Bosch podszedł do okienka, w którym sprzedawano bilety do muzeum, i powiedział, że ma umówione spotkanie z doktorem Williamem Golliherem z pracowni antropologicznej. Kobieta zadzwoniła i po kilku minutach zastukała w szkło, czym zwróciła na siebie uwagę stojącego w pobliżu strażnika. Gdy podszedł, poleciła mu zaprowadzić Boscha do laboratorium. Nie musiał płacić za wstęp.
Strażnik nie odzywał się ani słowem, gdy szli przez słabo oświetlone muzeum, mijając wystawę mamutów i całą ścianę wilczych czaszek. Bosch nigdy tu nie był, chociaż w dzieciństwie często jeździł na wycieczki do dołów asfaltowych w La Brea. Muzeum zbudowano właśnie dzięki nim – by pomieścić i zademonstrować wszystkie znaleziska, które wynurzyły się z trzewi ziemi w zbiornikach naturalnego asfaltu.
Gdy po otrzymaniu dokumentacji medycznej Arthura Delacroix Harry zadzwonił do Gollihera na telefon komórkowy, antropolog powiedział, że zajmuje się już inną sprawą i będzie mógł przyjechać do biura patologa w śródmieściu dopiero następnego dnia rano. Harry odparł, że nie może czekać. Golliher powiedział, że ma u siebie kopie prześwietleń i fotografii kości znalezionych przy Wonderland Avenue i jeśli Boschowi to odpowiada, może porównać je z dokumentacją i udzielić mu nieoficjalnej odpowiedzi.
Harry zgodził się na ten kompromis i pojechał do La Brea, podczas gdy Edgar został w komendzie wydziału Hollywood, by popracować przy komputerze i spróbować zlokalizować matkę Arthura i Sheili Delacroix oraz przyjaciela Arthura, Johnny'ego Stokesa.
Harry był ciekaw, nad jaką nową sprawą pracuje Golliher. Doły asfaltowe były czarną dziurą, w której w zamierzchłej przeszłości przez wieki ginęły zwierzęta. Wpadały do sadzawek i stawały się łupem innych bestii, które z kolei też tam wpadały i powoli tonęły – była to posępna reakcja łańcuchowa. Wydawało się, że w laboratorium wszędzie stały pudła z kośćmi. Pół tuzina ludzi w białych fartuchach trudziło się przy stołach nad oczyszczaniem i porównywaniem kości.
W laboratorium jedynie Golliher nie miał fartucha. Włożył inną koszulę hawajską, tym razem z papugami, i pracował przy stole w rogu pomieszczenia. Gdy Harry podszedł bliżej, zobaczył, że antropolog ma przed sobą dwie drewniane skrzynki z kośćmi. W jednej z nich znajdowała się czaszka.
– Witam, detektywie?
– Dzień dobry. Co to?
– Jest to, jak pan niewątpliwie poznaje, ludzka czaszka. Trochę ludzkich kości wydobyto dwa dni temu z asfaltu, który usunięto trzydzieści lat temu, by zrobić miejsce na to muzeum. Poproszono mnie, żebym się im przyjrzał, zanim muzeum wyda oświadczenie.
– Nie rozumiem. Są… stare czy mają tylko trzydzieści lat?
– Och, są bardzo stare. Dzięki metodzie radiowęglowej ustalono, że mają dziewięć tysięcy lat.
Bosch pokiwał głową. Czaszka i kości w drugiej skrzynce wyglądały, jakby były z mahoniu.
– Niech pan się przyjrzy – powiedział Golliher i wyjął czaszkę ze skrzynki.
Obrócił ją tak, by Harry mógł widzieć tył. Przesunął palcem dookoła gwiaździstego złamania blisko wierzchołka.
– Wygląda znajomo?
– Uderzenie tępym przedmiotem?
– Właśnie. Podobnie jak w pana sprawie. No i sam pan widzi. Delikatnie odłożył czaszkę do drewnianej skrzynki.
– Co widzę?
– Że niewiele się zmienia. Ta kobieta – przynajmniej myślimy, że to była kobieta – została zamordowana dziewięć tysięcy lat temu, a jej ciało prawdopodobnie wrzucono do smoły, żeby ukryć zbrodnię. Ludzka natura się nie zmienia. – Harry zapatrzył się na czaszkę. – Nie była pierwsza. – Przeniósł wzrok na antropologa. – W tysiąc dziewięćset czternastym roku znaleziono w smole kości – a właściwie prawie kompletny szkielet – innej kobiety. Miała takie samo gwiaździste złamanie w tym samym miejscu czaszki. Kości datowano później za pomocą węgla radioaktywnego na dziewięć tysięcy lat. Tyle samo co w jej przypadku. – Wskazał czaszkę w skrzynce.
– Twierdzi pan zatem, doktorze, że dziewięć tysięcy lat temu działał tu seryjny morderca?
