– Gdzie są twoi ludzie, Molinas? – perorowałem mu prosto w lewe ucho. – 1 co to była za akcja? Dziwne, że dotąd nie wypędzili was z miasta!
– Tak, moi ludzie nie są zawodowymi wojskowymi – przyznał z wyraźnym niesmakiem. – Są odważni, ale brak im dyscypliny.
– Nawet w to wierzę, ale powiedz nam wreszcie, gdzie jesteśmy.
Tego za nic nie powiem, a wy i tak mnie nie zabijecie. Jeśli to zrobicie, nigdy nie wydostaniecie się stąd, ani wy, ani wasi przyjaciele. Nie mogę wam nic powiedzieć, bo wtedy zginąłbym i ja, i moja córka. Mało kto wie o tym obozie. Jeśli dowiecie się tego sami, to już nie będzie moja wina, a wasi agenci są zaraz za tym rogiem. Pilnuje ich trzech wartowników.
Laura położyła palec na ustach, bo zza zakrętu korytarza dał się słyszeć przyciszony męski głos. Podeszła tam na palcach i ostrożnie wyjrzała, po czym wróciła do nas z informacją:
– Tam rzeczywiście jest trzech wartowników. Siedzą na podłodze pod drzwiami. Głowy mają opuszczone, ale nie jestem pewna, czy śpią.
– To za tymi drzwiami są nasi przyjaciele? – upewniłem się.
– Przecież was nie okłamałem! – Zbladł jak ściana, ale nie powiedział nic więcej.
– Za tym wszystkim stoi Del Cabrizo, prawda? – spytała go Laura.
– Nie powiem już nic więcej. Możecie mnie zabić, jeśli chcecie, ale wierzę, że nie skrzywdzicie mojej córki.
– Zrobimy to, co będzie trzeba – zbyłem go krótko. – Na razie idź do tych ludzi i powiedz im, że chcesz rozmawiać z więźniami. I odpraw ich. Słuchaj uważnie, Molinas, jeśli coś spieprzysz, osobiście cię zastrzelę. Twojej córce nic się nie stanie, ale tobie właduję kulkę w łeb, masz to jak w banku.
Popatrzył mi prosto w twarz i jego ciemnobłękitne oczy wydały mi się dziwnie znajome. Wiedziałem już, skąd je znam – podobne miała jego siostra, Elaine Tarcher, nawet tak samo lekko skośne w kącikach.
– Moja córka nie jest niczemu winna – powiedział cicho. – Dosyć już wycierpiała. Jeśli uwolnię waszych przyjaciół, czy odejdziecie stąd?
– Nie zawsze wszystko się dzieje tak, jak powinno.
– Tak, ale jeśli uciekniecie, moje zadanie tutaj będzie zakończone, a z resztą dam sobie radę.
Wzruszyłem ramionami.
– Jeśli tak bardzo kochasz córkę, to po co trzymasz ją tu przy sobie? Żeby widziała, jak faszerujesz ludzi narkotykami?
– Skąd, my tu jesteśmy od niedawna. Przylecieliśmy na krótko przed panem. Nie zostawiłem Marran w domu, bo bardzo mnie potrzebuje. Pan też nie może zabrać mnie jako zakładnika, bo ci ludzie zgwałciliby ją, gdyby tylko została sama. A wtedy ona by się zabiła, już raz próbowała. Zrobię wszystko, co pan każe, panie MacDougal.
Błagał mnie i upokarzał się, bo córka była mu droższa niż duma, a nawet życie.
– Najpierw zobaczę, w jakim stanie są nasi ludzie! – Spróbuj tylko wystawić mnie do wiatru, a już nie żyjesz. Pomyśl o swojej córce, zanim ci to przyjdzie do głowy. I pamiętaj, że rozumiem po hiszpańsku!
Molinas przytaknął i wyprostował się służbiście jak człowiek nawykły do wykonywania rozkazów. Laura i ja obserwowaliśmy zza węgła, jak kopnął któregoś z wartowników w kolano. Na jego krzyk obudzili się pozostali. Ten, którego Molinas kopnął, pospiesznie zbierał się z podłogi, mamrocząc jakieś usprawiedliwienia – przynajmniej tyle zrozumiałem. Molinas kopnął jeszcze drugiego w żebra, natomiast trzeci zdążył odskoczyć.
