22

Znajdowaliśmy się w drewnianych barakach ustawionych wzdłuż linii zygzakowatej jak królicza nora. Pierwsze dwa pomieszczenia, do których zajrzeliśmy, były puste. W trzecim na dolnej pryczy spał jakiś mężczyzna obrócony do nas plecami. Nawet się nie poruszył, gdy cicho zamknęliśmy drzwi i kontynuowaliśmy poszukiwania. Sherlock i Savich musieli znajdować się w którymś z tych pomieszczeń.

Szliśmy korytarzem, aż doszliśmy do miejsca, gdzie skręcał. Wskazałem Laurze gestem, aby pozostała w tyle, a sam wychyliłem się zza rogu. Zamarłem ze strachu, bo w odległości niecałych pięciu metrów ode mnie stało przynajmniej dziesięciu mężczyzn w różnym wieku, ubranych w polowe mundury. Odwróceni plecami do mnie stali na baczność, z automatami w pozycji „na ramię broń”. Nie odzywali się ani nie wykonywali żadnych ruchów, nie słyszałem nawet ich oddechów.

Naprzeciw nich stał starszy od nich mężczyzna, około pięćdziesiątki, w cywilnym ubraniu. Ubrany był w białą, lnianą koszulę rozpiętą pod szyją, brązowe spodnie i włoskie mokasyny. Łysy jak kolano, choć raczej przypuszczałem, że golił głowę dla efektu, prawie równie wysoki jak ja, miał potężną budowę i dobrze rozwiniętą muskulaturę, a przez ramię przewieszony biały fartuch laboratoryjny. Tłumaczył coś szybko swoim podwładnym po hiszpańsku, ale prawie wszystko zrozumiałem:

– …musimy znaleźć tego mężczyznę i tę kobietę, bo to niebezpieczni amerykańscy agenci, którzy przybyli tu, żeby nas zniszczyć. Tylko pamiętajcie, nie wolno ich zabić. Musicie wziąć ich żywcem.

– Tam jest dwunastu żołnierzy! – szepnąłem do Laury. – Czy ten facet, który odwołał swoich od nas, był wysoki, muskularny i łysy?

– Nie, tamten wyglądał inaczej.

– Ten chyba jest ich szefem. Wydawał im rozkaz, żeby nas złapali, ale przynajmniej dobrze, że kazał zachować nas przy życiu. A elegancki drań, niech go licho!

– Zmywajmy się stąd! Przebiegliśmy szybko w drugi koniec korytarza, gdzie znajdowały się szerokie, dwuskrzydłowe drzwi. Nacisnąłem błyszczącą, mosiężną klamkę, która ustąpiła lekko i bezszelestnie. Przygiąłem się nisko i pchnąłem drzwi, zamiatając przed sobą automatem. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że ten pokój pełni funkcję gabinetu, choć urządzono go z wielkim przepychem, umeblowano antykami inkrustowanymi złotem i wyłożono perskimi dywanami. Nie było tam natomiast tak podstawowego wyposażenia biura, jak telefon, faks czy komputer, które umożliwiłyby nam wezwanie pomocy.

Wsunęliśmy się do środka i zamknęliśmy drzwi. Przekręciłem klucz w zamku i wyjaśniłem Laurze:

– To gabinet szefa. Pewnie jest nim ten łysy facet. Ciekawym, kto to taki. Popatrz, nie mają tu nawet telefonu! Pewnie nawiązują łączność przez radio.

Laura weszła już za monumentalne biurko w stylu Ludwika XIV i przeglądała leżące tam papiery. Za plecami miała duże, przeszklone okno wychodzące na mały, ogrodzony murem ogródek w stylu angielskim, obsadzony roślinami tropikalnymi.

– Kurczę, nic nie rozumiem, wszystko po hiszpańsku! – niecierpliwiła się. – Mac, chodź tu, szybko!

Tymczasem ktoś próbował od zewnątrz dostać się do gabinetu, szarpiąc za klamkę. Rozległy się krzyki i odgłosy dobijania się, walenia kolbą najpierw w jedne drzwi, potem w drugie, aż kosztowne drewno łupało się na drzazgi.

