Rozdział 47

Na autostradzie roiło się od ludzi wyjeżdżających wcześniej na weekend. Bosch cały czas przyspieszał po drodze do śródmieścia. Czuł palącą potrzebę szybkiej jazdy. Wiedział, że wynika to z odkrycia Jespera i wiadomości z wydziału operacyjnego.

Przekręcił nadgarstek, nie zdejmując ręki z kierownicy. Sprawdził datę – wiedział, że przeniesienia zwykle następują wraz z końcem okresu płacy. Wypłata była dwa razy w miesiącu – pierwszego i piętnastego. Jeśli przeniesienie Boscha było natychmiastowe, zostawały mu jedynie trzy lub cztery dni na dokończenie śledztwa. Nie chciał, by mu je odebrano i powierzono Edgarowi czy komukolwiek innemu. Pragnął sam je dokończyć.

Sięgnął do kieszeni po kartkę z wiadomością. Rozłożył ją, trzymając grzbiety dłoni na kierownicy. Przez chwilę się jej przyglądał, po czym wyjął telefon. Wybrał podany w wiadomości numer i zaczekał na połączenie.

– Wydział operacyjny, przy telefonie porucznik Bollenbach.

Bosch się rozłączył. Poczuł gorąco na twarzy. Zastanawiał się, czy Bollenbach ma w swoim aparacie identyfikator numeru, z którego dzwoniono. Wiedział, że zwlekanie z telefonem to idiotyzm, bo już się stało, co miało się stać, bez względu na to, kiedy zdecyduje się wreszcie przyjąć to do wiadomości.

Schował telefon i kartkę do kieszeni. Spróbował skupić się na sprawie, zwłaszcza na ostatniej wiadomości, przekazanej przez Antoine'a

Jespera i dotyczącej znalezionej w domu Nicholasa Trenta deskorolki. Uświadomił sobie, że po dziesięciu dniach zupełnie stracił kontrolę nad śledztwem. Człowiek, o którego oczyszczenie z podejrzeń walczył z przełożonymi wydziału, stał się znowu jedynym podejrzanym: dowody rzeczowe zdawały się świadczyć o jego powiązaniu z ofiarą. Przez tę świadomość natychmiast przebiła się myśl, że może Irving miał mimo wszystko rację. Nadszedł czas, by Bosch odszedł.

Zaświergotał telefon. Natychmiast przyszło mu do głowy, że dzwoni Bollenbach. Nie chciał odbierać, ale w końcu uznał, że jego los jest nieunikniony. Rozłożył telefon. Dzwonił jednak Edgar.

– Co robisz, Harry?

– Mówiłem ci, musiałem pojechać do laboratorium.

Nie chciał mówić mu o najnowszym odkryciu Jespera, dopóki sam go nie zobaczy.

– Mogłem pojechać z tobą.

– Straciłbyś tylko czas.

– No, może. Posłuchaj, Harry. Bullets rozglądała się za tobą i, hm, krążą plotki, że podłapałeś przeniesienie.

– Nic o tym nie wiem.

– No, powiesz mi, jeśli coś się będzie działo, prawda? Przecież od dawna pracujemy razem.

– Będziesz pierwszy, Jerry.

Bosch dojechał do Parker Center i poprosił jednego z funkcjonariuszy w holu o pomoc we wniesieniu manekina do laboratorium kryminalistycznego. Zwrócił manekin Jesperowi, który bez trudu zaniósł go do szafy, gdzie go przechowywano.

Jesper zaprowadził Boscha do pokoju, gdzie na stole laboratoryjnym leżała deskorolka. Zapalił lampę na stelażu przy stole i zgasił górne światło. Nasunął szkło powiększające nad deskę i zaprosił Boscha bliżej. W padającym z boku świetle widać było nikłe cienie na powierzchni deski, układające się w wyraźne: 1980 A. D.

Bosch bez trudu pojął, dlaczego Jesper doszedł do wniosku, że litery A. D. znaczyły „Anno Domini”, zwłaszcza że kryminolog nie znał nazwiska ofiary.

