Rozdział 3

W lesie zrobiło się ciemno na długo przed zachodem słońca. Utworzony przez kępę wysokich sosen kalifornijskich baldachim zatrzymywał większość światła. Bosch piął się po stoku w stronę, skąd dobiegał odgłos buszującego w zaroślach psa; cały czas przyświecał sobie latarką. Przedzieranie się przez chaszcze było trudne i czasochłonne. Ziemię pokrywała trzydziestocentymetrowa warstwa sosnowego igliwia, często zapadająca się pod nogami. By nie stracić równowagi, Harry chwytał się gałęzi i wkrótce całe dłonie miał ubrudzone żywicą.

Pokonanie trzydziestu metrów wzniesienia zabrało mu dziesięć minut. Teren stał się wreszcie równiejszy, a ponieważ rosło tu mniej drzew, poprawiło się oświetlenie. Bosch rozejrzał się za suką, ale jej nie zobaczył.

– Doktorze?! – zawołał w stronę ulicy, chociaż stracił już Guyota z oczu. – Słyszy mnie pan?

– Tak, słyszę.

– Niech pan zagwiżdże na psa.

Dobiegł go trójtonowy gwizd: wyraźny, lecz bardzo cichy, przedzierający się przez drzewa z równym trudem jak światło słońca. Bosch spróbował go naśladować i po kilku próbach uznał, że wreszcie mu się udało, lecz pies się nie pojawił.

Ruszył dalej po równym terenie, bo był pewien, że jeśli ktoś chciał pogrzebać lub porzucić ciało, zrobił to na płaskim gruncie, a nie na stromym stoku. Dotarł do kępy akacji. Natychmiast trafił na miejsce, w którym ziemię niedawno rozgrzebywano, zupełnie jakby kopało tu zwierzę lub… człowiek. Bosch odsunął stopą na bok trochę gleby i gałązek – aż zdał sobie sprawę, że to nie patyki.

Kucnął i w świetle latarki przyjrzał się krótkim, brunatnym kościom, rozrzuconym na obszarze średnicy trzydziestu centymetrów. Ocenił, że patrzy na leżące osobno kości palców. Małej dłoni. Dziecięcej.

Wstał. Dotarło do niego, że rozpraszało go myślenie o Julii Brasher. Nie zabrał ze sobą wyposażenia do zbierania kości. Wzięcie ich w dłoń i zniesienie ze wzgórza stanowiłoby pogwałcenie wszystkich reguł zabezpieczania śladów.

Uniósł zawieszony na sznurowadle polaroid i zrobił z bliska zdjęcie kości. Cofnął się i wykonał zdjęcie zakątka pod akacjami.

Usłyszał dobiegający z oddali cichy gwizd doktora Guyota. Bosch przystąpił do rozwieszania plastikowej taśmy do znakowania miejsca przestępstwa. Przywiązał krótki odcinek do pnia jednej z akacji, a następnie rozciągnął wstęgę wokół drzew. Zastanawiał się, jak zabierze się do pracy następnego ranka; wycofał się spod osłony drzew i rozejrzał za czymś do oznakowania tego miejsca, tak by było widoczne z góry. Wypatrzył kępkę szałwii i owinął ją kilkakrotnie taśmą.

Gdy skończył, było już niemal ciemno. Raz jeszcze rozejrzał się pobieżnie po okolicy, ale zdawał sobie sprawę, że poszukiwania w świetle latarki na niewiele się zdadzą, a teren i tak trzeba rano dokładnie przeszukać.

Zaczął odcinać małym scyzorykiem, umocowanym do kółka z kluczami, ponadmetrowe kawałki taśmy. Po drodze na dół przywiązywał je mniej więcej w równych odstępach do gałęzi i krzewów. Gdy znalazł się bliżej ulicy, dobiegły go głosy, co pomogło mu określić, gdzie się znajduje. W pewnym miejscu grunt gwałtownie osunął mu się pod nogami. Harry przewrócił się, zjechał w dół i uderzył silnie w podstawę pnia sosny. Trafił w nią brzuchem, rozdzierając koszulę i paskudnie kalecząc bok.

Nie ruszał się przez kilka sekund. Podejrzewał, że mogły mu pęknąć żebra po prawej stronie. Oddychał z trudem, bolało jak diabli. Jęknął głośno i podniósł się powoli, przytrzymując się pnia.

Wytężył słuch, by ponownie się zorientować się skąd dobiega ją głosy.

