Bosch i Edgar spędzili resztę przedpołudnia na uaktualnianiu raportów w książce dochodzenia oraz dzwonieniu do szpitali w całym mieście w celu odwołania wniosków o wydanie dokumentacji, rozwiezionych w poniedziałek rano. Do południa Bosch miał już jednak dosyć urzędniczej roboty i powiedział, że musi wyrwać się z posterunku.
– Dokąd chcesz jechać? – zapytał Edgar.
– Mam dosyć wyczekiwania – odparł Bosch. – Pojedźmy mu się przyjrzeć.
Użyli prywatnego samochodu Edgara, bo był nieoznakowany, a na parkingu nie stał ani jeden wóz nie w policyjnych barwach. Dojechali autostradą 101 do Doliny, a następnie drogą 405 do zjazdu w Van Nuys. Manchester Trailer Park leżał przy Sepulveda, niedaleko Victory. Przejechali obok niego, następnie zawrócili i wjechali do środka.
Nie było stróżówki, jedynie garb na drodze w żółte pasy. Osiedlowa droga biegła po zewnętrznej stronie domów na kółkach. Przyczepa Sama Delacroix stała z tyłu osiedla i sąsiadowała z siedmiometrowym ogrodzeniem, tłumiącym hałas dobiegający z autostrady. Przynajmniej takie było założenie; faktycznie zmieniało tylko jego tonację i kierunek rozchodzenia się dźwięku.
W przyczepie z większości otworów na nity w aluminiowych ściankach rozchodziły się zacieki rdzy. Pod markizą stał stolik piknikowy oraz grill na węgiel drzewny. Sznur na pranie przeciągnięto od jednego ze wsporników markizy do sąsiedniego domku. W głębi wąskiego podwórka za przyczepą tuliła się do tłumiącego dźwięk ogrodzenia aluminiowa szopa wielkości toalety. Okna i drzwi przyczepy były zamknięte. Pojedyncze miejsce do parkowania było puste. Edgar przejechał obok domku z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę.
– Chyba nikogo nie ma w domu.
– Zajrzyjmy na pole golfowe – zaproponował Bosch. – Jeśli tam jest, to możesz wystrzelać wiaderko piłek albo coś w tym rodzaju.
– Zawsze przyda się poćwiczyć.
Gdy dotarli na pole golfowe, dostrzegli na nim niewielu graczy, wyglądało jednak na to, że rankiem było ich znacznie więcej. Piłki golfowe zaścielały cały trzystumetrowy pas do ćwiczeń – po samo dźwiękoszczelne ogrodzenie, które sąsiadowało z osiedlem. W przeciwnym końcu na wysokich słupach z tablicami ogłoszeniowymi rozpięto siatkę, chroniącą kierowców przed piłkami. W oddali jechał powoli ciągniczek z przyczepionymi z tyłu zgarniarkami i zbierał kule. Kierowcę chroniła szczelna kabina.
Bosch rozglądał się przez kilka chwil, zanim Edgar wrócił z wiadrem piłek wypełnionym do połowy i wyciągniętą z bagażnika torbą z kijami.
– Pewnie to on – powiedział.
– No.
Harry usiadł na ławce i patrzył, jak jego partner przymierza się do wybijania piłek z niewielkiego kwadratu gumy naśladującej trawę. Po zdjęciu marynarki i krawata Edgar nie wyróżniał się spośród pozostałych ćwiczących. Kilka kwadratów dalej piłki wybijało dwóch mężczyzn w spodniach od dresów i białych koszulach – najwidoczniej korzystali z przerwy obiadowej, by wyrwać się z biura i szlifować formę.
Edgar wsparł torbę na drewnianej podstawce i wybrał jeden z kijów. Włożył wciągniętą z torby rękawiczkę, zrobił kilka zamachów dla rozgrzewki i zaczął wybijać piłki. Z początku kilka razy posłał je za blisko i zaklął. Gdy wreszcie zaczęły lądować dalej, wyglądał na zadowolonego z siebie.