– Wygląda na to, że ktoś próbował zetrzeć napis papierem ściernym – powiedział Jesper, podczas gdy Bosch nadal przyglądał się deskorolce. – Założę się, że wtedy kiedy całą deskę poddano renowacji. Polakierowano ją i zamontowano nowe kółka.

– Dobrze – rzekł Bosch, prostując się. – Będę musiał zabrać ją ze sobą, pewnie pokazać paru ludziom.

– Już z nią skończyłem – odparł Jesper. – Należy do ciebie. Włączył z powrotem lampy pod sufitem.

– Zajrzałeś pod drugie kółka?

– Pewnie. Nic tam nie ma, dlatego założyłem rolki z powrotem.

– Masz pudło albo coś takiego?

– Och, myślałem, że wyjedziesz stąd na niej, Harry. – Bosch się nie uśmiechnął. – To żart.

– Wiem.

Jesper wyszedł z sali i wrócił z pustym kartonowym pudłem na akta, wystarczająco długim, by deskorolka się w nim zmieściła. Włożył ją do środka wraz z odkręconymi kółkami i śrubami w małej plastikowej torebce. Bosch podziękował.

– Pomogłem w czymś, Harry?

– Tak myślę, Antoine – odrzekł po chwili wahania.

Jesper pokazał na policzek Harry'ego.

– Przy goleniu?

– Coś w tym rodzaju.

Droga powrotna do Hollywood autostradą okazała się jeszcze bardziej czasochłonna. Bosch wreszcie wybrał zjazd przy Alvarado i dojechał miejskimi ulicami do Bulwaru Zachodzącego Słońca. Dotarł nim do celu wcale nie szybciej, z czego zdawał sobie sprawę.

Po drodze cały czas rozmyślał o deskorolce i Nicholasie Trencie, starając się dopasować ramy czasowe do posiadanych dowodów. Nie wychodziło. W równaniu brakowało jakiegoś elementu. Wiedział, że na jakimś poziomie wszystko układa się w sensowną całość, i był pewien, że dotrze do sedna, jeśli tylko wystarczy mu czasu.

O wpół do piątej otworzył tylne drzwi komendy, trzymając w rękach pudło z deskorolką. Przechodził szybko korytarzem w stronę pokoju detektywów, kiedy Mankiewicz wystawił głowę z dyżurki.

– Ej, Harry.

Bosch obejrzał się na niego, ale się nie zatrzymał.

– Co jest?

– Słyszałem pogłoski. Będzie cię nam brakowało.

Wieści szybko się rozchodziły. Bosch przytrzymał pudło pod prawym ramieniem i lewą ręką zrobił parę kolistych gestów, symbolizujących pływanie po wyimaginowanym oceanie. Był to gest z reguły zarezerwowany dla kierowców mijających się na ulicach radiowozów. Oznaczał: pomyślnych wiatrów. Bosch ruszył dalej.

Całe biurko Edgara i większą część biurka Boscha zajmowała płaska, biała tablica. Edgar wyrysowywał na niej coś, co przypominało termometr. W istocie był to plan Wonderland Avenue; bańka u dołu termometru odpowiadała rondu na końcu ulicy. Kontury przy ulicy symbolizowały poszczególne domy. Od nich odchodziły linie z nazwiskami, wypisanymi zielonym, niebieskim i czarnym mazakiem. Czerwony krzyżyk oznaczał miejsce znalezienia kości.

Bosch na stojąco przyjrzał się diagramowi, nie zadając żadnych pytań.

– Powinniśmy od tego zacząć – powiedział Edgar.

– Na czym to polega?

– Nazwiska na zielono to mieszkańcy z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, którzy się później przeprowadzili. Niebieskie to wszyscy, którzy wprowadzili się po osiemdziesiątym, ale już się przenieśli. Nazwiska na czarno to obecni mieszkańcy. Wszędzie, gdzie jest tylko czarne nazwisko – jak na przykład Guyot tutaj – znaczy to, że ci ludzie mieszkali tu cały czas.