Wkrótce dotarł do ulicy, gdzie czekał na niego doktor Guyot z psem i drugim mężczyzną. Obydwaj wyglądali na zaszokowanych widokiem krwi na koszuli Boscha.

– O rany, co się stało? – zawołał Guyot.

– Nic. Przewróciłem się.

– Pańska koszula… Jest na niej krew.

– Tak to już bywa w tym zawodzie.

– Pozwoli pan, że obejrzę.

Lekarz ruszył w jego stronę, ale Bosch uniósł rękę.

– Nic mi nie jest. Kto to?

– Jestem Victor Ulrich – odparł drugi mężczyzna. – Mieszkam tutaj. – Wskazał dom sąsiadujący z pustą posesją. Bosch skinął głową. – Wyszedłem tylko zobaczyć, co się dzieje.

– No, na razie nic się nie dzieje, ale mamy tam miejsce przestępstwa. Albo będziemy mieli. Pracę zaczniemy pewnie dopiero jutro rano. Proszę panów jednak, byście tam nie wchodzili i nikomu o tym nie mówili, dobrze? – Obaj sąsiedzi pokiwali głowami. – I niech pan przez kilka dni nie spuszcza psa ze smyczy, doktorze. Muszę wracać do samochodu, żeby zadzwonić. Panie Ulrich, na pewno będziemy chcieli jutro rano z panem porozmawiać. Będzie pan w domu?

– Pewnie. Przez cały dzień. Pracuję w domu.

– Co pan robi?

– Jestem pisarzem.

– W porządku. Do zobaczenia jutro.

Bosch ruszył w dół ulicy z Guyotem i psem.

– Naprawdę powinien pan pozwolić mi obejrzeć swoje obrażenia – upierał się lekarz.

– Nic mi nie będzie.

Bosch obejrzał się w lewo i wydało mu się, że w oknie mijanego domu szybko opadła zasłonka.

– To, jak pan się porusza przy chodzeniu, sugeruje, że żebro zostało uszkodzone – powiedział Guyot. – Może nawet je pan złamał. Niewykluczone, że więcej niż jedno.

Boschowi przypomniały się małe, cienkie kości, które niedawno widział pod akacjami.

– Złamałem czy nie, i tak nic pan na to nie poradzi – odrzekł.

– Mogę je obandażować. Będzie panu znacznie lżej oddychać. Mogę również opatrzyć tę ranę.

– No dobrze, doktorze, wyciągaj pan swoją czarną walizeczkę – ustąpił Bosch. – Wyjmę tylko drugą koszulę.

Kilka minut później w domu Guyota lekarz oczyścił głębokie zadrapanie na boku Harry'ego i unieruchomił mu plastrem żebra. Detektyw poczuł ulgę, ale i tak go bolało. Guyot powiedział, że nie może już wypisywać recept, ale zasugerował, by Bosch i tak nie brał niczego mocniejszego od aspiryny.

Bosch przypomniał sobie, że po usunięciu kilka miesięcy wcześniej zęba mądrości została mu fiolka z kilkoma tabletkami vicodinu. Mógł pozbyć się bólu, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Nic mi nie będzie – powtórzył. – Dziękuję, że pan to opatrzył.

– Nie ma za co.

Bosch włożył nową koszulę i przyglądał się, jak lekarz składa zestaw do pierwszej pomocy. Zastanawiał się, jak dawno Guyot miał ostatniego pacjenta.

– Kiedy przeszedł pan na emeryturę? – zapytał.

– Za miesiąc minie rok.

– Brakuje panu pracy?

Guyot odwrócił się od zestawu i przyjrzał się Boschowi.

– Codziennie. Nie brak mi samej pracy – wie pan, konkretnych przypadków. Ta robota jednak coś znaczyła. Tego mi brakuje.

Boschowi przypomniało się, jak Julia Brasher określiła pracę w wydziale zabójstw. Pokiwał głową na znak, że rozumie słowa Guyota.

– Powiedział pan, że tam na górze jest miejsce przestępstwa? – zapytał lekarz.

– Tak. Znalazłem więcej kości. Muszę zadzwonić i zorientować się, co dalej. Mogę skorzystać z pańskiego telefonu? Nie sądzę, żeby moja komórka tu działała.

– Nie, nigdy nie działają w kanionie. Niech pan skorzysta z aparatu na biurku. Zostawię pana samego.

Guyot wyszedł z gabinetu, zabierając zestaw do pierwszej pomocy. Bosch okrążył biurko i usiadł. Pies leżał obok krzesła. Zwierzę podniosło łeb i jakby się zdziwiło, widząc obcego człowieka na miejscu pana.