– Nie sposób tego ustalić, detektywie. Mamy przecież tylko kości.
Bosch popatrzył raz jeszcze na czaszkę. Przypomniał sobie słowa Julii Brasher, iż w swojej pracy usuwał zło ze świata. Nie znała jednak prawdy, z której Harry już dawno zdawał sobie sprawę – iż prawdziwego zła nigdy nie da się usunąć ze świata. W najlepszym razie brodził w ciemnych wodach otchłani z dwoma przeciekającymi wiadrami w rękach.
– Ma pan jednak inne zmartwienia, prawda? – spytał Golliher, przerywając zadumę Boscha. – Przyniósł pan dokumentację szpitalną?
Harry postawił neseser na stole, otworzył go i podał Golliherowi teczkę. Następnie wyciągnął z kieszeni plik zdjęć wypożyczonych od Sheili Delacroix.
– Nie wiem, czy to pomoże, ale to ten chłopak – powiedział.
Golliher przejrzał szybko fotografie, zatrzymując się nad upozowanym portretem Arthura Delacroix w marynarce i krawacie. Podszedł do krzesła, przez którego oparcie przewieszono plecak. Odszukał teczkę z własną dokumentacją i wrócił do stołu. Otworzył ją i wyjął zdjęcie przedstawiające czaszkę z Wonderland Avenue. Trzymając obok siebie fotografie Arthura Delacroix i czaszki, porównywał je przez długą chwilę.
– Ukształtowanie wału nadoczodołowego i łuku jarzmowego wydają się podobne – powiedział wreszcie.
– Nie jestem antropologiem, doktorze.
Golliher odłożył zdjęcia na stół. Wyjaśnił, o co mu chodzi, przesuwając palcem po lewej brwi chłopca i kości nad oczodołem:
– Grzbiet brwi i zewnętrzny obrys oczodołu są w znalezionej czaszce szersze od normy – rzekł. – Na fotografii chłopca widać, że struktura jego twarzy zgadza się z tym, co tu mamy. – Bosch pokiwał głową. – Przyjrzyjmy się radiogramom – powiedział Golliher. – Mamy tutaj przeglądarkę.
Antropolog zebrał dokumenty i zaprowadził Boscha do drugiego stołu z wpuszczonymi w blat świetlówkami. Otworzy! teczkę ze szpitala, wyjął z niej prześwietlenia i przystąpił do czytania epikryzy.
Bosch już ją znał. Twierdzono w niej, że chłopiec został przywieziony przez ojca do izby przyjęć o 17.40 jedenastego lutego 1980 roku. Pan Delacroix podał, że znalazł oszołomionego i niereagującego syna, który spadł z deskorolki i uderzył się w głowę. Wykonano zabieg neurochirurgiczny, by zmniejszyć ciśnienie wewnątrzczaszkowe, spowodowane obrzękiem mózgu. Chłopiec pozostał w szpitalu dziesięć dni na obserwacji, a następnie go wypisano, miał pozostawać pod opieką ojca. Dwa tygodnie później został przyjęty w celu powtórzenia zabiegu, podczas którego usunięto kleszcze, utrzymujące w ustabilizowanej pozycji wycięte podczas trepanacji okno kostne.
Nigdzie w dokumentacji nie było wpisów, iż chłopiec skarżył się na maltretowanie przez ojca czy kogokolwiek innego. Podczas rekonwalescencji po pierwszym zabiegu rozmawiała z nim zatrudniona w szpitalu pracownica socjalna. Jej sprawozdanie zajmowało niecałe pół strony. Podała, że chłopiec zrobił sobie krzywdę, spadając z deskorolki. Nie było ani kolejnego przepytania, ani zawiadomienia policji czy władz, zajmujących się nieletnimi.
Skończywszy przeglądać dokumenty, Golliher potrząsnął głową.
– O co chodzi? – spytał Harry.
– O nic. I w tym właśnie problem. Nie było śledztwa. Przyjęto na wiarę słowa chłopca. Jego ojciec siedział pewnie razem z nim w pokoju, kiedy go wypytywano. Domyśla się pan, jak ciężko było chłopakowi powiedzieć prawdę? Dlatego skończyło się na połataniu dzieciaka i oddaniu go z powrotem człowiekowi, który go maltretował.
– Doktorze, bez spekulacji. Najpierw zajmijmy się identyfikacją, jeśli jest możliwa, a dopiero potem będziemy się martwić, kto katował chłopca.
– Doskonale. Pańska sprawa. Tyle że widziałem już setki takich.
Golliher odłożył dokumentację i zajął się prześwietleniami. Bosch przyglądał się mu z dyskretnym uśmiechem. Antropolog wyglądał na zdenerwowanego tym, że policjant nie wyciągnął równie szybko jak on takich samych wniosków.
