17

Z wyciem silnika zbliżał się do mnie niebieski bmw – kabriolet prowadzony przez Cal. Ziemia była jeszcze wilgotna po deszczu, więc nawet ostre hamowanie nie wznieciło tumanów kurzu, chociaż Cal chyba specjalnie starała się, aby do tego doszło. Wzdrygnąłem się, gdy przypomniałem sobie, jak zabawialiśmy się na imprezie u jej rodziców.

Szybko zatknąłem spluwę z powrotem za pas, zawołałem do Cal i pomachałem jej ręką. Od razu wyskoczyła z wozu, ale nie odwzajemniła mojego gestu ani się nie odezwała, tylko czekała, aż podejdę bliżej. Tym razem miała na sobie workowate dżinsy i luźny sweter sięgający prawie do kolan. Włosy ściągnęła do tyłu w kucyk, a okulary siedziały mocno na nosie.

Kiedy przybliżyłem się dostatecznie – znów rzuciła się na mnie, jak tamtego wieczoru. Oplotła nogi wokół mojej talii, ramiona zarzuciła mi na szyję i zaczęła obcałowywać mnie po całej twarzy. Zawiodła się jednak, gdyż uścisnąłem ją krótko i strząsnąłem z siebie.

– Cześć, Cal, co tam słychać nowego?

– Co z tobą, Mac? Nie chcesz się ze mną pokochać? Moglibyśmy to zrobić na tym wysokim brzegu. Dziś jest ciepło, a zresztą, już ja bym cię rozgrzała! To jak, pójdziemy?

– Nie jestem sam, Cal.

– Ach, tak, rzeczywiście, mama mówiła, że siedzisz tu z Laurą Scott i robisz za jej ochroniarza. Zgadza się?

– Mniej więcej, a poza tym jest jeszcze wcześnie. Czym mogę służyć?

– To raczej ja przyjechałam, żeby sprawdzić, czy nie mogę ci w czymś pomóc. Gdzie jest ta Laura, którą się opiekujesz?

– Tu jestem!

Laura we własnej osobie stała na schodku prowadzącym do drzwi wejściowych.

– Cześć, jestem Laura Scott.

– A ja Cal Tarcher. Wszyscy zachodzimy w głowę, dlaczego ktoś chciałby cię zabić.

– Przecież to proste – wyjaśniła Laura. – Jestem agentką DEA i wykonywałam tutaj ściśle tajne zadanie. Dopiero w zeszłym tygodniu musiałam się zdekonspirować, bo okazało się, że za bardzo zainteresowałam się pewną sprawą. Proszę, Cal, wejdź do środka. Jemy akurat śniadanie, a widzę, że dobrze znacie się z Makiem.

– Czy DEA to taka policja narkotykowa? – zaciekawiła się Cal.

– Tak, to właśnie to.

– A co robisz tu z Makiem?

– To długa historia. Wejdź, proszę. Cal wyminęła nas oboje i weszła do chatki, a ja szepnąłem Laurze do ucha:

– Kurczę, musiałaś ją zapraszać?

– A niby czemu nie, skoro jesteście ze sobą tak blisko, powiedziałabym nawet, intymnie zaprzyjaźnieni? Sherlock i Savich zamelinowali się w sypialni, więc zobaczmy, jakie jeszcze twoje wielbicielki się tu objawią.

– Daj spokój, Lauro, to wcale nie jest tak, jak ci się wydaje. Zresztą, chyba cię jeszcze nie znałem, kiedy Cal mnie poderwała.

– Ona ciebie? Zwykle bywa odwrotnie. Biedny Mac, jak te dziewczyny na ciebie lecą…

– Ostatnio ty poleciałaś na mnie, więc lepiej nic już nie mów.

Poklepała mnie po policzku i w ślad za Cal weszła do domku. Przedtem zdążyła usunąć wszelkie ślady bytności Sherlock i Savicha, choć nie wiedziałem, dlaczego nie chcieli się pokazać.

– Może zjesz grzankę i kawałek bekonu? – zaproponowałem.

– Chętnie, Mac. A któż to znowu?

– To mój kot, Grubster – odpowiedziała jej Laura.

– Ale gruby niczym prosiak! – Cal od razu podzieliła się z nim plasterkiem bekonu. Sama odgryzła kawałek grzanki, a kotu oddała drugą połowę plasterka bekonu.

