31

Pogrążony w rozmowie z doktorem, nagle usłyszałem, że Laura zaczęła dyszeć, jakby się dusiła. W ułamku sekundy znalazłem się przy niej i podźwignąłem ją do góry. Drżała na całym ciele, ale Tom odsunął mnie na bok. Zajrzał jej pod powieki, sprawdził tętno i zawołał do swoich kolegów, aby jak najszybciej przynieśli dużo ręczników kąpielowych. Zastanawiałem się, do czego są mu potrzebne, gdy po chwili przyniesiono cały stos dużych, frotowych ręczników drukowanych w papugi, jaguary i wesołe słoneczka. Tom okrył nimi Laurę, a koniec jednego ręcznika umoczył w wodzie i przyłożył jej do czoła. Znów przysiadł na piętach i polecił:

– Przynieście dużo soków, tylko nie dietetycznych, wysokosłodzonych!

Zaraz ktoś wcisnął mu w rękę karton napoju. Tom oderwał paseczek zabezpieczający i zwrócił się do mnie:

– Przytrzymaj jej głowę, musimy wlać jej to do ust. Nie spodziewałem się, że Laura zdoła pić, ale widać podświadomie wiedziała, że potrzebuje teraz dużo płynów.

– Trzeba podnieść jej poziom cukru i nawodnić – tłumaczył Tom. Plażowicze rozstąpili się, aby ułatwić dostęp powietrza, a on, wlewając powoli sok do ust Laury, rzucił pytanie w tłum: – No i co z tym śmigłowcem?

– Ratownik powiedział, że przyleci za jakieś dziesięć-piętnaście minut! – odkrzyknął ktoś w odpowiedzi.

Uczestnicy wycieczki sprawiali wrażenie, jakby podzielili się obowiązkami. Jedni przynosili nam jedzenie, inni napoje, środki owadobójcze, ręczniki. Kobieta w bikini plecionym ze sznurka (bardzo seksownym!) przyniosła duży parasol plażowy i ustawiła go nad Laurą, aby ochronić ją od słońca.

Po dłuższej chwili, która wydała mi się wiecznością, Laura otworzyła oczy i spojrzała wprost na mnie. Była wprawdzie blada jak śmierć, ale nie trzepotała powiekami, nie jęczała, patrzyła całkiem przytomnie. Uśmiechnęła się do mnie, a Tom dał jej jeszcze soku.

– Świetnie ci idzie, Lauro! – pochwalił. – Tylko tak dalej, oddychaj powoli i spokojnie. Postaraj się nie mdleć więcej, dobrze?

– Dobrze – odpowiedziała sensownie, chociaż głosem urywanym i cichym.

– Słyszysz, to chyba śmigłowiec! – przemawiałem do niej. – Przynajmniej teraz nie urządzaj nam żadnych odlotów, bo się naprawdę zdenerwuję, a Tom dostałby chyba kota. Skup się na razie na oddychaniu, a co dwie minuty masz się do mnie uśmiechnąć, żebym miał kontrolę nad sytuacją, jasne?

– W ogóle czuję się dobrze, Mac, tylko to ramię boli jak jasna cholera! – wyszeptała. – Może być taki uśmiech?

– Masz najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałem, tylko szkoda, że skończyły mi się tabletki przeciwbólowe. Jakbyś już nie mogła wytrzymać, to ściśnij mnie za rękę.

Helikopter wylądował o jakieś dwadzieścia metrów od nas. W naszą stronę biegło dwóch facetów z noszami i kobieta z czarną torbą. Dopiero wtedy uwierzyłem, że Laura wyjdzie z tego obronną ręką, i z tej radości aż chciało mi się płakać.

Kiedy helikopter się wznosił, pomachałem na pożegnanie doktorowi Tomowi i jego znajomym z plaży, którzy nam tak pomogli. Jeden z sanitariuszy podłączył Laurze kroplówkę do żyły i wyjaśnił piękną angielszczyzną, tonem łagodnym i uspokajającym:

– To nic poważnego, tylko sól fizjologiczna i glukoza. Doktor mówił, że ona wypiła już jakiś gazowany napój, to nawet lepiej.