Harry był rozbawiony. Ani razu w życiu nie grał w golfa i nie potrafił pojąć, co w tej grze pociąga tak wielu ludzi. W istocie większość detektywów z wydziału grało w golfa prawie z nabożeństwem, a w stanie odbywał się cały cykl policyjnych turniejów. Z przyjemnością jednak się przyglądał, jak Edgar się przykłada do tego zajęcia, chociaż ćwiczenie nie wiązało się ze zdobywaniem żadnych punktów.
– Strzel w niego – polecił, kiedy uznał, że Edgar zdążył się już odpowiednio rozgrzać.
– Harry – odparł Edgar. – Wiem, że nie grasz w golfa, ale mam dla ciebie informację. W golfie celuje się do szpilki – czyli proporca. Nie ma ruchomych celów.
– To dlaczego byli prezydenci zawsze trafiają w ludzi?
– Bo im wolno.
– Daj spokój, sam powiedziałeś, że każdy próbuje trafić faceta na traktorze. Wal.
– Wszyscy oprócz poważnych graczy.
Edgar ustawił się jednak tak, iż widać było, że chce trafić w ciągniczek, który dotarł do końca krzyżówki i zawracał. Sądząc po słupkach mierniczych, znajdował się w odległości prawie stu czterdziestu metrów.
Edgar uderzył w piłkę, ale znów wylądowała za blisko.
– Do diabła! Widzisz, Harry? Mogę w ten sposób zepsuć swoje uderzenie.
Bosch zaczął się śmiać.
– Z czego tak rechoczesz?
– To tylko gra, człowieku. Uderz jeszcze raz.
– Daj spokój. To dziecinada.
– Wal.
Edgar nie odpowiedział. Znów przegiął się, celując w ciągniczek, który był teraz w połowie pola. Zamachnął się i uderzył w piłkę, która poszybowała ze świstem we właściwym kierunku, ale z siedem metrów nad ciągniczkiem.
– Ładny strzał – ocenił Bosch. – Chyba że celowałeś w traktor.
Edgar rzucił mu spojrzenie spode łba, ale się nie odezwał.
Przez następnych pięć minut wybijał kolejne piłki w stronę ciągniczka, ale ani razu nie udało mu się sprawić, by minęły go w odległości mniejszej niż dziesięć metrów. Bosch nie odzywał się ani słowem, lecz frustracja Edgara narastała, aż odwrócił się i zapytał ze złością:
– Może spróbujesz?
– Och, nadal chciałeś w niego trafić? Nie wiedziałem.
– Daj spokój, jedźmy.
– Została ci jeszcze połowa piłek.
– Nic mnie to nie obchodzi. Zepsułem sobie grę na cały miesiąc.
– Tylko tyle?
Edgar z gniewem wepchnął kij do torby i znów rzucił Boschowi spojrzenie spode łba. Harry o mały włos nie wybuchnął śmiechem.
– Opanuj się, Jerry, chcę się przyjrzeć facetowi. Możesz wybić jeszcze kilka piłek? Wygląda na to, że wkrótce i tak tu dotrze.
Edgar obejrzał się na pole golfowe. Ciągniczek był na wysokości słupków, oznaczających dystans pięćdziesięciu metrów. Zakładając, że zaczął od ogrodzenia tłumiącego dźwięk, wkrótce powinien dotrzeć do początku pola. Nowych piłek było za mało – strzelał tylko Edgar i dwóch ludzi w białych koszulach – by opłacało się przeczesywać jeszcze raz całe pole.
Edgar w milczeniu uległ pokusie. Wyjął kolejny kij i wrócił na zielony kwadrat naśladujący trawę. Posłał piękną piłkę prawie do samego ogrodzenia.
– Tiger Woods całuj mnie w tyłek – powiedział.
Następna piłka wylądowała w prawdziwej trawie trzy metry od niego.
– Cholera.
– Kiedy gra się na poważnie, też wybija się piłkę ze sztucznej trawy?
– Nie, Harry. Tylko w trakcie ćwiczeń.
– Och, czyli podczas ćwiczeń nie odtwarza się rzeczywistych warunków gry?
– Coś w tym rodzaju.
