Starałem się zapewnić jej ciepło, więc ubrałem ją w koszulę i starannie przykryłem kocami.
– Wyciągnij się teraz swobodnie i odpoczywaj – poradziłem.
Miała już kiedyś kulę w nodze, więc znała ten rodzaj bólu i nie wątpiłem, że się z nim upora. Najważniejsze w tej chwili było, żeby utrzymać ją przy życiu, dopóki nie wydostaniemy się z tego przeklętego lasu, gdzie stracić to życie było łatwiej niż na autostradzie pod Los Angeles!
Tymczasem Savich znów zajął się żoną.
– A co ty powiesz, Sherlock? Czy według ciebie spisujemy się jak należy?
– Przepraszam cię, Dillon, ale naprawdę nie wiem. Próbuję się skupić, ale nie mogę… – Znowu od nas odpłynęła.
– Ten pieprzony lunatyk ciągle nie daje jej spokoju! – zdenerwował się Savich. – Mac, to nie jest sprawiedliwe!
– Przynajmniej tym razem była z nami trochę dłużej – próbowałem go pocieszać.
– Może wreszcie załatwi tego Marlina Jonesa raz a dobrze i będzie miała spokój? – spekulowała Laura.
– Nie wierzyłem, że to możliwe, ale kto wie, kto wie… – Savich się zadumał. Nachylił się tuż nad uchem żony i próbował jej tłumaczyć: – Słyszysz, Sherlock? Kiedy ten drań spróbuje jeszcze raz się pojawić, wpakuj mu kulkę między oczy, dobrze?
Urwał i spojrzał w górę. Gdzieś z daleka doszedł nas warkot śmigłowca. Nie kołował tuż nad nami ani nie pluł seriami z broni pokładowej, ale krążył w pobliżu. Przez gęstą kopułę zieleni nie mógł nas dostrzec, więc strzelec pokładowy nie widział sensu, by otworzyć ogień.
Przekazałem Laurze i Savichowi swoje poglądy na temat stanu psychicznego Jilly, kiedy zjechała samochodem z klifu.
– Teraz już nie mam wątpliwości, że musiała być naćpana. Wjechała prosto do morza, aby w ten sposób uwolnić się od Laury, która tak samo ją opętała, jak Marlin Jones Sherlock, a mnie terroryści z Tunezji. Różnica jest tylko taka, że Sherlock wyjdzie z tego, tak jak ja wyszedłem, a Jilly albo wzięła za dużą dawkę, albo już była uzależniona, bo obsesja na punkcie Laury nie opuściła jej nawet w szpitalu.
– Czy to znaczy, że uciekła ze szpitala, żeby mnie więcej nie widzieć? – zastanawiała się Laura. – Pewnie do-: wiemy się prawdy, kiedy ją wreszcie odnajdziemy.:
– Prawda jest taka, że nic jeszcze nie wiemy o odroczonym działaniu tego środka – rzucił ponuro Savich.
– Obawiam się, że Paul tego też nie wie – mruknąłem. W tym momencie zauważyłem czarno-zielono-pomarańczowego chrząszcza. Zatrzymał się na chwilkę, pomachał w moją stronę czułkami i w pośpiechu schował się za małe, pomarańczowo zabarwione listki. Dojrzałem więcej takich poruszających się listków, co oznaczało, że i pod nimi pełno jest różnych stworzonek. Wszystko tu żyło, było głodne, padało ofiarą drapieżnika, zdychało i rozkładało się lub stawało się pokarmem padlinożerców.
Musnąłem palcami wargi Laury. Tak ze mną ładnie współpracowałaś, że dostaniesz więcej wody w nagrodę.
Wypiła sporo, a ja się zastanawiałem, na jak długo wystarczy nam tej cudem zdobytej wody. Zależało to od tego, ile będziemy musieli walczyć o przeżycie w tych warunkach. Tymczasem Laura dostała dreszczy, więc chciałem okryć ją jeszcze moją koszulą. Powstrzymała mnie jednak.
– Lepiej się nie rozbieraj, bo za dużo tu lata różnych gryzących stworzonek. Podobno są tu nawet pijawki.
O nie! Tylko nie pijawki! W takiej sytuacji wolałem złożyć we dwoje przesiąknięty spermą koc i okryć nim jej piersi i szyję.