– Jest odwodniona – dodała sanitariuszka, młoda kobieta w czapce baseballowej odwróconej daszkiem do tyłu. Założyła na nos i usta Laury maskę tlenową, a potem zapytała: – Czy jest na coś uczulona?

– Nie wiem – przyznałem szczerze.

– Podam jej dożylnie antybiotyk, cefotetan, który bardzo rzadko powoduje uczulenia – oznajmiła, a spoglądając na mnie spod oka, dodała: – Czy to pana żona?

– Jeszcze nie – odpowiedziałem. Tymczasem lekarka z pogotowia zbadała Sherlock. Helikopter uniósł się na tyle wysoko ponad wierzchołkami drzew, że mogliśmy oglądać wspaniałą panoramę lasu deszczowego. Gęsta zieleń widziana z góry kojarzyła się z kożuchem pleśni, a miejscami snuł się nad nią szary welon mgły. Całość tworzyła jakiś upiorny, nieziemski widok. W południowowschodniej części naszego pola widzenia musiała znajdować się ta partia lasu, gdzie chroniliśmy się przed seriami z pokładów śmigłowców „Apache”. Domyślałem się, że w tamtej okolicy musiało też leżeć miasteczko Dos Brazos, a o kilka kilometrów na południowy zachód – obóz tego drania Molinasa i jego ludzi, facetów z ikrą, ale bez dyscypliny.

Myśmy ledwo uszli stamtąd z życiem, a równocześnie nad tym samym fragmentem dżungli turyści bezpiecznie podróżowali kolejkami linowymi, pstrykając zdjęcia i popijając soczki z kartonów.

W huku silników nie słyszeliśmy się nawzajem, więc nawet nie próbowaliśmy rozmawiać, tylko podziwialiśmy z lotu ptaka miejsce, które dla jednych było więzieniem, a dla drugich – bezpieczną przystanią. Sanitariuszka z załogi śmigłowca lekko dotknęła mojego ramienia, więc nachyliłem się w jej stronę.

– Lecimy prosto do San Jose – poinformowała. – Seńorita musi mieć jak najlepsze warunki.

– Czy to daleko stąd?

– Jeszcze z godzinę lotu. Przez cały ten czas trzymałem Laurę za rękę, ale ona tylko mamrotała przez sen coś niezrozumiałego. Nic więc dziwnego, że ta dodatkowa godzina lotu dłużyła się niemiłosiernie. Owszem, zawsze chciałem zwiedzić Kostarykę, ale nie w takich okolicznościach!

Jeszcze pięć minut i helikopter wylądował na parkingu szpitala San Juan de Dios. Czekali tam już sanitariusze z wózkiem. Zdążyłem jeszcze tylko zapamiętać długie włosy Laury zwisające z wózka. Były potargane i mokre od zimnych kompresów kładzionych na jej czoło, ale mnie wydawały się najpiękniejsze na świecie. Oznaczało to, że się zakochałem, bo gdyby nawet Laura całkiem wyłysiała – jeszcze i wtedy podziwiałbym połysk łysiny! Sanitariuszka poinformowała nas z uśmiechem:

– Przejdziecie teraz dokładne badania, a potem jedźcie na trzecie piętro, na oddział chirurgiczny.

Sherlock złapała mnie pod ramię i prowadząc na izbę przyjęć, szeptała:

– Udało się! Nie martw się, Mac, zobaczysz, że Laura będzie zdrowa.

Przez godzinę poddawano nas szczegółowym badaniom, przy czym z grubsza nas umyli. Nadal jednak wyglądaliśmy jak włóczędzy – zarośnięci, w łachmanach i ze śladami ukąszeń owadów na karkach i grzbietach dłoni, rude włosy Sherlock sterczały wokół głowy, złachane ciuchy sztywne były od zaschniętego błota, a kiedy pocałowałem ją w policzek, poczułem zapach środka owadobójczego. Najważniejsze jednak, że powoli zaczynaliśmy upodobniać się do ludzi.

