Rozdział 48

Z aparatury stereo rozlegało się „Kind of Blue”. Harry trzymał w ręce butelkę piwa i z przymkniętymi oczyma na wpół leżał w fotelu. Miał za sobą pełen zamętu dzień po pełnym zamętu tygodniu. Teraz pragnął jedynie czuć, jak przenika go muzyka i oczyszcza jego wnętrze. Był pewien, że już ma to, czego szukał. Musiał tylko wszystko uporządkować i pozbyć się zaśmiecających pole widzenia nieistotnych drobiazgów.

Pracował z Edgarem do siódmej, nim postanowili zrobić sobie wolny wieczór. Edgar nie potrafił się skoncentrować. Wieść o przeniesieniu partnera podziałała na niego silniej niż na samego Harry'ego. Edgar traktował jako osobistą urazę to, iż nie jego przydzielano do wydziału zabójstw i rabunków. Harry próbował uspokoić partnera, mówiąc, że czeka go wejście w kłębowisko węży, ale na nic się to nie zdało. W końcu dał sobie spokój. Powiedział partnerowi, żeby jechał do domu, strzelił sobie drinka i dobrze się wyspał. Przez weekend mieli zająć się zbieraniem informacji o Trencie.

W tej chwili to właśnie Harry pił alkohol i zasypiał w fotelu. Czuł, że znalazł się na pewnego rodzaju progu. Zaczynał się nowy, wyraźnie zdefiniowany okres w jego życiu. Czas większego niebezpieczeństwa, wyższych stawek i większych nagród. Uśmiechnął się, bo wiedział, że nikt go nie widzi.

Zadzwonił telefon. Bosch poderwał się na fotelu. Wyłączył odtwarzacz i przeszedł do kuchni. Gdy podniósł słuchawkę, kobiecy głos polecił mu czekać na połączenie z zastępcą komendanta. Irving odezwał się dopiero po długiej chwili.

– Detektyw Bosch?

– Tak?

– Dostał pan dzisiaj decyzję o przeniesieniu?

– Tak, dostałem.

– Dobrze. Chciałem, żeby pan wiedział, że to ja podjąłem decyzję o pańskim powrocie do wydziału zabójstw i rabunków.

– Dlaczego, panie komendancie?

– Bo po naszej ostatniej rozmowie postanowiłem dać panu ostatnią szansę. Jest nią właśnie pana nowe stanowisko. Będę miał tam okazję przyglądać się z bliska pańskim posunięciom.

– Co to za stanowisko?

– Nie powiedziano panu?

– Przekazano mi tylko, że jutro mam się zgłosić do wydziału zabójstw i rabunków, kropka. Nic więcej.

W słuchawce zapadło milczenie. Bosch pomyślał, że znajdzie teraz dziegieć w beczce miodu. Przenoszono go z powrotem do wydziału zabójstw i rabunków, ale w jakim charakterze? Starał się zastanowić, jakie jest najgorsze z najlepszych stanowisk.

– Wraca pan do swojej dawnej pracy – rzekł w końcu Irving. – Sekcja specjalna wydziału zabójstw. Zwolniło się miejsce, bo detektyw Thornton zdał wczoraj odznakę.

– Thornton.

– Zgadza się.

– Będę pracował z Kiz Rider?

– To będzie zależało od porucznika Henriqueza. Detektyw Rider nie ma jednak obecnie partnera, a pan już z nią współpracował.

Harry pokiwał głową. Czuł uniesienie, ale nie chciał, żeby Irving się zorientował.

– Może pan mieć wrażenie, jakby wpadł pan w szambo, ale wyszedł z niego, pachnąc różami – kontynuował Irving, jakby odgadując jego myśli. – Proszę tak nie uważać. Niech pan niczego nie zakłada. Nie wolno panu popełnić żadnego błędu. Jeśli pan to zrobi, będzie miał pan ze mną do czynienia. Jasne?

– Jak słońce.

Irving rozłączył się, nie mówiąc więcej ani słowa. Harry stał w ciemności ze słuchawką przy uchu, aż usłyszał w niej głośny, denerwujący pisk. Odłożył ją i wrócił do salonu. Pomyślał, żeby zadzwonić do Kiz i dowiedzieć się od niej, czy słyszała jakieś plotki, ale uznał, że może to zaczekać.