Molinas, żywo gestykulując, poirytowanym głosem ochrzaniał wartowników. Gdyby miał przy sobie automat – podejrzewam, że powystrzelałby ich wszystkich. Gestem nakazał im zabrać broń, wynosić się i nie wracać, dopóki ich nie zawoła. Kontrolował, jak jeden za drugim w popłochu opuszczali barak. Po chwili wrócił do nas i wyciągnął pęk kluczy. Podał mi jeden z nich – długi i mosiężny.
– To ten – oświadczył. Przekazałem go Laurze z ostrzeżeniem:
– Uważaj, bo ktoś jeszcze może być w środku. Zostałem z Molinasem na zewnątrz. Przystawiłem mu pistolet do szyi i czekając na Laurę, szepnąłem prosto w ucho:
– Widzę, że elegancko się ubierasz! Wciskając prochy dzieciakom, można zarobić na włoskie ciuchy, co?
– Od pięciu lat nie miałem do czynienia z narkotykami! – zaprotestował z oburzeniem. – Robię to z zupełnie innych powodów.
– Dobra, dobra. Amerykańskich agentów federalnych też przetrzymujesz tylko dla zabawy? – Mówiąc to, nie spuszczałem równocześnie z oka powoli otwieranych drzwi. Laura chyłkiem wśliznęła się do środka i zapaliła światło. – Chodźmy, ale uprzedzam, że pociągnę za spust, jeśli tylko spróbujesz jakichś sztuczek.
Savich czekał w środku, sprężony do ataku. Wyglądał na bladego i zmęczonego, ubranie miał brudne i podarte, a w oczach taką zawziętość, że wolałem nawet nie wiedzieć, co mu zrobili.
– Przez cały czas wierzyłem, że przyjdziecie – przywitał nas, powoli się prostując. Jednak kiedy wszedłem do pokoju, popychając przed sobą Molinasa, zacisnął mu ręce na gardle i potrząsał nim jak szczurem. Molinas nawet nie usiłował się bronić.
– Zostaw go! – Próbowałem odepchnąć Molinasa, aby wyrwać go z jego rąk, ale Savich nie panował nad sobą. Dobrze, że Laura akurat wykrzyknęła:
– O Boże, Sherlock!
Tylko w ten sposób mogła odwrócić jego uwagę i wiedziała o tym. Savich puścił Molinasa i obrócił się wokół własnej osi, padając na kolana przy żonie, która nieprzytomna leżała na boku.
Przyciągnął ją do siebie i kołysał w ramionach, całując jej brudne włosy. Kiedy podniósł twarz, zobaczyłem na niej ślady pobicia. Mało brakowało, a wypaliłbym Molinasowi w łeb.
– Coś ty mu zrobił, skurwysynu? Szkoda, że nie pozwoliłem mu cię udusić!
– Przecież nic mu nie jest! – burknął. Gardło musiało go boleć, bo Savich był bardzo silny, bez względu na to, co z nim wyprawiali. Pchnąłem go na podłogę, a sam podszedłem do Savicha, który wciąż kołysał Sherlock na kolanach.
– Fajnie, żeście nas tu znaleźli. Próbowałem stąd pryskać, ale się nie udało. Dwóch załatwiłem, ale przyszło im z pomocą jeszcze czterech i dali mi wycisk.
Mówił do rzeczy, co znaczyło, że nie przestał być sobą.
– Nie wstrzyknęli ci żadnego świństwa? – wolałem sprawdzić.
– Nie, przynajmniej odkąd obudziłem się tutaj. Natomiast jej – wskazał na Sherlock – coś dali. Pewnie chcieli, żebym był przytomny i widział, co się będzie z nią działo.
– A co się działo?
– Kiedy się obudziła, zdawało się jej, że znów tropi tego seryjnego mordercę, Marlina Jonesa.
Znałem tę historię, więc kiwnąłem głową, ale Laurze musiał wyjaśnić, o co chodzi:
– Przeżywała wtedy koszmar, bo on przez pewien czas ją więził i jeszcze długo potem wracało to do niej w snach. Narkotyk znów przywołał te wspomnienia, tylko spotęgowane. Trzeba ci było widzieć jej przerażenie! Zabiję tego drania – rzucił w stronę Molinasa. Nie przeszedł jednak od słów do czynów, bo nadal kołysał Sherlock na kolanach. Przytulając policzek do jej włosów, dodał jeszcze: – Potem, jak mnie pobili, nie podawali mi już żadnych narkotyków.
