Żywi członkowie tego, co niegdyś było rodziną, tworzyli ostrokątny trójkąt wokół grobu na zboczu cmentarza Forest Lawn. Sheila Delacroix stała po jednej stronie trumny, a matka – po przeciwnej. Obie otworzyły czarne parasolki, by uchronić się przed mżawką, która zaczęła padać jeszcze przed świtem. Ojciec stał z gołą głową i mókł, ale żadna z kobiet nie zrobiła najmniejszego ruchu, by przygarnąć go pod parasolkę.
Odgłos deszczu i szum z pobliskiej autostrady zagłuszały większość słów wynajętego kaznodziei, tak że Bosch w zasadzie nic nie słyszał. On też nie miał parasola; obserwował pogrzeb z oddali, skrywszy się pod dębem. Uznał za ironię losu, że chłopiec był chowany na wzgórzu i w deszczu.
Zadzwonił do biura patologa, żeby dowiedzieć się, które przedsiębiorstwo zajmuje się pochówkiem i w ten sposób trafił na Forest Lawn. Dowiedział się, że po szczątki chłopca zgłosiła się jego matka i to ona zaplanowała ceremonię. Bosch przyjechał na pogrzeb zarówno z powodu chłopca, jak i dlatego, że chciał znów zobaczyć się z jego matką.
Trumna Arthura Delacroix wyglądała, jakby wykonano ją dla dorosłej osoby. Była lśniąco szara i miała polerowane chromowane poręcze. Jak na trumnę, była piękna niczym świeżo nawoskowany samochód. Deszcz perlił się na jej powierzchni i ściekał do grobu. Była jednak za duża jak na same kości, i to w jakiś sposób dręczyło Harry'ego. Przypominało to dziecko w niedopasowanym ubraniu, które niewątpliwie dostało po kimś innym. Zawsze mówiło to coś o takim dziecku: że cierpiało niedostatek. Że było drugie w kolejności.
Gdy deszcz rozpadał się bardziej, kaznodzieja uniósł parasol, drugą ręką podtrzymując otwarty modlitewnik. Kilka wierszy dotarło do Harry'ego bez przeszkód. Kaznodzieja mówił o czekającym Arthura królestwie niebieskim. Przypomniało to Boschowi niewzruszoną wiarę Gollihera mimo okropieństw, jakie widział i dokumentował każdego dnia. Dla Boscha wyrok w tej sprawie jeszcze nie zapadł. Na razie wciąż był jeszcze obywatelem ziemskiego królestwa.
Zauważył, że trzej członkowie rodziny nie patrzą na siebie. Gdy opuszczono trumnę i kaznodzieja ostatni raz nakreślił znak krzyża, Sheila odwróciła się i ruszyła w stronę alejki do parkowania. Nie dała w ogóle poznać po sobie, że dotarła do niej obecność rodziców.
Samuel natychmiast ruszył jej śladem. Gdy Sheila obejrzała się i zobaczyła go za sobą, przyspieszyła kroku. Wreszcie po prostu upuściła parasolkę i zaczęła biec. Dotarła do samochodu i odjechała, nim ojciec zdążył ją dogonić.
Samuel patrzył, jak wóz córki przejeżdża przez wielki cmentarz i wreszcie znika za bramą. Potem zawrócił po upuszczoną parasolkę. Zaniósł ją do swojego samochodu i też odjechał.
Bosch obejrzał się na grób. Kaznodziei już nie było. Rozejrzawszy się, Harry wypatrzył znikający za szczytem wzniesienia czarny parasol. Nie miał pojęcia, dokąd poszedł kaznodzieja; może czekał go tam drugi pogrzeb.
Przy grobie została tylko Christine Waters. Harry patrzył, jak zmawia w duchu modlitwę i rusza w stronę dwóch pozostałych samochodów. Ruszył pod takim kątem, by ich drogi się przecięły. Gdy zbliżył się, popatrzyła na niego spokojnie.
– Jestem zaskoczona, że pana tu widzę, detektywie.
– Dlaczego?
– Czy detektywi nie powinni być wyniośli i emocjonalnie niezaangażowani? Przybycie na pogrzeb to dowód więzi uczuciowej, nie sądzi pan? Zwłaszcza na pogrzeb w deszczowy dzień.
Wyrównał z nią krok. Pozwoliła mu skryć się pod parasolką.
– Dlaczego zgłosiła się pani po szczątki? – zapytał. – Dlaczego pani się tym zajęła? – Wskazał na grób za nimi.
– Bo uznałam, że nikt inny tego nie zrobi.
Dotarli do drogi. Harry zaparkował przed jej samochodem.
– Do widzenia, detektywie – powiedziała i odeszła.
– Mam coś dla pani.
Otworzyła drzwi i popatrzyła na niego.
– Co takiego?
Uchylił drzwi, otworzył bagażnik i też przeszedł między samochodami. Christine Waters zamknęła parasolkę, wrzuciła ją do wozu i podeszła do Harry'ego.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że życie to dążenie do jednego celu: zbawienia. Poszukiwanie odkupienia.
– Za co?
– Za wszystko. Za cokolwiek. Wszyscy chcemy przebaczenia.
Uniósł pokrywę bagażnika i wyjął z niej tekturowe pudło.
Wyciągnął je w stronę Christine.
– Niech pani pomoże tym dzieciom.
Christine nie wzięła pudełka. Zamiast tego uchyliła pokrywkę i zajrzała do środka. Były w nim spięte gumkami pliki kopert i leżące luzem zdjęcia. Na wierzchu leżało zdjęcie patrzącego w przestrzeń chłopca z Kosowa. Christine sięgnęła do pudełka.
– Skąd pan je ma? – zapytała, trzymając w ręce kopertę jednej z organizacji charytatywnych.
– Nieważne – odparł. – Ktoś musi się nimi zająć.
Pokiwała głową i ostrożnie zakryła pudełko. Wzięła je z rąk Boscha i wróciła do swojego samochodu. Położyła je na tylnym siedzeniu i stanęła przy otwartych przednich drzwiach. Zanim wsiadła, popatrzyła na Boscha. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Wsiadła i odjechała. Harry zamknął bagażnik i patrzył za oddalającym się wozem.