Zadzwoniłem do szefa Laury z brygady antynarkotykowej – Richarda Athertona, podczas gdy Savich zamówił rozmowę ze swoim bezpośrednim przełożonym Jimmym Maitlandem i z moim – Dużym Carlem Bardolino. Każdemu z nich opowiedzieliśmy wszystko ze szczegółami, więc trwało to ponad godzinę, z poprawką na wiązanki puszczane przez Athertona. Ostatecznie obiecali skontaktować się z naszą ambasadą i władzami lokalnymi, aby zapewnić nam ochronę. Jasne, że chcieli jak najszybciej po nas przyjechać, ale nie jest to takie proste, aby zwyczajnie zabrać czworo federalnych agentów z jednego kraju do drugiego. Planowali także, w porozumieniu z wojskiem kostarykańskim, akcję zbrojną w celu rozbicia obozu dealerów narkotyków. Edgerton przeżywało natomiast prawdziwy najazd agentów, którzy szperali wszędzie, przesłuchiwali wszystkich i przetrząsali całe miasto. Kiedy o tym usłyszałem, dopiero wtedy zacząłem na serio bać się o moją siostrę.

Potem Sherlock i Savich zadzwonili do matki Savicha, która opiekowała się ich synem. Pewnie przekazała mu słuchawkę, bo podsłuchałem, jak oboje rozczulająco szczebiotali do dzieciaka.

W końcu do poczekalni, gdzie siedzieliśmy, zszedł doktor Manuel Salinas i pochwalił nas poprawną angielszczyzną, tylko z lekkim obcym akcentem:

– No, spisaliście się wspaniale! Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że pani Bellamy przeżyła dwudniowy marsz przez las deszczowy z ramieniem przestrzelonym na wylot. Musieliście opiekować się nią bardzo troskliwie. Wysondowaliśmy tę ranę, oczyściliśmy ją i mogliśmy stwierdzić, że na szczęście nie wdała się poważniejsza infekcja. Nałożyliśmy szwy i za jakąś godzinę będziecie mogli się z nią zobaczyć, bo na razie jest jeszcze pod działaniem leków. Wykonaliście kawał dobrej roboty! – Uścisnął mi rękę. – Przetrzymamy ją na obserwacji jeszcze ze dwa dni, aby się upewnić, że nie ma powikłań. Potem będziecie mogli spokojnie wracać do Stanów.

Myślałem, że go ucałuję z radości! Kiedy już byłem pewien, że Laurze nic nie grozi, wybraliśmy się z Sherlock i Savichem po zakupy. Rzecz jasna, nie mieliśmy przy sobie gotówki ani żadnych dokumentów, doktor Salinas pożyczył nam pieniądze. Najpierw jednak Savich i ja musieliśmy się ogolić, inaczej nie wpuszczono by nas do żadnego sklepu. Po powrocie do szpitala wzięliśmy prysznic, w szatni dla lekarzy przebraliśmy się w nowe ciuchy, zjedliśmy coś i czekaliśmy.

Przyjechali wyżsi rangą funkcjonariusze miejscowej policji, aby nas przesłuchać i zapewnić nam ochronę, co ze względu na zawziętość żołnierzy Molinasa było posunięciem ze wszech miar sensownym. Zgodzili się poczekać z przesłuchaniem na przybycie przedstawicieli DEA i FBI, a wobec nas okazywali życzliwość i współczucie. Jeden porucznik zwierzył się nam, że coś słyszał o dawnych koszarach wojskowych położonych w pobliżu Dos Brazos, ale nie miał pojęcia, że obiekt ten służył obecnie gangsterom narkotykowym. Dotychczas policja w Kostaryce nie miała do czynienia z takimi sprawami.