Gdy usiadł na fotelu, poczuł, że coś twardego wbija się mu w biodro. Wiedział, że to nie pistolet – zdjął go wcześniej. Sięgnął do kieszeni i natrafił na magnetofon.

Włączył go i usłyszał wymianę zdań z Judy Surtain, dziennikarką z telewizji, pod domem Trenta tej nocy, kiedy dekorator odebrał sobie życie. Biorąc pod uwagę to, co się stało, Harry poczuł się winny, że nie zrobił czy nie powiedział czegoś więcej, co mogłoby powstrzymać reporterkę.

Gdy usłyszał z taśmy trzaśniecie drzwi samochodu, zatrzymał ją i przewinął do tyłu. Uświadomił sobie, że nie słyszał całej rozmowy z Trentem, bo wyszedł w pewnym momencie rozejrzeć się po pozostałej części domu. Postanowił potraktować ją teraz jako punkt wyjścia do dochodzenia przez weekend.

Słuchając taśmy, starał się analizować słowa i zdania Trenta w poszukiwaniu nowych znaczeń – drobiazgów, zdradzających mordercę. Słuchając prawie otwarcie zdesperowanego Trenta, nadal czuł, że to nie zabójca, że jego zapewnienia o niewinności są prawdziwe. Oczywiście było to sprzeczne z tym, czego ostatnio się dowiedział. Na deskorolce – znalezionej w domu Trenta – były inicjały chłopca i rok, kiedy ją kupił i zginął. Deska stała się swego rodzaju nagrobkiem Arthura Delacroix. Znakiem dla Boscha.

Skończył słuchać rozmowy z Trentem, ale nic, łącznie z nieznaną mu wcześniej częścią, nie nasunęło mu żadnych pomysłów. Przewinął taśmę i postanowił ją raz jeszcze przesłuchać. Już na początku drugiego podejścia dotarło do niego coś, od czego nagle poczuł gorąco na twarzy, prawie jakby ogarniała go gorączka. Szybko cofnął taśmę i przesłuchał fragment rozmowy Edgara i Trenta, który przykuł jego uwagę. Pamiętał, że w tym momencie stał na korytarzu domu Trenta i przysłuchiwał się wymianie zdań. Do tego momentu jej znaczenie umykało jego uwagi.

„Lubił pan obserwować dzieci bawiące się w lesie?”.

„Nie, nie widziałem ich, jeśli były w lesie. Od czasu do czasu jechałem tam albo wyprowadzałem moją suczkę – kiedy jeszcze żyła – i widziałem, jak dzieciaki się tam wspinały. Dziewczynka z naprzeciwka. Fosterowie z sąsiedniego domu. Wszystkie dzieci z ulicy. To miejska droga – jedyna niezabudowana okolica w sąsiedztwie. Dlatego szły się tam bawić. Niektórzy sąsiedzi podejrzewali, że starsze dzieci tam się kryją, żeby palić papierosy, i martwili się, że spalą cały stok”.

Harry wyłączył magnetofon i wrócił do telefonu w kuchni. Edgar odebrał po pierwszym sygnale. Harry poznał, że jego partner jeszcze nie spał. Ostatecznie była dopiero dziewiąta.

– Nie zabrałeś nic do domu?

– Na przykład?

– Odwrotnych rejestrów telefonicznych.

– Nie, Harry, są w biurze. Co jest grane?

– Sam nie wiem. Przypomnij sobie, jak układaliśmy dzisiaj schemat na tablicy. Czy przy Wonderland mieszkał ktoś nazwiskiem Foster?

– Foster. Nazwisko, nie imię?

– Tak, nazwisko. Czekał. Edgar milczał.

– Pamiętasz, Jerry?

– Nie gorączkuj się, Harry. Zastanawiam się. Milczenie trwało dalej.

– Hm – powiedział wreszcie Edgar. – Żadnego Fostera. Nikogo takiego sobie nie przypominam.

– Jesteś pewny?