Patrząc na Sherlock nie mogłem się powstrzymać, aby nie przyłożyć Molinasowi w łeb. Wymierzyłem cios dobrze, bo poleciał głową na ścianę. Nabrałem w płuca dużo powietrza.
– Przepraszam, poniosło mnie, ale on za chwilę dojdzie do siebie. Ma nas stąd wyprowadzić. W pobliżu jest pas startowy.
– Chwała Bogu! – westchnął Savich, nie wypuszczając z objęć żony. – A ciebie znowu naszprycowali?
– Opowiem ci o tym później – rzuciłem szybko, bo zauważyłem, że Molinas otwiera oczy. Dalszą część przemowy skierowałem do niego: – Teraz nawiążesz łączność radiową i wezwiesz tu samolot, ale już!
– Zabierzmy go ze sobą, to osobiście zrobię mu zastrzyk, ale taki skuteczny! – zagroził Savich. Molinas tylko się uśmiechnął.
– Przykro mi, agencie Savich, ale to niemożliwe. W tym samolocie są tylko cztery miejsca, i to zakładając, że jeden z was będzie go pilotował.
– Nie ma sprawy. – Savich wstał, unosząc żonę w ramionach. – Mogę cię zabić tutaj, jeżeli nie będę mógł cię zabrać do kraju. To nawet lepiej, bo wolę nie myśleć, ile brudnego szmalu wydałbyś na adwokatów.
– Pana żonie nic się nie stanie – zapewniał Molinas. – Może jeszcze potrwać, zanim w pełni się wybudzi, ale będzie tak samo zdrowa jak przedtem. Wypróbowaliśmy na was dwa narkotyki, które można mieszać ze sobą w różnych proporcjach, mieliśmy tylko kłopoty ze zbilansowaniem dawki. Na taką samą ilość każdy może zareagować inaczej, niektórzy ludzie są szczególnie wrażliwi i pańska żona właśnie do takich należy.
Savich powoli położył Sherlock na zniszczonym, czarnym kocu rozesłanym na podłodze. Potem wstał i z sadystycznym uśmiechem obrócił się do Molinasa.
Nie chciałem wtrącać się do osobistych porachunków Savicha, więc przyglądałem się, jak Laura uklękła przy Sherlock, gładząc ją po ręku.
– Wstawaj! – rozkazał Savich Molinasowi. Ten powoli podniósł się na nogi. Savich wyrżnął go pięścią w żołądek, a kolanem w splot słoneczny. Molinas zwalił się na podłogę jak kłoda.
– Dobra, zasłużył na to – wtrąciła się Laura – ale pamiętaj, że będzie nam jeszcze potrzebny w dobrej formie. Musi przecież połączyć się z pilotem tego samolotu i sprowadzić go tutaj.
– I jeszcze odnaleźć Jilly – dodałem.
– Coś ty powiedział? – Savich spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – To Jilly jest tutaj?
– Przyszła do mnie, kiedy wybudziłem się z narkotycznego transu. Ostrzegła, żebym tu nic nie jadł ani nie pił. Bez względu na to, co tutaj robi, faktem jest, że uchroniła Laurę i mnie od zażycia drugiej dawki narkotyków.
Laura nie spierała się ze mną, tylko uzupełniła:
– Gdyby miała lecieć z nami, potrzebny będzie większy samolot.
– Jilly i Sherlock są drobne. Myślę, że w piątkę zmieścimy się w Cessnie.
Tymczasem Savich dotknął poranionymi palcami mojego przedramienia.
– Mac, a twój szwagier Paul także tu jest?
– Tego nie wiem – przyznałem. – Ale nawet gdyby był, najchętniej zostawiłbym go tutaj. Przecież to on wymyślił tę diabelską miksturę ze wszystkimi szykanami. Mnie zależy tylko na Jilly.