Ten dzień zdawał się nie mieć końca. Laura na krótko wybudziła się z narkozy, ale była tak osłabiona, że większość czasu przesypiała. Zdecydowaliśmy, że tę noc spędzimy w szpitalu, ku zadowoleniu policjantów, którzy dzięki temu łatwiej mogli nas chronić.

Następnego ranka siedzieliśmy już w pokoju Laury, która jeszcze spała, więc rozmawialiśmy półgłosem. Słyszałem, że ktoś się zbliża, lecz nie podnosiłem oczu. Dopiero gdy otworzyły się drzwi pokoju, Savich zerwał się jak oparzony i wylewnie powitał wchodzącego:

– O rany, szefie, świetnie, że pana widzę!

Przełożony Savicha, wicedyrektor FBI Jimmy Maitland, wpadł do pokoju rozpromieniony, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

– No, państwo „S”, cieszę się, że widzę was zdrowych i całych. Wcale mnie też nie martwi, że mamy już tę sprawę z głowy! – Uścisnął serdecznie Sherlock, a Savichowi szczerze pogratulował.

Zza jego pleców wynurzył się mój szef, Duży Carl Bardolino, za którego dałbym sobie uciąć rękę, bo słynął z lojalności wobec swych podwładnych, tak samo jak Jimmy Maitland w stosunku do swoich. Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt przy około dziewięćdziesięciu kilogramach wagi i nie znałem pracownika naszej firmy, który byłby w stanie pokonać go na siłowni.

– Witamy w Kostaryce, szefie! – pozdrowiłem go na wstępie.

– Chwała Bogu, że tym razem widzę cię w jednym kawałku, Mac.

Tymczasem do łóżka Laury podszedł facet, którego nie widziałem nigdy przedtem. Zabawne, że od razu wyczułem nie tylko to, że nie jest z FBI, ale także i to, że raczej go nie polubię.

– Spotkaliśmy się z tym panem na lotnisku – wytłumaczył Jimmy Maitland. – Zabraliśmy go ze sobą, bo mówił, że jest szefem Laury Bellamy w DEA. Nazywa się Richard Atherton.

Otaksowałem faceta wzrokiem. Był wysokim, szczupłym blondynem, stanowczo za dobrze ubranym jak na agenta federalnego. Wyglądał na takiego, co zadziera nosa – nawet mokasyny na jego nogach były ozdobione fikuśnymi frędzelkami.

– Mylił się pan, ja nie przyjechałem tutaj z misją FBI, tylko w sprawach osobistych. Chciałem pomóc mojej siostrze – wyjaśniłem na wstępie.

– Już mi to pan powiedział przez telefon – przypomniał Richard Atherton, patrząc na Dużego Carla, a nas ignorując. Przelotnie rzucił okiem na Laurę, a potem na Savicha: – Pan pewnie też był tu tylko z prywatną wizytą?

– Zgadza się, bo na pewno Mac panu powiedział, że ktoś usiłował go zabić, a Sherlock i ja nie lubimy, kiedy ktoś chce zrobić krzywdę naszemu kumplowi.

– Sherlock? – blondyn uniósł brew. – To pani jest tą agentką, która ujęła „Dusiciela”?

W jego głosie pobrzmiewał szczery podziw, ale Sherlock wzdrygnęła się, a Savich i ja zmarszczyliśmy brwi, bo wiedzieliśmy, że pamięta jeszcze koszmarne sny wywołane narkotykiem, z Marlinem Jonesem w roli głównej. Puściła jednak jego uwagę mimo uszu i ostentacyjnie zwróciła się do Dużego Carla i Maitlanda.

– Przepraszam panów, ale tutejsza policja chce zająć obóz tych gangsterów. Czy mam im powiedzieć, że jesteście gotowi do akcji?

– Dobra, Sherlock, już ustaliliśmy to, co chcieliśmy – zgodził się Maitland.

– Ten przypadek leży w kompetencji brygady antynarkotykowej, nie FBI – zaoponował Atherton. – Cokolwiek ma pan w tej sprawie do powiedzenia, proszę informować najpierw mnie.