– Calamity, czyli Nieszczęście – powiedział Bosch. – Myślę, że zapracowałaś dzisiaj na swoje imię.

Pogłaskał sukę po karku. Calamity zawarczała, szybko więc cofnął dłoń, zastanawiając się, czy przyczyną wrogiej reakcji suki była tresura, czy coś, co w nim tkwiło.

Podniósł słuchawkę i zadzwonił do domu swojej przełożonej, porucznik Grace Billets. Wyjaśnił, co znalazł przy Wonderland Avenue i wyżej na wzgórzu.

– Na jak stare wyglądają te kości, Harry? – zapytała porucznik.

Bosch popatrzył na fotografię małych kości, które znalazł w ziemi. Zdjęcie było fatalne; błysk flesza spowodował nadmierną ekspozycję; zrobił je ze zbyt małej odległości.

– Bo ja wiem, wyglądają na stare. Moim zdaniem mają wiele lat.

– W takim razie nic na miejscu przestępstwa nie będzie świeże.

– Może świeżo wygrzebane, ale wszystkie są tu od dawna.

– O to mi chodziło. Wobec tego powinniśmy na razie wbić kołek, że to nasza działka, i przyszykować się do powrotu jutro. Cokolwiek leży na wzgórzu, przez noc nigdzie się nie podzieje.

– Owszem – przytaknął Bosch. – Też tak uważam.

Porucznik Billets zastanowiła się chwilę przed następnymi słowami.

– Harry…

– Tak?

– Zmniejszają budżet, zwalniają ludzi… i potrzebne nam sprawy, które można zamknąć.

– No dobrze, wdrapię się na górę i zagrzebię kości z powrotem. Powiem lekarzowi, żeby nie spuszczał więcej psa ze smyczy.

– Daj spokój, Harry, wiesz, o co mi chodzi. – Grace Billets westchnęła głośno. – Pierwszy dzień roku i od razu mamy pod górkę. – Bosch milczał, pozwalając jej odreagować administracyjne frustracje. Nie potrwało to długo i to właśnie między innymi w niej lubił. – No dobra, wydarzyło się dzisiaj coś jeszcze?

– Niewiele. Parę samobójstw, na razie to wszystko.

– W porządku. O której zamierzasz jutro zacząć?

– Chciałbym przyjechać jak najwcześniej. Podzwonię i zobaczę, co uda mi się zorganizować. Dopilnuję, żeby ktoś potwierdził identyfikację kości, zanim zabierzemy się do pracy.

– Dobrze, informuj mnie.

Bosch przytaknął i odłożył słuchawkę. Zadzwonił następnie do domu Teresy Corazon, patologa okręgowego. Chociaż ich związek skończył się całe lata temu i od tej pory Teresa przeprowadziła się co najmniej dwa razy, zachowywała ten sam numer, który Harry zna na pamięć. Teraz się przydał. Wyjaśnił jej, co się dzieje i że potrzebuje oficjalnego potwierdzenia, iż kość jest ludzka, nim uruchomi dochodzenie. Powiedział jej też, że w razie potwierdzenia ekipa archeologiczna musi jak najszybciej rozpocząć badanie miejsca przestępstwa.

Corazon zawiesiła połączenie i wznowiła je po pięciu minutach.

– W porządku – powiedziała. – Nie udało mi się dodzwonić do Kathy Kohl. Nie ma jej w domu.

Bosch wiedział, że Kathy Kohl jest archeologiem w biurze patologa okręgowego. Przyczyną włączenia jej do personelu jako pełnoetatowego pracownika było odnajdywanie kości ofiar morderstw, zakopywanych na pustyni na północy stanu. Co tydzień natrafiano tam na jakieś zwłoki. Kathy Kohl miała w tej dziedzinie dużą praktykę. Bosch orientował się, że właśnie ona zostanie wyznaczona do przeczesania okolicy Wonderland Avenue w poszukiwaniu pozostałych szczątków.

– I co mam zrobić? Chcę, by pochodzenie kości zostało potwierdzone jeszcze dzisiaj wieczorem.

– Nie gorączkuj się tak, Harry. Kiedyś byłeś bardziej cierpliwy. Zachowujesz się jak pies z kością. Przepraszam, kalambur był niezamierzony.

– To było dziecko, Tereso. Możemy mówić poważnie?

– Po prostu przyjedź do mnie. Obejrzę tę kość.

– A jutro?