– No, teraz na pewno dałby się zabić za ciebie.

– Jest naprawdę piękny. A to co za ptaszek?

– Skuaak!

– To gwarek, nazywa się Nolan. Napijesz się kawy, Cal?

Ponieważ odpowiedziała twierdząco, Laura przyniosła dzbanek, nalała jej kawy i wycofała się do kuchni. Cal pociągnęła duży łyk, nachyliła się do przodu i oznajmiła scenicznym szeptem:

– Słuchaj, Mac, wiem, że musisz ją chronić, ale może byśmy się jej na jakiś czas pozbyli? Niechby się przeszła po skałach. Wygląda na sympatyczną, więc nie musiałaby łazić tam długo. Potrafię wyłuskać cię z tych portek w ciągu niecałych trzech sekund.

Przezornie nabrałem wody w usta, ale Cal tokowała dalej.

– Może tym razem spróbowalibyśmy w łóżku, nie na podłodze? Byłoby fajniej, co, Mac?

– Nie pora teraz na to – próbowałem oponować. – Nie mogę zostawić Laury samej ani na chwilę. To nie żarty, ktoś naprawdę nastawał na jej życie!

– Czy ja wiem, może spacer dobrze by mi zrobił? – Okazało się, że Laura stała o mniej niż dwa metry od nas i teraz śmiała nam się w nos. – Możecie sobie tymczasem pobaraszkować. Czy mam pościelić wam łóżko?

Wiedziałem, że do tego dojdzie, bo na tym świecie stanowczo nie było ani cienia sprawiedliwości. Była natomiast Laura, na której twarzy nie uzewnętrzniły się żadne emocje. Obawiałem się, że to zły znak.

– Widzisz, Mac, Laura nie ma nic przeciwko temu! – podchwyciła Cal. – Naprawdę pościeliłabyś nam łóżko?

– Właściwie nawet nie muszę – oświadczyła kobieta, z którą tej nocy dzieliłem łóżko i która, według słów Savicha, szalała za mną. – Spaliśmy oboje jak zabici, więc nie skopaliśmy pościeli. Najwyżej przyrzuciłabym to wszystko z wierzchu kapą. Wystarczy wam?

Cal od razu straciła poprzednią elokwencję.

– Spaliście razem tej nocy?

– Tak – potwierdziłem, wstając. – Widzisz, Cal, mamy dziś masę roboty. Czy to, z czym przyjechałaś, to coś ważnego?

– Nie, chodziło mi tylko o ciebie, Mac – wyjaśniła Cal, zsuwając się z barowego stołka. Przełknęła ostatni kęs grzanki i wytarła ręce o spodnie. – Myślałam, że to tylko twój policyjny przydział – wycedziła jeszcze na pożegnanie.

– To jest i jedno, i drugie, i jeszcze coś więcej. Macie może jakieś nowe wiadomości o Jilly?

Cal potrząsnęła głową.

– Gdyby Maggie dowiedziała się czegoś nowego, pierwsza zadzwoniłaby do ciebie. – Obrzuciła Laurę długim spojrzeniem. – Wiesz co, Lauro?

– Co takiego?

– Właściwie chciałabym cię namalować. Wprawdzie twarz jest raczej nieciekawa, ale w tych obcisłych ciuchach widać, że masz świetną figurę. Co ty na to?

Wyobraziłem sobie, jak Cal kreśli portret Laury, a potem rzuca się na nią jak tygrys na ofiarę… Laura natomiast mierzyła Cal takim wzrokiem, jakby była brakującą deską w podłodze.

– A co ty o tym sądzisz, Mac? – zwróciła się do mnie.

– Cal ma duży talent plastyczny.

– Ale czy i ty sądzisz, że mam świetną figurę?

– Tak, ale Cal oprócz tego ma talent.

– No, dobrze. – Cal nerwowo zatarła ręce. – W takim razie może umówimy się na przyszły tydzień. Z tobą, Mac, także pogadam kiedy indziej, skoro jesteś taki zajęty. Aha, byłabym zapomniała, mam teraz takie fajne, francuskie gumki, żebrowane i z poślizgiem, wiesz?

Chciałem być elegancki, więc nie skomentowałem tej wypowiedzi. Przez ostatnie dziesięć sekund nie śmiałem nawet odetchnąć. W milczeniu odprowadzałem wzrokiem Cal, która czym prędzej opuściła „Chatę”, a po chwili dał się słyszeć warkot silnika jej bmw.