– Czy z pana zawsze był taki dupek? – Nie wytrzymałem. Atherton postąpił krok w moim kierunku, ale zatrzymał się niepewnie. Chciałem go celowo sprowokować, więc dodałem: – Laura mówiła mi, że pan jest ambitny, ale nie wspominała, że taki upierdliwy. Mam nadzieję, że to nie jest warunek stawiany wszystkim inspektorom z brygady antynarkotykowej?

Maitland znacząco zakaszlał, zakrywając usta dłonią. Natomiast Atherton posunął się jeszcze o krok w moją stronę. Dobrze, że Savich w porę złapał go za przedramię.

– Daj spokój, Atherton, to nieładnie! – wysyczał mu prosto w lewe ucho. – Dosyć już grasz nam obu na nerwach. Radzę ci, jeśli chcesz zachować zęby na swoim miejscu, siadaj grzecznie i słuchaj, co ci powiem. To już nie są żarty i musimy połączyć nasze siły. Popatrz na Laurę – mało brakowało, a byłaby umarła!

– Sama sobie winna, bo nie słuchała moich wyraźnych rozkazów.

W tym akurat nie mijał się z prawdą.

– Rzeczywiście – przyznałem mu rację. – Właściwie to wszyscyśmy trochę przeszarżowali, ale zapłaciliśmy za to z nawiązką.

– Udaremniliście naszą akcję!

– To się dopiero zobaczy – sprostował Maitland. – Podczas gdy my tu rozmawiamy, chyba z tuzin naszych agentów zagląda w Edgerton pod każdy kamień.

– Chcieliśmy od razu wezwać ich na pomoc, ale nie zdążyliśmy – dodała Sherlock. – Porwali nas już pierwszego dnia.

– Dobra, co się stało, to się nie odstanie. – Maitland zamachał wielkimi łapami. – Carl i ja wiemy nie od dziś, że tych dwoje nieraz za wiele sobie pozwala. Tym się zajmiemy później, a Mac nie przyjechał tutaj służbowo, tylko w sprawach osobistych. Przeczesujemy teraz Edgerton tak dokładnie, że gdyby jakiś trop wskazywał na udział Tarchera i Paula Bartletta w tej narkotykowej aferze, na pewno go znajdziemy.

Atherton odczepił się ode mnie, spojrzał spode łba na Maitlanda i westchnął:

– Dobrze już, dobrze. Jeśli tylko jest szansa znalezienia jakiegoś haka na Dela Cabrizo, chciałbym być przy tym. Podejrzewam jednak, że po to złapali was od razu, żeby mieć czas na usunięcie dowodów rzeczowych.

Maitland, jak zwykle, okazał się dyplomatą:

– Gdyby się wam udało zwinąć Dela Cabrizo, to chwała wam za to. Każda pomoc się przyda.

– Tak jak teraz sprawy się mają, jest to wspólna akcja naszych agencji – podsumował Duży Carl. – Zgadza się, Atherton?

Chcąc nie chcąc, musiał przytaknąć. Może wpłynął na to wygląd Laury, bladej i bezsilnej, z rurkami tlenowymi w nosie i kroplówką w żyle. Podszedł do niej i lekko dotknął jej ramienia. Niewykluczone, że jednak trochę się nią przejął.

Tymczasem Laura przemówiła, głosem wątłym jak nitka:

– Proszę was, koniecznie złapcie Molinasa. On tylko udaje takiego szlachetnego i dobrego tatusia, a naprawdę nie cofnie się przed niczym. Wcale nie jest lepszy od Dela Cabrizo. – Zamrugała powiekami, przymknęła oczy i wtuliła policzek w poduszkę.

– Najwyższy czas, aby FBI i DEA przystąpiły do wspólnej akcji – zarządził Maitland, wstając. – Jedziemy teraz do tego ich obozu, sprawdzić, co się tam dzieje.

Загрузка...