Odmówiłem krótką modlitwę i złapałem Laurę za rękę. Wskoczyliśmy na biurko, osłoniliśmy twarze i przez szybę okna przebiliśmy się do ogrodu. Na szczęście wylądowaliśmy miękko na trawie, przeturlaliśmy się po niej i poderwaliśmy się do biegu. Ogródek musiał być czyjąś prywatną własnością, bo kwiaty były starannie utrzymane i pielęgnowane. Normalnie bardzo lubię kwiaty, ale tym razem nie poświęciłem im ani chwili naszego cennego czasu.

„Nie ma lekko!” – pomyślałem, wyłamując kolbą bramkę w przeciwnym końcu ogrodu. Zbutwiałe drewno łatwo ustąpiło, więc wydostaliśmy się z obozu, ale zaraz stanęliśmy jak wryci. Przed nami widniała tylko ściana dżungli, odgrodzona rowem szerokim na jakiś metr lub metr dwadzieścia, który pewnie miał za zadanie zatrzymanie pochodu dżungli w głąb obozu. W rowie płynęła brudna woda, która wyglądała, jakby niosła śmierć każdemu, kto się do niej choćby zbliży.

Znów chwyciliśmy się z Laurą za ręce i razem przeskoczyliśmy rów. Za naszymi plecami usłyszeliśmy strzały, a nad naszymi głowami przeleciały serie. Widocznie ci mafiosi zapomnieli, że ich boss kazał zachować nas przy życiu!

Przebiliśmy się przez zieloną ścianę roślinności, która skutecznie blokowała dopływ światła słonecznego. Niestety, musieliśmy się ścigać z dwunastoma facetami pochodzącymi z tych stron i przyzwyczajonymi do takich warunków.

Nigdy przedtem nie byłem w dżungli i wyobrażałem sobie, że będziemy musieli wyrąbywać sobie drogę w gęstym podszyciu, jak to nieraz oglądałem na filmach. Tymczasem wcale nie potrzebowaliśmy maczety, bo pod nogami mieliśmy zaledwie jedną warstwę liści. Były zbutwiałe, ale wszystko, co nas otaczało, albo rosło i zieleniło się, albo gniło.

W miarę jak odbiegaliśmy coraz dalej, robiło się coraz ciemniej, bo zieleń nad naszymi głowami tworzyła nieprzezroczysty baldachim. Przenikały przez niego tylko nikłe promyki słońca, toteż nic dziwnego, że wszystko szybko gniło. Ludzie pewnie też, tym bardziej, że żyło tu mnóstwo różnych stworzeń, które się do tego dokładały. Stanowczo nie było to odpowiednie miejsce do życia!

Przebiegliśmy jeszcze ze sześć metrów, ale musieliśmy się zatrzymać, bo gałęzie i pnącza przed nami tworzyły nieprzeniknioną ścianę. Przystanęliśmy więc i zaczęliśmy nasłuchiwać. Przez kilka sekund nie słyszeliśmy nic, a potem krzyk mężczyzny, wołającego coś po hiszpańsku tak szybko, że nie rozumiałem, o co chodzi. Słyszałem też trzeszczenie gałązek pod butami ludzi, którzy nie zważali, po czym stąpają, byleby dotrzeć do celu, a tym celem byliśmy my.

– Musimy się ukryć – postanowiłem. Zrobiliśmy dokładnie dziesięć dużych kroków w prawo, tak, aby nie zostawiać śladów, po czym przycupnęliśmy pod wielkim drzewem. Spojrzałem w górę i zauważyłem żabę, która patrzyła mi prosto w oczy. Przynajmniej jednego mogłem być pewien – ona na pewno nas nie zje.

Najgorzej, że poza odzieżą i bronią nie mieliśmy żadnego wyposażenia niezbędnego w tym klimacie. A tym samym żadnych szans na przeżycie. Wolałem nie myśleć o takiej perspektywie, bo nie miałem zamiaru zostać tutaj ani chwili dłużej niż to konieczne.