– No, to chyba wystarczy za całe przesłuchanie – rzekła Laura, przenosząc wzrok ode mnie na talerzyk z resztkami grzanek pozostawionymi przez Cal.

Ze śmiechem porwałem ją w ramiona i zacząłem całować. Nie przestałem, mimo że Savich i Sherlock akurat wrócili do pokoju. Całowałem ją tak długo, aż zaczęła się śmiać.

– No, tak już lepiej – pochwaliłem tę zmianę nastroju, gładząc ją po ramionach. – To się po prostu zdarzyło, kiedy cię jeszcze nie znałem. W porządku?

– No, w porządku to nie jest, ale już cię za to nie ukarzę.

– Jaką karę miałaś na myśli? Roześmiała się i szturchnęła mnie w żołądek.

– A wy, dlaczegoście tu nie przyszli zapoznać się z Cal? – zwróciłem się do Savicha.

– Działałeś z takim rozmachem, że nie chcieliśmy psuć ci zabawy.

– Dziękujemy za miłą rozrywkę! – dodała Sherlock.

– Śmiejcie się sami ze swoich dowcipów! – rzuciłem im i wybrałem numer telefonu Teda Leppra, specjalisty w zakresie medycyny sądowej z Portland. Już po minucie ten wspaniały chłopak poinformował mnie, że Charlie Duck istotnie zginął od uderzenia w głowę.

– Po tym ciosie żył jeszcze dziesięć, może dwadzieścia minut – wyjaśniał głosem przerywanym typowym, papierosowym kaszlem. – Powiedziano mi, że zmarł na podłodze domu miejscowego lekarza, wskutek szybkiego i obfitego krwotoku wewnątrzczaszkowego. Mówiąc bardziej obrazowo, krew zalała jego mózg.

– Jesteś tego pewien?

– Jak najbardziej. Zabawne, że ten facet był przedtem gliniarzem w Chicago. Podczas sekcji przez cały czas pilnował nas detektyw, więc, chcąc nie chcąc, rozmawialiśmy z nim o tym. Myślisz, że śmierć Ducka może być skutkiem jego wcześniejszych powiązań? Na przykład czyjaś zemsta, kiedy już odszedł z czynnej służby?

– To możliwe – powiedziałem sucho. – Tutejszy szeryf na pewno weźmie ten wariant pod uwagę.

– Ej, coś taki skwaszony?

– Bo miałem nadzieję, że wykryliście coś więcej. Ted rozkaszlał się, więc na ten czas odsunął mikrofon od ust.

– Przepraszam, wiem, że powinienem rzucić palenie.

– Kto jak kto, ale ty widziałeś nieraz, jak wyglądają płuca palaczy – zaznaczyłem dyskretnie.

– Tak, oczywiście. Słuchaj, niewykluczone, że za tym się kryje coś więcej.

O, kurczę blade!

– Poczekaj chwilkę, Ted – poprosiłem. – Włączę zestaw głośnomówiący, bo jeszcze parę osób chce usłyszeć, co masz do powiedzenia.

– Dobra, Mac, okazało się, że miałeś rację. Wykryliśmy w jego organizmie jakąś substancję o charakterze narkotyku. Mógł to być któryś z opiatów lub ich pochodnych, bo test na obecność opiatów dał wynik pozytywny. Nie potrafiłem jednak zidentyfikować tej substancji. Przypuszczam, że to nowy rodzaj narkotyku, z jakim jeszcze nie mieliśmy od czynienia. Dziwne, co?

– Nie tak bardzo – zgasiłem go. – Całkiem możliwe, że jest to nowo wyprodukowany narkotyk świeżo wprowadzony do obiegu. Kiedy możesz dostarczyć mi więcej informacji na ten temat?

– Potrzebuję jeszcze około dwóch dni. Zadzwoń do mnie w piątek, chyba że odkryję coś wcześniej, wtedy dam ci znać.

– Najpierw przestań palić, głupolu!

– Że co takiego? Bo nie dosłyszałem! Odwiesiłem słuchawkę i powiodłem wzrokiem po obecnych.

– Słyszeliście? Charlie musiał ich namierzyć. W jego organizmie wykryto jakiś narkotyk.

