderwane śmigi wisiały zaplątane w listowiu, a nad nimi jazgotały małpy. Widziałem, jak skakały na wysokości niecałych dwóch metrów nad moją głową. Liczyłem się z ewentualnością, że helikopter może wybuchnąć, ale za wszelką cenę musiałem zdobyć apteczkę pierwszej pomocy, na pewno mieli ją na pokładzie. Nie wyobrażałem sobie, aby ranna Laura mogła przetrzymać to piekło bez odpowiednich leków i opatrunków.
Pilot i strzelec pokładowy już nie żyli. Mieli na sobie takie same mundury polowe jak reszta ludzi Molinasa, ale chociaż prowadzili amerykański śmigłowiec – nie byli Amerykanami. Pewnie Del Cabrizo wysłał ich w pościg za nami, jak przewidział Molinas.
Na szczęście znalazłem apteczkę pod siedzeniem pilota. Na oparciu jego fotela wisiała siatka, były w niej pojemniki z butelkami wody pitnej. Z tylnego siedzenia zabrałem kilka koców przesiąkniętych świeżym zapachem wydzielin towarzyszących stosunkom płciowym. Teraz już wiedziałem, jak ci panowie zabawiali się przed odlotem.
Odwiązałem siatkę z zapasami wody, przerzuciłem sobie koce przez ramię i wykrzykując z radości, jak dzikus pobiegłem z powrotem. Wprawdzie nie widziałem, aby w pobliżu ktokolwiek się kręcił, drugi helikopter także znikł mi z oczu, ale znajdowaliśmy się stanowczo za blisko skraju lasu.
– O rany, rzeczywiście zorganizowałeś apteczkę, a do tego jeszcze wodę! – cmoknął z podziwem Savich. – Dopilnuję, żebyś dostał awans i podwyżkę.
– Mógłbyś z tym trochę poczekać? – zaproponowałem, przyklękając przy Laurze.
– Dobra, ale potem muszę porządnie odpocząć, najlepiej na leżaku z dobrą książką.
– Masz to jak w banku, ale zobaczmy najpierw, co tu mamy. Przydałby się jakiś środek przeciwbólowy.
Znalazłem odpowiednie tabletki i dałem Laurze trzy, a do popicia tyle wody, ile chciała. Na szczęście Savichowi udało się zatamować krwawienie i to było najlepsze, co w tej chwili mogliśmy zrobić.
– Odskoczmy teraz jakieś pięćdziesiąt metrów na północny zachód – zaproponowałem, wstając. – Ja potem wrócę i zatrę ślady. Chyba Bóg czuwa nad nami, bo mamy wodę i to w dodatku bez prochów!
Posunęliśmy się jakieś pięć metrów do przodu, i utknęliśmy w splątanym gąszczu drzew przerośniętych pnączami. Za pierwszym razem byliśmy bezradni wobec tej ściany zieleni, ale teraz pomogła nam maczeta przezornie zabrana przez Laurę.
– Jesteś genialna! – Pocałowałem ją w policzek. – Chyba masz kwalifikacje do pracy w FBI!
– Naprawdę? – Zdobyła się na uśmiech. Szła sama, bo ja, mało tego, że dźwigałem apteczkę, wodę i automat, to jeszcze musiałem wyrąbywać dla nas drogę maczetą.
– Świetnie się spisujesz, kochanie. No, może jeszcze z piętnaście kroków i odpoczniemy. O tak, dobrze, jeszcze z dziesięć kroków… – Wyciąłem następny wyłom w plątaninie pnączy przed nami. – Dobrze, że ta maczeta jest ostra!
– Chętnie napiłabym się margarity, Mac.
– Ja też, ale wolałbym najpierw ustalić, gdzie właściwie jesteśmy. Szkoda, że nie wycisnąłem tego z Molinasa.
– Dobrze, że przynajmniej wyprowadził nas stamtąd. Możemy być nawet w Kolumbii.
Tymczasem Sherlock jęknęła, a Savich coś do niej uspokajająco przemawiał, ale nie słyszałem słów. Przerzucił ją sobie przez ramię i przejął ode mnie maczetę, za co byłem mu wdzięczny. Tym sposobem posunęliśmy się o przynajmniej pięćdziesiąt kroków naprzód, dopóki Savich nie miał dość. Ciężko dysząc, położył Sherlock pod drzewem, o którego pień oparł maczetę i swój automat.
– Słuchaj, Mac, może na razie damy sobie spokój, bo muszę trochę odsapnąć. Rozłóżmy tutaj te koce, żeby dziewczyny mogły się na nich położyć. Spokojnie, Sherlock, wszystko jest w porządku.
Sherlock otworzyła nawet oczy i obrzuciła spojrzeniem najpierw mnie, a potem mój automat AK-47. Jej wzrok był pusty, nie miał w sobie duszy. Odwróciłem oczy, nie mogłem na to patrzeć. Żałowałem, że nie zabiłem Molinasa.