Żołnierze zbliżali się coraz bardziej i dzieliło ich od nas nie więcej niż sześć metrów. Dwóch spierało się, w którą stronę mają iść. Po moich stopach łaziły mrówki, a Laura trzepnęła się po wierzchu dłoni. Niecałe dwa metry od jej stóp przepełznął wąż koralowy, barwne obrączki przestrzegały, że jego jad zabija szybko. Na wszelki wypadek otoczyłem Laurę ramieniem.

Było tak gorąco, że krew gotowała mi się w żyłach, a pot ściekał wzdłuż krzyża. Nie znosiłem takiego upału. Szkoda, że ci bossowie narkotykowi nie działali w Kanadzie! Z gałęzi nad moją głową spadł mi na przedramię jakiś urodziwy owad wielkości monety pięćdziesięciocentowej. Wygryzł mi kawałek ciała, spadł na ziemię i czmychnął, żeby ukryć się pod liśćmi.

Nasi prześladowcy rozbiegli się promieniście po lesie.

Kilku ruszyło w moją stronę. Postąpili mądrze, bo ja na ich miejscu zrobiłbym to samo. Zacząłem uważnie nasłuchiwać każdego trzaśnięcia gałązki pod butem. Poznałem na tej podstawie, że prosto na nas idzie tylko dwóch. Pokazałem to Laurze na palcach, a ona przytaknęła, potwierdzając swoją gotowość.

Wskazałem na nasze automaty i potrząsnąłem przecząco głową. Potwierdziła, że zrozumiała wymowę tego gestu. Po chwili napastnicy deptali nam po piętach, wymachując automatami i miotając hiszpańskie przekleństwa pod adresem tak owadów, jak i spadających liści. Wiedzieliśmy, że jeśli się na nas natkną, będziemy musieli działać szybko i bezszmerowo. Tymczasem jeden z poszukujących wrzasnął przeraźliwie. Pewnie ten sam owad, który ugryzł mnie, dopadł i jego.

Wreszcie jeden z żołnierzy spojrzał w dół, a my spojrzeliśmy po sobie. Bezszelestnie poderwałem się na nogi i zmiażdżyłem mu szczękę kolbą mojego karabinu. Ten trzask był jedynym słyszalnym dźwiękiem, bo Latynos, zanim upadł, wypuścił tylko z sykiem powietrze.

Laura działała jeszcze szybciej. Najpierw kopnęła drugiego żołnierza w brzuch, a dopiero potem walnęła go kolbą automatu w skroń. Nadal jednak uważaliśmy, żeby nawet nie oddychać za głośno, bo słyszeliśmy, jak nawoływali się pozostali ścigający. Na szczęście nie usłyszeli, jak ci tutaj padali, ale wiedzieliśmy, że wkrótce zauważą ich brak. Czym prędzej więc ściągnęliśmy odzież najpierw z tego, którego obezwładniła Laura, bo był niski i szczupły. Laura włożyła jego spodnie i wojskowe buty, a te, które miała na sobie, cisnęła w krzaki. Oczywiście odebraliśmy im broń.

Cała akcja nie trwała dłużej niż trzy minuty. Następnie skierowaliśmy się na zachód, orientując się według rzadkich przebłysków słońca. Po zrobieniu mniej więcej dwunastu kroków zacieraliśmy za sobą ślady, dlatego nie mogliśmy się posuwać zbyt szybko. Ociekaliśmy potem, a z pragnienia zesztywniały nam języki. Na gałęziach nad naszymi głowami jazgotały małpy i nawoływały się różne zwierzęta, o których istnieniu w życiu nie słyszeliśmy. Natomiast niskie, ostrzegawcze warknięcie Laura zidentyfikowała jako wydawane przez pumę. Najwidoczniej wszystkie te stworzenia wiedziały już o naszej obecności i przekazywały tę informację innym swoim krewnym.

Ptaki anonsowały swoją obecność, skrzecząc głośniej i bardziej wściekle niż Nolan w chwilach najwyższej furii.

– Tylko posłuchaj, jak wrzeszczą! – gorączkowała się Laura. – Jak myślisz, czy ten ich kwas lodowy działa na zwierzęta? Na przykład takie jak Grubster i Nolan?