– Musimy być bardzo ostrożni… – zaczęła i zmarszczyła brwi. Wiedziałem, że w ten sposób próbuje zebrać myśli.
– Dobra, Lauro. Nie spiesz się, pomyśl spokojnie. Na razie nigdzie się nie wybieramy.
– Myślałam właśnie o moim szefie, Richardzie Athertonie – dokończyła. – Ciekawe, czy rozesłał już naszych agentów po całym Edgerton…
Urwała, a ja od razu się domyśliłem, że chwyciły ją bóle. Nie mogłem tego znieść, więc podałem jej jeszcze jedną pigułkę.
Po kilku minutach otworzyła oczy i nawet uśmiechnęła się do mnie, ale twarz miała dziwnie zarumienioną. Nie wiedziałem, czy to z gorączki, czy wskutek tego wilgotnego upału.
– Oddychaj głęboko – poradziłem. – Wyobraź sobie, że już pijesz tę margaritę, którą zaraz ci zrobię, a potem natrę cię pachnącym olejkiem i rozmasuję wszystkie zakwasy. Zaraz poczujesz się lepiej.
Lekko pogładziłem czubkami palców jej policzek, odgarnąłem włosy z twarzy. Wyglądała już na oszołomioną, więc postanowiłem, że nie dam jej więcej środków przeciwbólowych.
– Nic już nie mów, lepiej odpocznij – poradziłem. – Powiesz nam to wszystko później, kiedy się lepiej poczujesz. Ciepło ci teraz?
Widać było, że usiłuje zrozumieć, co do niej mówię, ale w końcu nic nie odpowiedziała. Sherlock nadal tkwiła w narkotycznym transie, dręczona wizjami Marlina Jonesa.
– Kiedy ostatni raz wstrzyknęli jej to świństwo? – spytałem Savicha. Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Przynieśli ją do mnie zaledwie pół godziny wcześniej, zanim Molinas was tam przyprowadził.
– Od tamtej pory minęło zaledwie sześć godzin.
Savich wpatrzył się w nieprzezroczyste, zielone sklepienie nad naszymi głowami. Dochodził stamtąd skrzek małp, trzepot ptasich skrzydeł i inne dźwięki, których nigdy przedtem nie słyszałem.
– Co tam jest? – zagadnąłem.
– Ktoś tu idzie – szepnął. – Można było się spodziewać, że ruszą w pościg. Ciekawe, czy znaleźli Molinasa.
Zacząłem nasłuchiwać, ścisnąwszy uprzednio Laurę za rękę, żeby się nie odzywała. Rzeczywiście, zbliżało się do nas kilku ludzi. Przeczesywali las na ślepo, ale dzieliła ich od nas nieduża odległość. Savich podniósł z ziemi jeden z automatów AK-47, a ja wyciągnąłem zza pasa pistolet Bren Ten.
– Nie ruszaj się! – szepnąłem do Laury. Przez chwilę w jej oczach zamigotało przerażenie, ale zaraz jego miejsce zajął spokój.
– No, Mac, nie jest jeszcze ze mną aż tak źle! Daj mi spluwę.
– Za żadne skarby! – zaprotestowałem. – Jesteś ranna i nie wolno ci się ruszyć. Co będzie, jeśli otworzy ci się ta rana w barku? To poważna sprawa, Lauro, lepiej leż spokojnie i…
– Nie chcę, żeby któraś z nas zginęła tylko dlatego, że byłam bezbronna – przerwała mi. – Widzisz, że Sherlock w ogóle nie kontaktuje i jest zdana tylko na mnie. Daj mi Bren Tena.
Oddałem go bez słowa i przewiesiłem sobie przez ramię drugi automat AK-47.
– Chodźmy, są już blisko! – zawołał Savich. Zatknąłem jeszcze za pas maczetę, sprawdziłem, czy mam zapasowy magazynek, i podążyłem za nim. W razie gdyby coś się nam stało, Laura miała do dyspozycji przynajmniej pistolet. Oczywiście, nie brałem pod uwagę takiej ewentualności, ale kiedy jeszcze raz się obejrzałem – zauważyłem, że kurczowo zacisnęła palce wokół spustu. Pokazałem jej z daleka optymistyczny gest wzniesionym kciukiem.