– Albo dowiedział się o istnieniu czegoś takiego i chciał wypróbować na sobie, jak działa, albo ktoś zmusił go do zażycia… – myślała głośno Laura. – Wskazywałyby na to jego ostatnie słowa: „…mocne uderzenie… za mocne… a jednak mnie dopadli”.

– Może więcej osób wie o tym i chce spróbować, nie zważając na skutki uboczne? – spekulował Savich, drapiąc Grubstera za uszami.

– Raczej sam coś wykrył i chciał ze mną o tym porozmawiać, ale nie przypuszczał, że to aż tak pilne.

– Ale się biedak pomylił – mruknęła Laura.

– No więc już wiemy, że załatwili go ci gangsterzy. Dowodzi tego narkotyk. Że też od razu go nie wysłuchałem, ale jak ostatni idiota myślałem, że chce mi opowiedzieć swoje wędkarskie wspomnienia!

– Próbował też powiedzieć doktorowi, co się przydarzyło – dodała Laura. – Szkoda, że nie zdążył.

– Spróbuję zadzwonić na komendę policji w Chicago – oświadczyłem, ponownie podnosząc słuchawkę. – Może pracują tam jacyś jego dawni koledzy, z którymi się kontaktował.

Po kolei przedstawiałem się trzem mało znaczącym pracownikom trzech różnych wydziałów Komendy Policji w Chicago, w tym także Wydziału Spraw Wewnętrznych. Pod koniec skontaktowałem się z pracownicą Wydziału Personalnego, która całkiem serio nazywała się Liz Taylor i miała nie mniej wdzięku niż pierwowzór.

– Nie, nie jestem jej żadną krewną. – Od razu rozwiała wątpliwości. – Chciałby pan dowiedzieć się czegoś więcej o Charliem Ducku?

– Owszem, jeśli pani byłaby tak miła. Z tego, co wiem, jeszcze jakieś piętnaście lat temu pracował u was jako detektyw…

– Tak, pamiętam go dobrze. Pracował w dziale zabójstw i był cholernym bystrzakiem. Zabawne, bo zwykle szefowie chcą się pozbyć starych pracowników jak najszybciej, wręczają im w nagrodę złoty zegarek i elegancko wyprowadzają za próg. Z Charliem było inaczej, bo wszyscy chcieli, żeby został. Mógł tu pracować do późnej starości, ale sam wolał odejść. Na swoich sześćdziesiątych urodzinach wyznał mi, że ma dość zajmowania się mętami warunkowo zwalnianymi z więzień, którzy pojawiają się z powrotem na ulicach szybciej niż gliny zdążą ich znowu złapać. Poza tym źle znosił ostre zimy w Chicago. Mówił, że od mrozu skóra szybciej się starzeje. W następnym tygodniu złożył wymówienie. A w ogóle, kim pan jest? To znaczy, wiem, że pracuje pan w FBI, ale do czego panu potrzebne te wiadomości o Charliem?

– Charlie został zamordowany – wyjaśniłem krótko. – Próbuję ustalić, kto mógł go zabić i dlaczego.

– No nie! – Liz Taylor się rozpłakała. – Jeszcze w grudniu dostałam od niego kartkę na święta. Biedny, poczciwy Charlie!

– Proszę, niech mi pani coś więcej o nim opowie. Słyszałem, że nie ufał nikomu…

– Tak, to był cały Charlie! – podchwyciła Liz, pociągając nosem. – Nie wszyscy go lubili, niektórzy wyzywali go od szpiclów i skurwysynów. Nigdy jednak nie skrzywdził kogoś, kto miał czyste sumienie. W swoim wydziale osiągnął najwyższy wskaźnik wykrywalności zabójstw i nadal nikt nie pobił jego rekordu. Jeśli zwęszył coś podejrzanego, nic nie było w stanie go powstrzymać.

No proszę, mało tego, że detektyw, to jeszcze specjalizował się w zabójstwach i był w tym dobry! Wydał na siebie wyrok śmierci.

– Czy mogłaby pani podać mi nazwiska ludzi z Chicago, z którymi nadal utrzymywał kontakty? Na przykład innych policjantów?

– Chwileczkę. Czy zaszedł taki właśnie wypadek, że Charlie zwęszył coś podejrzanego i dlatego musiał zginąć?

– Przypuszczalnie tak. Czy miał jakichś krewnych lub znajomych, którym ufał?