Bosch kiwnął głową. Były tylko dwa czarne nazwiska: doktor Guyot i niejaki Al Hutter, mieszkający na końcu ulicy położonym dalej od miejsca znalezienia ciała.

– Dobrze – powiedział Bosch, chociaż nie wiedział, czy diagram się teraz na coś przyda.

– Co masz w pudle? – zapytał Edgar.

– Deskorolkę. Jesper coś znalazł.

Bosch odstawił pudło na swoje biurko i zdjął pokrywkę. Powiedział Edgarowi o wydrapanej dacie oraz inicjałach i mu je pokazał.

– Musimy znowu przyjrzeć się Trentowi. Sprawdzić twoją teorię, że przeprowadził się na Wonderland właśnie dlatego, że pogrzebał tu chłopaka.

– Jezu, Harry, to w zasadzie był żart.

– Cóż, teraz trzeba to potraktować poważnie. Musimy cofnąć się, opracować kompletny profil Trenta, sięgający co najmniej tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku.

– A tymczasem dostaniemy następną sprawę. Naprawdę klawo.

– Słyszałem w radiu, że przez weekend ma padać. Przy odrobinie szczęścia wszyscy będą siedzieć spokojnie w domach.

– Harry, większość morderstw jest popełnianych w domach.

Bosch popatrzył przez pokój detektywów. Zobaczył, że porucznik Billets stoi w drzwiach swojego gabinetu i przyzywa go machaniem ręki. Zapomniał, że Edgar powiedział mu, iż go szukała. Wskazał palcem Edgara i siebie, pytając, czy pani porucznik chce widzieć ich obu. Grace Billets potrząsnęła głową i wskazała tylko na niego. Wiedział, o co jej chodzi.

– Muszę iść do Bullets.

Edgar podniósł na niego wzrok. On też wiedział, na co się zanosi.

– Powodzenia, partnerze.

Przeszedł przez pokój detektywów do gabinetu przełożonej. Siedziała już za biurkiem.

– Harry, masz natychmiast skontaktować się z wydziałem operacyjnym – powiedziała, nie patrząc na niego. – Zadzwoń do porucznika Bollenbacha, zanim weźmiesz się do czegokolwiek. To rozkaz.

Pokiwał głową.

– Pytała go pani, dokąd zostaję przeniesiony?

– Nie, Harry, za bardzo jestem wkurwiona. Bałam się, że jeśli zapytam, to się z nim pożrę, a przecież to nie jego wina. Bollenbach to tylko posłaniec.

– Jest pani wkurwiona? – Uśmiechnął się.

– Pewnie. Nie chcę cię stracić. Zwłaszcza dlatego, że ktoś na górze ma do ciebie jakieś gówniane pretensje.

Pokiwał głową i wzruszył ramionami.

– Dziękuję, pani porucznik. Może zadzwoni pani z tego aparatu? Ma zestaw głośno mówiący. Będziemy mieli to obydwoje z głowy.

– Jesteś pewny? – Grace Billets podniosła wzrok. – Mogę pójść po kawę, żebyś miał gabinet dla siebie.

– Nie ma sprawy. Niech pani dzwoni.

Włączyła zestaw i zadzwoniła do gabinetu Bollenbacha. Zgłosił się natychmiast.

– Poruczniku, tu Grace Billets. Jest u mnie w gabinecie detektyw Bosch.

– Bardzo dobrze, pani porucznik. Niech tylko znajdę rozkaz. – Rozległ się szelest papierów, a potem chrząknięcie Bollenbacha. – Detektyw Hign… Heronyim… jakoś tak…

– Hieronymus – powiedział Bosch.

– No dobrze, Hieronymus. Detektyw Hieronymus Bosch zostaje zobowiązany do stawienia się o ósmej zero zero piętnastego stycznia do służby w wydziale zabójstw i rabunków. To wszystko. Czy rozkaz jest dla pana jasny?