Spojrzałem spod oka na Laurę i zauważyłem, że patrzy w podłogę, ale oczy ma zwężone wściekłością. Idąc śladem jej spojrzenia, dostrzegłem, że Savich jest przykuty za nogę do pierścienia wbitego w podłogę. Molinas miał po prostu pecha, że pchnąłem go dostatecznie blisko Savicha, aby mógł go dosięgnąć. Teraz przestałem się dziwić, że Savich wcześniej nie uciekł.
– Coś podobnego! Wierzyć się nie chce!
Trzeba ci było widzieć, jaką mieli satysfakcję, że mogę się miotać, a i tak nie sięgnę dalej niż na długość łańcucha! Pokazywali na mnie palcami i ryczeli ze śmiechu. Dobrze chociaż, że pchnąłeś mi tego drania odpowiednio blisko!
– To John Molinas, szwagier Alyssuma Tarchera – uświadomiła Savicha Laura, podczas gdy ja próbowałem znaleźć na kółku, które mi dał Molinas, klucz pasujący do kajdanek.
– A tak, pamiętam.
Laura odnalazła właściwy klucz i uwolniła nogę Savicha z obręczy. Z ulgą roztarł kostkę i odwinął skarpetkę. Skóra pod nią była zasiniona, ale nie uszkodzona.
– Chwała Bogu, że Sherlock dała mi te grube, wełniane skarpetki! – Mówił swoim normalnym głosem, a to już był dobry znak.
Musieliśmy teraz czekać, aż Molinas odzyska przytomność. Na szczęście Laura zauważyła, że na kulawym stoliku w rogu pokoju stoi wiadro wody i wylała je na niego. Savich usiłował postawić żonę.
– Sherlock, obudź się, kochanie! – powtarzał, poklepując ją po policzkach. – Otwórz oczy, przecież wiem, że możesz. No, już dobrze, następnym razem na siłowni dam ci się położyć na łopatki, tylko zrób to dla mnie i obudź się!
W końcu doprowadził do tego, że istotnie otworzyła oczy i spojrzała na niego, ale wyglądała na oszołomioną i wyczerpaną, a kiedy wyszeptała: „Dillon”, język jej się plątał.
– Poznała cię, to już dobrze, jak na początek – skomentowała Laura.
– Sherlock, to ja. Mac i Laura też są tutaj. Już wszystko w porządku, uciekamy stąd.
– On tu jest, Dillon – szepnęła, pocierając palcami skroń. – Siedzi tu i się śmieje. On mnie nie zostawi w spokoju, zrób coś!
Znów przymknęła oczy i opadła bezwładnie na ramię męża.
– Czy ona ma na myśli Marlina Jonesa? – spytałem, trącając w żebra Molinasa, który próbował złapać oddech.
– Tak – odpowiedział Savich, nie spuszczając oczu z jej bladej jak kreda twarzy. – Narkotyk, który dostała, odświeżył wspomnienia i zniekształcił jego wizerunek w jej wyobraźni, czyniąc z niego jeszcze większego potwora, niż był naprawdę. Ona ma go teraz przed oczami tak samo jak każdego z nas.
– Ze mną zrobili to samo, na szczęście tylko raz – przypomniałem sobie. – Powtórnie przeżyłem zamach bombowy w Tunezji, ale wróciło to do mnie w wydaniu dużo straszniejszym, niż było naprawdę. A Paul twierdził, że ten narkotyk miał osłabiać złe wspomnienia!
Molinas usiadł z wysiłkiem i włączył się do rozmowy.
– Tak, ten środek teoretycznie miał redukować niepożądane objawy fizyczne. Wmówili mi to, ale od początku było z tym coś nie tak. Przecież nie o to chodziło, by przywoływać przykre wspomnienia! Kolejne dawki miały całkiem je wyeliminować, ale ja próbowałem różnych dawek w różnych połączeniach i nic z tego nie wychodziło.
Przykucnąłem przed Molinasem i zagadnąłem:
– A co właściwie przydarzyło się twojej córce?
– Zgwałcono ją trzy lata temu, kiedy miała zaledwie piętnaście lat. Zrobiło to czterech starszych chłopców w internacie jej prywatnej szkoły. Była wykończona psychicznie, a Del Cabrizo i Alyssum obiecali mi, że ten narkotyk pomoże jej o tym zapomnieć. Dlatego zgodziłem się współpracować z nimi. Sam wstrzyknąłem jej ten środek, ale nie pomógł, raczej zaszkodził. Wspomnienia tamtej tragedii nie znikły z jej pamięci, ale powróciły ze zwielokrotnioną siłą. To ją powoli zabija!