– Nie zostawił żadnej rodziny. Jego żona, biedaczka, zmarła na raka piersi, jeszcze zanim odszedł z policji. Po przejściu na emeryturę miał zamiar osiedlić się gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu. W końcu wylądował w Oregonie, prawda?

– Zgadza się. – Chciało mi się zgrzytać zębami ze zniecierpliwienia. – No więc miał jakichś przyjaciół, czy nie?

– Pracują jeszcze w komendzie tacy dwaj starsi faceci, z którymi kiedyś się kolegował, ale idę o zakład, że już od lat nie rozmawiali ze sobą. Mogę najwyżej popytać, kto z naszych ludzi ostatnio miał z nim kontakt.

– Będzie mi bardzo miło – podziękowałem jej wylewnie. Dałem jej numer telefonu do „Chaty pod Mewami” i odwiesiłem słuchawkę.

– Zapowiada się ciekawie – podsumowała Laura. – Szkoda tylko, że nie powiedziała ci nic konkretnego.

– Jeśli chce jeszcze z czymś wyskoczyć, to niech się pospieszy, bo będzie za późno – dodał Savich.

– Święte słowa – uzupełniła Sherlock. Podszedłem do Laury, ująłem ją pod brodę i poprosiłem:

– Zapomnij o Cal Tarcher i o tych setkach innych kobiet, dobrze?

Śmiała się z wyraźnym wysiłkiem, więc musiałem ją sprowokować do większej wylewności. Najwyraźniej uważała, że to ja jestem śmieszny.

O drugiej po południu siedzieliśmy już wszyscy – Laura, ja, Sherlock i Savich – w ekumenicznym kościele pod patronatem Komitetu Obywatelskiego Edgerton, mieszczącym się przy Greenwich Street, poprzecznej do Piątej Alei. Kościół, zbudowany z białej cegły, nie bardzo wyglądał na świątynię – pewnie dlatego, że użytkowali go wyznawcy różnych religii. Uzupełnienie tej bryły architektonicznej stanowił mały park i rozległy parking.

Przedstawiłem Laurę wszystkim zgromadzonym jako agentkę brygady antynarkotykowej i moją współpracowniczkę, a Savicha i Sherlocka jako agentów FBI, którzy pomagają mi rozwiązywać zagadki kryminalne. Jakie zagadki? Na przykład takie, kto próbował zabić Laurę. Celowo operowałem niejasnymi aluzjami, a uśmiech, jakim obdarzyłem Alyssuma Tarchera, miał wyraźny podtekst: „Jeszcze cię dostanę!” Głowę dałbym, że wiedział, o czym w tej chwili myślałem.

Prochy Charliego Ducka zajmowały honorowe miejsce pośrodku nawy głównej. Srebrną urnę ozdobioną rzeźbami umieszczono w szklanej kuli balansującej na czubku piramidy z różanego drewna, wysokości około półtora metra. Za nic nie mogłem zgłębić, jak ta kula z dymnego szkła trzyma się na konstrukcji i nie spada!

W oczekiwaniu na rozpoczęcie nabożeństwa objaśniałem moim towarzyszom, kim są ludzie, których przed chwilą poznali.

Pojawił się także Paul, ale nie przysiadł się do nas, bo w ogóle nie poznał ani mnie, ani Laury. Wyglądał na zmęczonego, cerę miał ziemistą, a oczy podkrążone. Sprawiał także wrażenie wystraszonego.

Rozejrzałem się i spostrzegłem, że wszystkie ławki są zajęte przez blisko setkę osób, a jeszcze ze dwa tuziny tłoczyły się na stojąco za ławkami. Wszyscy ci ludzie zwolnili się dzisiaj z pracy, żeby oddać Charliemu ostatnią posługę. W pewnej chwili ucichł gwar rozmów.

Na kazalnicę wstąpił Alyssum Tarcher w czarnym garniturze sprowadzonym na zamówienie z Anglii. Nie była to właściwie prawdziwa kazalnica, tylko mahoniowy blat oparty na marmurowych słupkach. Cały wystrój tego kościoła stanowił mieszaninę różnych stylów i materiałów, ale bez elementów charakterystycznych dla określonych wyznań w rodzaju świecznika siedmioramiennego lub cerkiewnych kopuł.