Zaskoczyła mnie tym pytaniem, spojrzałem na nią osłupiały, a ona roztrząsała dalej ten sam problem:

– Nie myślałam dotąd o nich, a przecież to ciekawe, czy one też by zasnęły, a po przebudzeniu robiły to, co my? A potem wróciły do zdrowia?

Myślałem, że się rozpłacze, więc postanowiłem uciąć te idiotyczne rozważania.

– Nie masz większych zmartwień? Założę się o mój automat, że są zdrowe i niczego im nie brakuje. Na pewno Maggie dba o nie, więc nie musisz się przejmować.

Na szczęście wyraz popłochu zniknął z jej spojrzenia, więc mogliśmy kontynuować marsz, patrząc uważnie pod nogi i wokół siebie. Obliczyłem, że w tym tempie przejście półtora kilometra zajmie nam trzy godziny, zwłaszcza że wojskowe buciory obcierały mi pięty.

Całkiem niespodziewanie zaczęło padać. Spojrzeliśmy tylko po sobie i jak na komendę odchyliliśmy głowy do tyłu, szeroko otwierając usta. W tej chwili nawet woda deszczowa miała dla nas wyborny smak. Nie przeszkadzało mi, że na moim policzku wylądowało jakieś wielonogie stworzonko żwawo przebierające łapkami. Strząsnąłem je, podstawiłem złożone dłonie pod strugi deszczu i napiłem się wody.

Padało tak bardzo, że krople bez trudu przeniknęły przez gęsty baldachim zieleni nad naszymi głowami. Wystarczyła minuta lub dwie takiej ulewy, abyśmy całkowicie zaspokoili pragnienie. Zmokliśmy do suchej nitki, ale panował tak straszny upał, że nasza odzież szybko zaczęła parować. Nie czułem się zbyt dobrze w takiej temperaturze. Gorąco pragnąłem znaleźć się teraz na stoku narciarskim i widzieć w chłodnym powietrzu obłoki pary z własnych ust!

Wyciągnąłem rękę, aby zetrzeć brudną plamę z policzka Laury.

– Wiesz co, Lauro? – zagadnąłem. – Kiedy tydzień temu wylatywałem z Waszyngtonu, nawet przez myśl mi nie przeszło, że wyląduję w lesie tropikalnym z kobietą, którą kocham i do której musiałem przelecieć taki szmat drogi!

– Też bym na to nie wpadła – zgodziła się ze mną. – Ale na razie musimy przede wszystkim znaleźć Sherlock i Savicha.

Położyłem broń na ziemi i zapiąłem koszulę Laury pod szyję, a kołnierzyk podniosłem tak, aby mogła schować w nim podbródek.

– Lepiej zasłonić wszystkie odkryte miejsca – wyjaśniłem i zrobiłem to samo z moją koszulą. Mankiety rękawów zapięliśmy przy samych nadgarstkach, a nogawki spodni i tak mieliśmy wpuszczone w glany, które były zrobione z grubej skóry. Dawało to dobrą ochronę przed różnymi fruwającymi, biegającymi i pełzającymi stworzonkami, na jakie mogliśmy się natknąć.

Skierowaliśmy się na północny wschód, usiłując iść mniej więcej równolegle do przecinki odgraniczającej ścianę lasu. Chcieliśmy ukrywać się pod osłoną gąszczu leśnego tak długo, dopóki nie oddalimy się dostatecznie od obozu. Po godzinie marszu skręciliśmy znów na południe i wkrótce doszliśmy do skraju lasu. Gęstwina liści nagle się przerzedziła, nad głowami ukazało się słońce, nawet powietrze stało się bardziej rześkie. Przekroczyliśmy granicę między dwiema skrajnie różnymi strefami geograficznymi i przyrodniczymi. Bujna, tropikalna dżungla ustąpiła miejsca gołej ziemi. Oznaczało to, że odeszliśmy o co najmniej sto metrów na północny wschód od obozu narkotykowych gangsterów.

Загрузка...