Podprowadziłem Laurę pod drzewo, aby się o nie oparła. Rozpostarłem na trawie koce i pomogłem jej ułożyć się wygodnie na plecach. Oczy miała pociemniałe z bólu. Nachyliłem się i pocałowałem ją w wyschnięte usta.
– Leż spokojnie, Savich przyniesie ci wody. – Rozwinąłem jeszcze dwa koce i przykryłem ją nimi. Savichowi zaś oznajmiłem:
– Zostawiliśmy za sobą wyrąbaną ścieżkę, ale może uda mi się to jakoś zamaskować, żeby nas zbyt łatwo nie wytropili.
Przed odejściem podałem Laurze jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową. Kiedy po pięciu minutach wróciłem, usłyszałem z daleka, jak szeptem tłumaczy się Savichowi:
– Przepraszam, narobiłam wam tyle kłopotu. To wszystko przez to, że uchyliłam się nie w tę stronę co trzeba. Może za karę przeniosą mnie teraz do FBI?
– Musiałabyś zrobić coś o wiele gorszego niż unik w niewłaściwym kierunku, aby zostać skazaną na towarzystwo takich łobuzów jak my! – odparł Savich. – Na razie odpoczywaj.
– I siedź spokojnie! – dodałem, odchylając metalowy zameczek apteczki. – Pobawimy się teraz w pana doktora.
Przejrzałem zawartość apteczki i znalazłem tam alkohol, antybiotyk doustny, aspirynę, gazę, bandaże, plastry, igły, zapałki, nici i środki przeciwbólowe. Dzięki Bogu, że helikopter nie wybuchł! Uznałem to znalezisko za najszczęśliwszy traf od czasu, kiedy poznałem Laurę.
– Równie dobrze moglibyśmy być teraz w Tajlandii – rozważała Laura. – Albo w każdym innym miejscu, gdzie jest dżungla.
– No, nie wszędzie są miasta o nazwie Dos Brazos – sprowadziłem ją na ziemię. – Leż teraz spokojnie i połknij te tabletki. Jedna to antybiotyk, a druga przeciwbólowa.
Odczekałem ze dwie minuty, aż leki zaczną działać. Potem odwinąłem prowizoryczny opatrunek i obejrzałem ranę. Wlot kuli pozostawił tylko mały otwór, z którego leniwie ciekła krew.
– Nie ruszaj się – poleciłem. Namoczyłem zwitek gazy w alkoholu i przyłożyłem go do rany.
Laura ani pisnęła, tylko zacisnęła powieki i przygryzła dolną wargę.
– Wszystko w porządku, nie musisz tak na mnie patrzeć – uspokoiła mnie. – Nie jestem w szoku, przynajmniej na razie. Dwa lata temu miałam już ranę postrzałową, więc wiem, jakie to uczucie. Tym razem jeszcze nie jest najgorzej.
– Gdzie dostałaś wtedy ten postrzał?
– W prawe udo.
– Jak dotąd, trzymasz się całkiem nieźle. – Pokręciłem głową z podziwem. Podciągnąłem ją do pozycji siedzącej, aby móc przyjrzeć się ranie wylotowej. Ta była dużo większa niż otwór wlotowy, zapchana poszarpanymi strzępami ciała i materiału koszuli.
– Nie mogę nałożyć szwów, bo nie ma tu warunków, aby utrzymać te ranę w czystości – tłumaczyłem. – Prędzej uległaby zakażeniu, więc lepiej tylko ją oczyszczę i nałożę opatrunek, który będziemy codziennie zmieniać. Może tak być?
– Pewnie, bo nie cierpię szycia.
Przyłożyłem do rany wylotowej taki sam tampon namoczony w alkoholu. Obmyłem dokładnie okolice rany, nałożyłem warstewkę maści antybiotykowej i sterylny kompres z gazy, który podał mi Savich. Przylepiłem plastrem, taki sam opatrunek nałożyłem na ranę wlotową i zmyłem alkoholem zaschniętą krew, która na tle białej skóry przybrała już kolor prawie czarny. Od tego widoku robiło mi się niedobrze, więc grubo obandażowałem jej cały staw barkowy, zawiązując końce bandaża pod piersiami. Zrobiłem wszystko, co mogłem, i najlepiej jak mogłem.
– Hej, Sherlock, jesteś tu? – zagadywał tymczasem Savich.
– Tak, Dillon, jestem.
– Popatrz, co my tu robimy. Skup się, przecież sama chciałaś. Rozmawiajmy, dobrze?
– Jestem tutaj cały czas… – zaszemrał jej cichy, ledwo dosłyszalny głos. – Próbuję się skupić, ale ciężko mi to idzie…
Po kilku minutach spytałem Laurę, czy jeszcze ją boli.
– Tylko trochę – odpowiedziała takim tonem, jakby była tym faktem mile zaskoczona. – To cudowne, jak szybko te środki działają. Naprawdę, czuję się całkiem dobrze.