Był oszołomiony. Przeniesienie do wydziału zabójstw i rabunków stanowiło awans. Ponad dziesięć lat temu zdegradowano go, przenosząc do wydziału Hollywood. Popatrzył na Grace Billets, na której twarzy odmalowało się zaskoczenie i podejrzliwość.

– Powiedział pan: wydział zabójstw?

– Tak, detektywie, wydział zabójstw i rabunków. Czy rozkaz jest jasny?

– Jakie będę miał stanowisko?

– Właśnie powiedziałem. Ma pan stawić się…

– Nie, chodzi o to, co będę robił? Jakie mam objąć stanowisko?

– Dowie się pan tego od przełożonego rano piętnastego stycznia. To wszystko, co mam panu przekazać, detektywie. Otrzymał pan rozkaz. Życzę udanego weekendu.

Bollenbach się rozłączył. Z głośnika rozległ się ciągły sygnał. Harry popatrzył na porucznik Billets.

– Jak pani myśli? To jakiś żart?

– Jeśli tak, to udany. Gratulacje.

– Przecież trzy dni temu Irving powiedział mi, żebym odszedł. Potem zmienia front i wysyła mnie do centrali?

– Cóż, może chce cię mieć na oku. Nie bez powodu nazywają Parker Center szklaną klatką, Harry. Lepiej uważaj. – Pokiwał głową. Grace Billets dodała: – Z drugiej strony obydwoje wiemy, że tam jest twoje miejsce. W ogóle nie powinni cię tu przenosić. Może krąg się zamyka. O cokolwiek chodzi, będzie nam cię brakowało. Mnie też, Harry. Dobrze pracujesz.

Podziękował skinieniem głowy. Ruszył do wyjścia, ale obejrzał się i uśmiechnął.

– Nie uwierzy pani, zwłaszcza w świetle tego, co właśnie się stało, ale znowu przyglądamy się Trentowi. Laboratorium kryminalistyczne zdołało powiązać deskorolkę z chłopakiem.

Grace Billets odchyliła w tył głowę i roześmiała się wystarczająco głośno, by zwrócić uwagę wszystkich w pokoju detektywów.

– No, kiedy Irving o tym usłyszy, na pewno zmieni zdanie i nie trafisz do wydziału zabójstw i rabunków, ale do Southeast – powiedziała.

Chodziło jej o rojącą się od gangów dzielnicę na przeciwległym końcu miasta. Byłby to czysty przykład terapii autostradowej.

– Nie wątpię – odparł.

Grace Billets spoważniała. Wypytała Harry'ego o ostatnie wydarzenia w śledztwie. Słuchała uważnie jego planu, sprowadzającego się w zasadzie do kompleksowego zbadania przeszłości nieżyjącego dekoratora.

– Coś ci powiem – rzekła, gdy skończył. – Zdejmę was z kolejki. Nie ma sensu, żebyście brali nową sprawę, skoro przechodzisz do wydziału zabójstw. Zezwalam wam też na nadgodziny w weekend. Zabierzcie się więc ostro do Trenta i informujcie mnie. Masz cztery dni, Harry. Nie zostawiaj tej sprawy nierozwiązanej.

Pokiwał głową i wyszedł z gabinetu. Po drodze do swojego biurka wiedział, że wszyscy detektywi na sali patrzą za nim. Nie dał nic po sobie poznać i usiadł za biurkiem, nie podnosząc wzroku.

– I? – wyszeptał w końcu Edgar. – Co ci dali?

– Wydział zabójstw i rabunków.

– Wydział zabójstw i rabunków?

Edgar praktycznie krzyknął. Wszyscy w pokoju detektywów musieli to słyszeć. Harry poczuł, że się czerwieni. Wiedział, że wszyscy patrzą na niego.

– Jezu Chryste – powiedział Edgar. – Najpierw Kiz, a teraz ty. A ja to co, do cholery, siekana wątróbka?

Загрузка...