Alyssum Tarcher, skąpany w świetle słonecznym wpadającym przez gotyckie okna, odchrząknął i podniósł głowę. W tej chwili panowała absolutna cisza połączona z bezruchem powietrza.

Prawie niedostrzegalnym gestem dał znak kobziarzom, którzy zaintonowali surową i posępną melodię. Zebrani nie okazali zdziwienia, bo widocznie spodziewali się czegoś takiego. Pierwsze akordy przejmowały rozdzierającym smutkiem, potem stopniowo cichły i oddalały się, jakby powtarzało je echo.

– Charles Edward Duck – przemówił Alyssum Tarcher mocnym, nośnym głosem – przeżył wspaniałe, bogate życie…

Nie słuchałem jego mowy, bo wolałem uważnie obserwować wyraz twarzy Paula z profilu. Zachodziłem w głowę, co to miało oznaczać.

– … Pracował jako detektyw w chicagowskiej policji do chwili przejścia na emeryturę jakieś szesnaście lat temu. Wtedy wrócił do Edgerton i zamieszkał ze swoimi starymi rodzicami, obecnie już nieżyjącymi. Będzie nam go brakowało, bo był jednym z nas.

Znów rozległ się skrzypiący dźwięk kobzy w tonacji minorowej. Akordy jękliwie przechodziły jeden w drugi, aż w końcu ucichły. Senior rodu, Alyssum Tarcher, wrócił na miejsce w pierwszej ławce.

Po nim na kazalnicę wstąpiła Elaine Tarcher, jak zawsze szczupła i zadbana, w eleganckim, ciemnym kostiumie, z perłami na szyi. Przemawiała pełnym głosem, nabrzmiałym emocją:

– Poznałam Charliego pod koniec lat osiemdziesiątych, na sylwestrze, którego, jak zawsze, organizowaliśmy w zajeździe „Pod Królem Edwardem”. Charlie grał nam wtedy na gitarze. Zegnaj, Charlie!

Następnie zabierało głos chyba ze dwunastu przedstawicieli społeczności miejskiej. Jako pierwszy wystąpił Rob Morrison w imieniu kościoła anglikańskiego. Mówił o miłym usposobieniu Charliego, jego tolerancji i życzliwości dla wszystkich.

Panna Geraldine, burmistrzyni Edgerton i przewodnicząca Komitetu Obywatelskiego, reprezentowała dziś wyznawców religii mojżeszowej. Wspominała łagodność Charliego, który nie żywił złości do nikogo.

Z tych wszystkich wystąpień wynikało, że każdy mówca postrzegał Charliego w inny sposób. Jako ostatnia zabrała głos dziewięćdziesięciotrzyletnia Matka Marco, właścicielka stacji benzynowej koncernu Union 76. Była to drobna, krucha staruszka, z rzadkimi, siwymi włosami, przez które przeświecała różowa skóra czaszki.

– Nie reprezentuję tu żadnej religii – przemówiła nadspodziewanie mocnym głosem. – Pewnie powiecie, że mogę reprezentować tylko stojących nad grobem staruszków? Owszem, jestem stara, nawet starsza niż te skały na wybrzeżu Edgerton i szczycę się tym!

Starsza pani roześmiała się nam w nos, ukazując garnitur bardzo białych, sztucznych zębów.

– Znałam Charliego Ducka lepiej niż ktokolwiek z was – mówiła dalej. – To był mądry chłopak, dużo wiedział. Uwielbiał rozwiązywać zagadki. Jeśli czegoś nie rozumiał, to tak długo drążył temat, aż znalazł odpowiedź. A ponieważ był detektywem, widział i wiedział dużo, więc nie miał o nikim zbyt dobrej opinii.

Doszedłem do wniosku, że spośród wszystkich mówców tylko Matka Marco trafiła w dziesiątkę.

Alyssum Tarcher podszedł do drewnianej piramidy i zdjął z niej srebrną urnę z prochami Charliego. Uniósł ją w górę nad swoją głową i wzniósł okrzyk:

– Na cześć Charliego! Zebrani odpowiedzieli takimi samymi okrzykami i utworzyli procesję, która wymaszerowała z kościoła.

– O rany! – nie wytrzymała Sherlock.

– Co za cyrk! – zgorszył się Savich. Laura zacisnęła kurczowo palce wokół mojej ręki.

– Nie chcę iść z nimi na cmentarz! Nie chodźmy tam!