– Daj spokój, Harry. Nie mam tu ani tablicy, ani listy. Myślę jednak, że przypomniałbym sobie nazwisko. Dlaczego to takie ważne? Co się dzieje?

– Oddzwonię do ciebie.

Harry przeniósł telefon ze sobą do jadalni, gdzie zostawił swój neseser. Wyjął z niego książkę dochodzenia. Szybko otworzył ją na stronie z listą obecnych mieszkańców Wonderland Avenue wraz z adresami i numerami telefonów. Nie było na niej Fosterów. Wybrał jeden z numerów. Po czterech sygnałach usłyszał znajomy głos.

– Pan doktor Guyot? Tu Harry Bosch. Dzwonię za późno?

– Witam, detektywie. Nie, dla mnie nie za późno. Przez czterdzieści lat odbierałem telefony o najróżniejszych porach nocy. Dziewiąta wieczór? To dla amatorów. Jak pana liczne obrażenia?

– W porządku, doktorze. Trochę się spieszę i muszę zadać panu parę pytań o sąsiadów.

– No to niech pan zaczyna.

– Cofnijmy się w przeszłość. Czy około tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku mieszkała przy pańskiej ulicy rodzina lub małżeństwo nazwiskiem Foster?

Zapadło milczenie, podczas gdy Guyot zastanawiał się nad odpowiedzią.

– Nie, nie sądzę – powiedział w końcu. – Nie pamiętam nikogo o takim nazwisku.

– No dobrze. A może mi pan powiedzieć, czy ktokolwiek przy tej ulicy przygarniał sieroty*?[Nieprzetłumaczalna gra słów: Foster kids może znaczyć zarówno „dzieci adoptowane”, jak i „dzieci Fosterów” (przyp. tłum.).]

– Och, tak – odpowiedział tym razem prawie bez zastanowienia Guyot. – Blaylockowie, tak się nazywali. Pomogli przez lata wielu dzieciom, przygarniając je do siebie. Bardzo ich podziwiałem.

Harry zapisał nazwisko na czystej stronie książki dochodzenia. Odszukał następnie stronę z podsumowaniem rozmów z sąsiadami i stwierdził, że Blaylockowie nie mieszkali obecnie przy Wonderland Avenue.

– Pamięta pan ich imiona?

– Don i Audrey.

– Kiedy wyprowadzili się z sąsiedztwa? Pamięta pan?

– Co najmniej dziesięć lat temu. Nie potrzebowali dłużej tak dużego domu, kiedy dorosło ich ostatnie dziecko. Sprzedali go i przeprowadzili się.

– Wie pan może dokąd? Wciąż mieszkają w okolicy?

Guyot zamilkł. Harry czekał na jego odpowiedź.

– Staram się sobie przypomnieć – rzekł lekarz. – Pamiętam, że wiedziałem.

– Niech pan się nie spieszy, doktorze – powiedział Harry, chociaż była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął.

– Och, wie pan co, detektywie? – odrzekł Guyot. – Gwiazdka. Składam do pudełka wszystkie kartki świąteczne, żeby wiedzieć, komu wysłać pocztówki w następnym roku. Zawsze tak robiła moja żona. Odłożę słuchawkę i pójdę po pudło, dobrze? Audrey przysyła mi jeszcze co roku kartkę.

– Niech pan po nie idzie, doktorze. Zaczekam.

Usłyszał odkładaną słuchawkę. Pokiwał głową. Prawie miał adres w ręku. Starał się obmyślić, co może znaczyć nowa informacja, ale ostatecznie zdecydował się zaczekać. Wiedział, że lepiej będzie najpierw zebrać fakty, a dopiero potem je posegregować.

Minęło kilka minut, nim Guyot wrócił do telefonu. Przez cały czas Harry trzymał długopis nad notesem, żeby zapisać adres.

– No dobrze, detektywie. Już panu dyktuję.

Guyot podał adres, a Harry prawie westchnął na głos. Don i Audrey Blaylockowie nie przeprowadzili się ani na Alaskę, ani w jakiś inny odległy zakątek świata. Mieszkali nie tak znowu daleko. Podziękował Guyotowi i rozłączył się.

Загрузка...