Ciągniczek zjechał z pola golfowego do szopy za koncesjonowanym stoiskiem, w którym Edgar wykupił swoje wiaderko piłek. Otworzyły się pokryte siatką drzwi i pojawił się w nich mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Zaczął wyciągać spod zgarniarki koszyki z piłkami i nosić je do szopy. Harry kazał Edgarowi dalej wybijać piłki, żeby nie rzucali się w oczy. Sam nonszalancko podszedł do stoiska i wykupił kolejne pół wiadra piłek. Dzięki temu znalazł się w odległości około siedmiu metrów od kierowcy traktora.
Był to rzeczywiście Samuel Delacroix. Harry poznał go na podstawie zdjęcia do prawa jazdy, które Edgar wcześniej wyciągnął z dokumentów.
Mężczyzna, który grał niegdyś jasnowłosego Aryjczyka o niebieskich oczach i oczarował osiemnastoletnią dziewczynę, był obecnie równie dystyngowany jak kanapka z szynką. Wciąż miał jasne włosy, które jednak przerzedzały się na czubku głowy. Jednodniowa szczecina połyskiwała w blasku słońca. Niedopasowane okulary ściskały rozdęty od alkoholu i upływu czasu nos. Mężczyzna miał brzuszysko piwosza, dyskwalifikujące go jako żołnierza jakiejkolwiek armii.
– Dwa pięćdziesiąt. – Bosch obejrzał się na kobietę za kasą. – Za piłki.
– No tak, prawda.
Zapłacił i wziął wiaderko. Popatrzył na Delacroix, który obejrzał się w jego stronę. Przez chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały, po czym Bosch obojętnie odwrócił wzrok. Doszedł z powrotem do Edgara. W tym samym momencie zaświergotał jego telefon komórkowy.
Szybko podał wiaderko Edgarowi i wyciągnął telefon z tylnej kieszeni. Dzwonił Mankiewicz, pełniący akurat dzienny dyżur.
– Ej, Bosch, co porabiasz?
– Gram w golfa.
– Pasuje. Opierdalacie się, kiedy my odwalamy całą robotę.
– Znaleźliście mojego człowieka?
– Tak sądzimy.
– Gdzie?
– Pracuje w Washaterii. No wiesz, za napiwki i drobniaki.
Washateria była myjnią samochodową przy La Brea. Zatrudniano w niej na dniówki ludzi, którzy odkurzali i myli wozy. Pracowali przeważnie za napiwki i to, co udało im się niepostrzeżenie ukraść ze środka samochodów.
– Kto go wypatrzył?
– Para ludzi z obyczajówki. Są pewni na osiemdziesiąt procent. Chcą wiedzieć, czy mają go zgarnąć, czy wolisz sam tam przyjechać.
– Powiedz im, żeby się nie ruszali i że już jestem w drodze. Aha, wiesz co, Mank? Sądzimy, że facet może próbować zwiać. Możesz podesłać jakiś zapasowy wóz na wypadek, gdyby rzeczywiście tak było?
– Hm… – Zapadło milczenie. Harry domyślił się, że Mankiewicz sprawdza grafik. – No, masz szczęście. Kilka zespołów z wieczornej zmiany zgłosiło się wcześniej. Za kwadrans będą po odprawie. Odpowiada ci?
– Idealnie. Przekaż, że spotkamy się na parkingu Checkers na rogu La Brea i Bulwaru Zachodzącego Słońca. Niech tam będą też ludzie z obyczajówki.
Harry dał znak Edgarowi, że odjeżdżają.
– Hm, jeszcze jedno – powiedział Mankiewicz.
– O co chodzi?
– W tym zapasowym radiowozie będzie Brasher. To nie stanowi problemu?
Harry zamilkł na chwilę. Chciał powiedzieć Mankiewiczowi, żeby wysłał kogoś innego, ale wiedział, że nie pozwala mu na to jego stanowisko. Gdyby przez związek z Julią próbował wpływać na skład patroli czy cokolwiek innego, naraziłby się na krytykę lub dochodzenie wydziału spraw wewnętrznych.
– Nie, nie będzie.
– Posłuchaj, sam bym ją zdjął, ale jest zielona. Zrobiła parę błędów i potrzebuje takiego doświadczenia.
– Powiedziałem, że nie ma problemu.