– Wcale nie musimy iść, nawet nie powinniśmy – uspokoiłem ją. – Nikt tego od nas nie oczekuje, bo jesteśmy tu obcy.

W tym momencie zauważyłem Roba Morrisona asystującego Maggie Sheffield i przypomniałem sobie słowa detektywa Castangi: „Margaret była kiedyś moją żoną”…

– A tyś co za jeden? – To pytanie adresowane było do Savicha. Od razu pośpieszyłem z wyjaśnieniem.

– Słuchajcie, to Cotter Tarcher, jedyny syn Alyssuma. Cotter nie zwracał uwagi na dwie kobiety i tylko Savicha taksował gniewnym spojrzeniem ciemnych oczu.

– Tu mamy najsłabsze ogniwo! – szepnąłem do Laury.

– Chyba cię o coś spytałem, koleś! – warknął Cotter. – Skąd tu się wziąłeś? Nie jesteś stąd. Nikt cię tu nie prosił.

– Ja go zaprosiłem. – Ostentacyjnie trzymałem Laurę pod rękę, wskazując na Savicha i Sherlock tak, aby widział to Cotter. – Ci państwo są moimi przyjaciółmi.

– Nikt z was nie powinien się tu znaleźć! Savich uśmiechnął się prowokująco, lecz nie zwróciło to uwagi Cottera, choć powinno. Savich dobrze wiedział, co robi, bo w lot ocenił Cottera.

– Ależ, kolego, mnie się wasza uroczystość bardzo podobała! – Wyraźnie udawał głupiego. – Ci wszyscy ludzie, którzy przemawiali, byli tacy mądrzy! Dlaczego ty nic nie powiedziałeś, czyżbyś nie był ani pobożny, ani mądry?

Oczy Cottera płonęły, bo szybko wpadał w gniew i łatwo tracił panowanie nad sobą. Savich dosyć skutecznie go rozdrażnił, jednak byłem zaskoczony, kiedy Cotter zamachnął się na niego. Zrobiło mi się nawet trochę żal Cottera, Sherlock krzyknęła: „Co ty robisz, kretynie?”, ale było już za późno.

Savich zręcznie schwycił Cottera za nadgarstek i przycisnął mu rękę do boku. Cotter spróbował go kopnąć, ale Savich złapał jego nogę pod kolanem i wyrzucił go w powietrze. Równocześnie puścił rękę, tak że Cotter wylądował na grządce nagietków. Poszło mu to tak gładko, jak łatwo wlewa się do gardła dwunastoletnią whisky.

Sherlock, trzymając się pod boki, spoglądała z góry na Cottera.

– Musiałeś zachowywać się jak gówniarz?

– Najwyższy czas dorosnąć – dodał Savich.

– Wszyscyście funta kłaków niewarci! Wielcy agenci, też mi coś! Śmiech na sali! W życiu niczego się nie dowiecie! – Cotter miotał obelgi, podnosząc się z grządki i wycofując się z ostentacyjnym tupaniem.

– Ten człowiek musi mieć poważne problemy! – zatroskała się Laura.

– To prawdziwy aspołeczny typ – uzupełniłem. – Według niego niczego się nie dowiemy, tak?

Z daleka obserwowałem, jak Cotter wyłuszcza coś Alyssumowi Tarcherowi, na co ojciec przecząco potrząsa głową.

– Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że to tylko kąpany w gorącej wodzie gówniarz, ale po dzisiejszym przedstawieniu zastanawiam się, czy nie jest czasem prawą ręką tatusia.

– Ten tatuś ma taką arystokratyczną urodę! – rozmarzyła się Sherlock. – On wygląda jak chart wśród kundli, natomiast Cotter jak mały buldog.

– Wydaje mi się, że Cal i Cotter są bardzo niepodobni do siebie – zauważyła Laura. – Wprawdzie Cal czasem też zachowuje się dziwnie, ale jej Mac nigdy nie nazwał typem aspołecznym!

– Tak ich nazywam, jak ich widzę – zaprotestowałem. – A Cal przynajmniej ma dobry gust, jeśli chodzi o mężczyzn!

W tym momencie zauważyłem spojrzenie, jakim mnie obdarzył Alyssum Tarcher. Wyraz jego twarzy pozostał chłodny, ale oczy płonęły takim samym ogniem jak u jego syna.

Загрузка...