– Sama zajmę się zorganizowaniem wszystkiego. Zostawię wiadomość dla Kathy. Gdy tylko skończymy, zadzwonię do niej do biura i poproszę o wezwanie jej przez pager. Wyjedzie od razu po wschodzie słońca. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles mamy biegłego antropologa sądowego. Wezwiemy go po odkopaniu kości, jeśli tylko jest w mieście. Sama też przyjadę. Jesteś zadowolony?

Ostatnie słowa sprawiły, że Bosch zamilkł na chwilę.

– Tereso – powiedział w końcu. – Chcę, by ta sprawa na razie nie nabrała rozgłosu.

– Co sugerujesz?

– Że nie jestem pewny, czy powinien się tam znaleźć naczelny patolog okręgu Los Angeles. Poza tym od dawna nie widziałem cię na miejscu zbrodni bez towarzystwa kamerzysty.

– Harry, to tylko prywatnie wynajęty operator wideo, rozumiesz? Mam całkowitą kontrolę nad tym, do czego używane są kręcone przez niego filmy. Nie wylądują w wiadomościach o szóstej.

– Skoro tak twierdzisz. Po prostu sądzę, że w tej sprawie musimy uniknąć jakichkolwiek komplikacji. Chodzi o dziecko. Wiesz, jak to jest.

– Przyjeżdżaj z kością, i tyle. Za godzinę muszę wyjść.

Rozłączyła się bez pożegnania.

Pożałował, że nie zachował się wobec Teresy Corazon nieco bardziej dyplomatycznie, ale był zadowolony, że wyraził swoją opinię. Teresa Corazon była osobistością, regularnie występowała na kanale Court TV i w programach sieci telewizyjnych jako ekspert kryminalistyczny. Nauczyła się również zabierać ze sobą kamerzystę, dzięki czemu miała zarejestrowany materiał filmowy, który później pojawiał się w najrozmaitszych programach policyjnych i prawniczych wielu stacji telewizji satelitarnej i kablowej. Harry nie zamierzał dopuścić, by ambicje rozreklamowanego patologa utrudniły mu dochodzenie w sprawie, która wyglądała na morderstwo dziecka.

Uznał, że zadzwoni do wydziałów służb specjalnych policji i K-9 dopiero po uzyskaniu potwierdzenia identyfikacji kości. Wstał, opuścił gabinet i zaczął rozglądać się za Guyotem.

Lekarz siedział w kuchni przy stole i zapisywał coś w kołonotatniku. Podniósł głowę, gdy Bosch wszedł.

– Zanotowałem parę uwag o pańskim leczeniu. Prowadzę dokumentację każdego pacjenta, z jakim miałem do czynienia.

Bosch jedynie kiwnął głową, chociaż uznał za dziwne, że Guyot pisze o nim.

– Już sobie pójdę, doktorze. Wrócę jutro, i to nie sam. Może znowu będziemy musieli skorzystać z pańskiego psa. Będzie pan w domu?

– Tak i z radością pomogę. Jak żebra?

– Bolą.

– Tylko kiedy pan oddycha, prawda? Potrwa to około tygodnia.

– Dziękuję, że pan się mną zajął. Nie potrzebuje pan tego pudełka na buty, prawda?

– Nie, nawet bym go nie chciał.

Bosch ruszył do drzwi frontowych, ale odwrócił się jeszcze w stronę Guyota.

– Doktorze, mieszka pan tu sam?

– Obecnie tak. Moja żona zmarła dwa lata temu. Miesiąc przed pięćdziesiątą rocznicą ślubu.

– Współczuję.

Guyot pokiwał głową.

– Córka ma własną rodzinę w Seattle – powiedział. – Widuję się z nimi tylko od wielkiego święta.

Bosch miał ochotę zapytać dlaczego, ale się powstrzymał. Jeszcze raz podziękował lekarzowi i wyszedł.

Wyjeżdżając z kanionu i skręcając w stronę domu Teresy Corazon w Hancock Park, Harry przytrzymywał ręką pudełko po butach, żeby nie zsunęło się z siedzenia. Ogarniało go przygnębienie, miał dziś wyjątkowego pecha. Trafiła mu się sprawa najgorsza z możliwych. Morderstwo dziecka.

Sprawy dotyczące dzieci były okropne. Dręczyły człowieka. Nie istniała kamizelka kuloodporna dość gruba, by uchronić od zadawanych przez nie ran. Sprawy dzieci powodowały, że do człowieka docierało, iż świat jest pełen zagubionego światła.

Загрузка...