Golliher położył dwa radiogramy na przeglądarce. Następnie wyjął z teczki prześwietlenie czaszki znalezionej przy Wonderland Avenue. Włączył światło; trzy radiogramy natychmiast stały się wyraźniejsze. Golliher wskazał wyjęte ze swojej teczki prześwietlenie.
– To radiogram, który zrobiłem, żeby ocenić wewnętrzne elementy czaszki. Możemy go jednak wykorzystać do porównania. Jutro w biurze patologa posłużę się samą czaszką.
Golliher pochylił się nad przeglądarką i sięgnął po małą, cylindryczną lupę leżącą na półce. Przyłożył jeden jej koniec do oka, a drugi do zdjęcia. Po kilku chwilach przełożył ją na to samo miejsce na prześwietleniu ze szpitala. Powtórzył to kilka razy, dokonując kolejnych porównań.
Gdy skończył, wyprostował się, oparł plecami o sąsiedni stół i złożył ramiona.
– Queen of Angels to szpital dotowany przez państwo. Zawsze brakowało mu pieniędzy. Powinni byli zrobić więcej niż dwa prześwietlenia. Gdyby to zrobili, może widać byłoby i inne obrażenia.
– Ale tego nie zrobili.
– Nie, nie zrobili. Na podstawie tych, które zrobili, i tego, co tutaj mamy, zdołałem dokonać kilku porównań płytki kostnej, linii złamania i szwu łuskowatego. Jeśli o mnie chodzi, nie mam wątpliwości. – Wskazał wciąż podświetlone zdjęcie na przeglądarce. – Przedstawiam panu Arthura Delacroix.
– Dobrze. – Bosch pokiwał głową. Golliher pochylił się nad przeglądarką i zebrał zdjęcia. – Jest pan pewien?
– Jak powiedziałem, nie ma wątpliwości. Jutro w śródmieściu obejrzę samą czaszkę, ale już mogę panu powiedzieć, że to on. Wszystko się zgadza.
– Jeśli więc kogoś złapiemy i sprawa trafi do sądu, nie czekają nas żadne niespodzianki?
– Żadne. – Golliher popatrzył na detektywa. – Nie sposób podważyć tych oświadczeń. Sam pan pewnie wie, że prawdziwy kłopot polega na interpretacji obrażeń. Patrzę na te zdjęcia i widzę, że działo się coś strasznego. I tak bym zeznawał. Z satysfakcją. Ma pan jednak oficjalną dokumentację. – Wskazał z lekceważeniem na otwartą teczkę ze szpitala. – Tu jest mowa o deskorolce. O to toczyłaby się walka.
Bosch pokiwał głową. Golliher włożył dwa prześwietlenia do teczki i ją zamknął. Bosch schował ją do neseseru.
– Cóż, doktorze, dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas. Myślę…
– Detektywie?
– Tak?
– Podczas naszego poprzedniego spotkania wyczułem, że zakłopotały pana moje słowa, iż w naszej pracy potrzebujemy wiary. W gruncie rzeczy od razu zmienił pan temat.
– Rzeczywiście nie lubię o tym rozmawiać.
– Moim zdaniem w pańskiej profesji zdrowie duszy urasta do rangi sprawy najważniejszej.
– Bo ja wiem? Mój partner wini za wszystko, co złe, przybyszów z kosmosu. Pewnie to też zdrowe.
– Wykręca się pan od odpowiedzi.
Harry poczuł irytację, która szybko przechodziła w gniew.
– Jakie było pytanie, doktorze? Dlaczego tak bardzo przejmuje się pan tym, w co wierzę lub nie wierzę?
– Bo to dla mnie ważne. Badam kości. Rusztowanie życia. I doszedłem do wniosku, że istnieje coś więcej niż tylko krew, kości i tkanki. Istnieje coś, co jest naszym spoiwem. Mam w sobie coś, czego nigdy nie zobaczę na prześwietleniu, a dzięki czemu funkcjonuję. Dlatego właśnie kiedy spotykam kogoś, kto w miejscu mojej wiary ma pustkę, boję się o niego.
Harry popatrzył na niego przez długą chwilę.
– Myli się pan co do mnie. Wierzę i mam misję. Niech pan to nazwie policyjną religią czy jak pan chce. To wiara, że to, co się stało, nie ujdzie płazem. Że te kości wyłoniły się z ziemi nie bez powodu. Że wynurzyły się na powierzchnię, bym je odnalazł i coś z tym zrobił. I to sprawia, że trzymam się i nadal funkcjonuję. Tego też nie zobaczy pan na prześwietleniu. Rozumiemy się?
Popatrzył na Gollihera, czekając na odpowiedź. Antropolog jednak milczał.
– Muszę już jechać, doktorze – rzekł wreszcie Bosch. – Dzięki za pomoc. Bardzo wiele mi pan wyjaśnił.
Zostawił naukowca w otoczeniu ciemnych kości, na których zbudowano miasto.