Nawet nie próbowali zachowywać się cicho. Rozmawiali głośno po hiszpańsku, a sądząc z tego, co zrozumiałem – przeważnie klęli.
Czekaliśmy na nich, przycupnięci pod parasolem dużych, zielonych liści. Upał się nasilał, powietrze było tak przesycone wilgocią, że zarówno poruszanie się, jak oddychanie łączyło się z dużym wysiłkiem. Chwała Bogu, że udało mi się zdobyć zapasy wody ze śmigłowca! Nasi prześladowcy zbliżali się, narzekając na swój los. Od miejsca naszego ukrycia dzieliło ich już tylko około czterech metrów.
– Idźmy za nimi! – zakomenderował Savich. Szli gęsiego, a ich ciężkie kroki tłumiły wszelkie inne odgłosy. Spojrzałem spod oka na profil Savicha, jakby wykuty z kamienia. Ten kamienny spokój był złowróżbny, bo w jego oczach czaiła się śmierć.
Ostatniego w szeregu zlikwidował tak szybko, że dobiegł mnie tylko zdławiony charkot, a jego towarzysze idący przed nim nie usłyszeli niczego. Savich po prostu poderżnął mu gardło skalpelem, który zabrał z apteczki, a potem błyskawicznie odciągnął go na bok, bo przecież dwóch pozostałych mogło w każdej chwili się odwrócić.
– Bierzemy tamtych dwóch! – szepnął Savich, kiedy już ułożył zabitego na plecach. Znajdowali się tak blisko nas, że wyraźnie słyszeliśmy ich hiszpański szwargot.
– Oni myślą, że Leon poszedł w krzaki się wysikać – przetłumaczyłem.
– Szybko, bierzemy ich razem! – zdecydował Savich.
Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Jednego z żołnierzy Savich bezszelestnie zarżnął skalpelem. Drugi się odwrócił, więc uskoczyłem na bok. Dziko wyjąc, rzucił się na mnie z automatem, ale wbiłem mu pięść pod brodę, aż głowa odskoczyła mu do tyłu. Charcząc i dławiąc się, padł na kolana, a ja dobiłem go kolbą automatu.
Kiedy podniosłem oczy – napotkałem spokojne spojrzenie wielkiego kota, który leżał wyciągnięty na nisko nawisłej gałęzi. Nie ruszał się, tylko obserwował nas z dyskretnym zainteresowaniem.
– To tylko jaguar, Mac – uspokoił mnie Savich. – Nie ośmieli się zaatakować, bardziej interesuje go nasz łup. Nic ci się nie stało?
– Nie.
– To nie przejmuj się nim, lepiej zobaczmy, co przy nich znajdziemy.
– Popatrz, on miał dwa batoniki Baby Ruth – mruknąłem do Savicha. – Fajnie, przydadzą się. Zobaczmy, co ma ten drugi. Ciekawe, że napisy na opakowaniach nie są hiszpańskie. Apteczka, którą przyniosłem ze śmigłowca, była amerykańska, śmigłowiec też, wszystko, z wyjątkiem samych ludzi Molinasa. Ciekawe, co to za faceci i co tu robią.
Savich za całą odpowiedź wzruszył ramionami. Miał rację, bo w tej chwili to, kim byli ci ludzie, nie miało żadnego znaczenia. Mnie też ich los nic nie obchodził.
– No, mamy ich z głowy, wracajmy do Laury i Sherlock – zadecydowałem.
Ale kiedy przedarliśmy się do nich przez gąszcz – zdrętwiałem. Nad kobietami stał jakiś mężczyzna z automatem wycelowanym w pierś Laury. A ona leżała z zamkniętymi oczami, nie widziałem, czy ma pistolet.
On też nie bardzo wiedział, co ma robić, kiedy nas zobaczył.
– Ani kroku dalej, seńor, albo zastrzelę te kobiety! – zagroził. – Położyć broń na ziemi i cofnąć się o krok!
Nie wiedział, że to ostatnie słowa w jego życiu. Laura błyskawicznym ruchem podniosła Bren Tena i wystrzeliła mu prosto w czoło.