– I dlatego podałeś naszej koleżance jeszcze większą dawkę, i to w połączeniu z innymi narkotykami? – spytałem.
Molinas spojrzał w oczy Savicha i wyczytał w nich swoją śmierć. Zgiął się wpół i zwymiotował na deski podłogi.
Savich niósł Sherlock na rękach. Była przytomna, ale powieki miała ciężkie, a oczy zamglone. Mąż owinął ją we wszystkie koce, jakie zdołaliśmy znaleźć. Niepokoiło mnie jej nienaturalne milczenie, gdyż znałem ją jako energiczną, pyskatą kobietkę, która komenderowała wszystkimi w swoim otoczeniu, nie wyłączając własnego męża, a teraz leżała wyciszona, jakby nieobecna duchem. Za nimi szła Laura objuczona dwoma automatami, a ja popychałem przed sobą Molinasa, trzymając go pod lufą pistoletu. Automat AK-47 miałem przewieszony przez lewe ramię.
– Teraz zaprowadź mnie do Jilly – rozkazałem Molinasowi. – Moja siostra pojedzie z nami.
– Jej tu nie ma – odpowiedział. Mówienie sprawiało mu widoczny ból.
– Akurat! – uśmiechnąłem się z niedowierzaniem. – Przecież przyszła do mnie specjalnie, aby mnie ostrzec. Rozmawiałem z nią, jak teraz z tobą.
– To musiała być wizja pod wpływem narkotyku – wyjaśnił Molinas. – Pańskiej siostry nigdy tu nie było. Nie miałbym powodu, aby pana okłamywać. Ten narkotyk miewa czasem nieprzewidywalne skutki, ale o takich jeszcze nie słyszałem.
Jak to było możliwe? Widziałem Jilly wyraźnie, stała przy mnie. Słyszałem, co do mnie mówiła. Co za diabeł?
– Jej tu nigdy nie było – powtórzył Molinas.
– To skąd ją znasz? – podchwyciła Laura.
– Wiem tylko, kim jest – wywinął się ostrożnie Molinas. Wszyscy umilkliśmy, bo z odległości około pięciu metrów dobiegły nas głosy rozmawiających mężczyzn. Dopiero po jakichś trzech minutach ucichł tupot ich kroków.
Wróciliśmy do luksusowego gabinetu Molinasa i przylegającej do niego sypialni. Była pusta, co oznaczało, że Marran w jakiś sposób uwolniła się z więzów. Stwierdziliśmy, że zamknęła się w łazience. Molinas kazał jej tam zostać, dopóki nie wróci. Zza drzwi dobiegł nas jej płacz.
– Patrzcie, co znalazłam! – pochwaliła się Laura. Pokazała nam drzwi od szafy wnękowej, której przedtem nie zauważyliśmy. W środku były różne części garderoby, broń, w tym nawet dwa automaty AK-47. Laura z szerokim uśmiechem podniosła w górę maczetę. – Skąd możemy wiedzieć, czy się nam nie przyda? Tamci mają noże. A wy powinniście zrzucić to, co macie na sobie, i założyć te ciuchy. Ja tymczasem pomogę przebrać Sherlock.
Przypięła maczetę do pasa i poklepała ją z wyraźną dumą.
– No, teraz jestem gotowa na wszystko!
– Wiem, że macie tu gdzieś radio. Wyjmij je! – poleciłem Molinasowi, który otworzył trzecią od góry szufladę biurka i wyciągnął stamtąd mały, czarny nadajnik radiowy. – A teraz sprowadź samolot!
Obserwowaliśmy go, jak ustawia odpowiednią częstotliwość i mówi coś po hiszpańsku tak szybko, że zrozumiałem tylko część. Kiedy skończył, obejrzał się na nas i zapewnił:
– Nie zdradziłem was.
Savich podszedł do Sherlock, która siedziała na podłodze, a Laura trzymała ją za rękę. Podniósł ją i zaproponował:
– Chodźmy już stąd.
– Módl się, żeby ta Cessna przyleciała! – syknąłem w ucho Molinasowi.
– Przyleci – obiecał, oglądając się na radio. Nie wyglądał jednak na uszczęśliwionego.