Gilmore obracał ołówek w palcach i stukał gumką w blat. Bosch nigdy nie ufał śledczym, sporządzającym notatki ołówkiem. Zespół do spraw użycia broni miał dopasowywać zeznania i fakty tak, aby odpowiadały wersji, jaką wydział chciał zaprezentować ogółowi. Była to ołówkowa drużyna – uzyskanie pożądanego rezultatu wymagało korzystania z ołówka i gumki, ale nigdy z atramentu czy maszyny do pisania.
– Przeróbmy to jeszcze raz – powiedział Gilmore. – Opowiedz mi raz jeszcze, co zrobiła posterunkowa Brasher?
Harry popatrzył za niego. Znalazł się na krześle dla podejrzanych w pokoju przesłuchań i miał przed sobą jednostronne lustro. Był pewien, że stoi za nim co najmniej pół tuzina ludzi, może nawet zastępca komendanta Irving. Zastanawiał się, czy ktokolwiek zauważył włączoną kamerę wideo. Jeśli tak, to natychmiast ją wyłączono.
– W jakiś sposób się postrzeliła.
– A ty to widziałeś.
– Niezupełnie. Stała tyłem do mnie. Widziałem tylko jej plecy.
– W takim razie skąd wiesz, że się postrzeliła?
– Bo nie było tam nikogo oprócz niej, mnie i Stokesa. Ani ja, ani Stokes nie strzelaliśmy do niej. Sama się postrzeliła.
– Podczas szarpaniny ze Stokesem.
– Nie. – Harry pokręcił głową. – W chwili kiedy padł strzał, nie było żadnej szarpaniny. Nie wiem, co się wydarzyło, zanim tam dotarłem, ale w momencie strzału Stokes opierał się dłońmi o mur i stał do niej odwrócony plecami. Posterunkowa Brasher przytrzymywała go w miejscu, opierając mu dłoń na plecach. Zobaczyłem, że się cofa i zdejmuje rękę. Nie widziałem broni, ale usłyszałem strzał i błysk przed nią. Potem upadła. – Gilmore zastukał głośno ołówkiem po stole. – To pewnie psuje nagranie – dodał. – Och, prawda, wy nigdy nic nie nagrywacie.
– Tym się nie przejmuj. Co stało się potem?
– Podszedłem w ich stronę do ściany. Stokes zaczął się odwracać, żeby zobaczyć, co się dzieje. Leżąc na posadzce, posterunkowa Brasher uniosła rękę z bronią i wycelowała ją w Stokesa.
– Ale nie strzeliła, prawda?
– Nie. Krzyknąłem: „Nie ruszać się!” do Stokesa. Nie wystrzeliła, a on ani drgnął. Następnie podszedłem bliżej, kazałem Stokesowi położyć się na betonie i go skułem. Potem wezwałem pomoc przez krótkofalówkę i starałem się opatrzyć ranę Brasher.
Gilmore żuł gumę w głośny, denerwujący Boscha sposób. Popracował przez chwilę szczękami, nim się odezwał:
– Widzisz, nie potrafię pojąć, dlaczego miałaby do siebie strzelać.
– Musisz ją o to zapytać. Mówię tylko to, co widziałem.
– Tak, ale pytam ciebie. Byłeś tam. Jak myślisz?
Zwlekał długą chwilę z odpowiedzią. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, a on odkładał zastanowienie się nad wydarzeniami w garażu, gdyż koncentrował się na Stokesie. W tej chwili odżyły mu przed oczyma obrazy tego, co się stało. W końcu wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
– Coś ci powiem: przyjmijmy na minutę twoją wersję. Załóżmy, że posterunkowa Brasher chowała broń – co byłoby sprzeczne z przepisami, ale przyjmijmy, że tak właśnie robiła. Chowała broń, żeby móc zakuć faceta. Miała kaburę na prawym biodrze, a ranę wlotową ma na lewym ramieniu. Jak to możliwe?
Harry przypomniał sobie, jak kilka nocy wcześniej Julia wypytywała go o ranę na jego lewym barku. O to, jak to jest dostać kulę. Poczuł duszność, jakby ściany zaciskały się wokół niego. Zaczął się pocić.
– Nie wiem – powtórzył.
– Niewiele wiesz, prawda, Bosch?
– Wiem tyle, ile widziałem. Powiedziałem ci.
Harry pożałował, że nie zabrano paczki papierosów Stokesa.
– Co cię łączyło z posterunkową Brasher?
Harry utkwił wzrok w blacie.
– O co ci chodzi?
– Z tego, co słyszałem, bzykałeś ją. O to mi chodzi.
– A co to ma wspólnego?
– Bo ja wiem? Może ty mi powiesz.
Nie odpowiedział. Wiele kosztowało go ukrycie narastającej furii.
– Cóż, po pierwsze, wasz związek stanowił pogwałcenie wewnętrznych zasad funkcjonowania wydziału – rzekł Gilmore. – Wiedziałeś o tym, prawda?
– Jest w patrolu. Ja jestem detektywem.
– Myślisz, że to istotne? Nieważne. Jesteś detektywem trzeciego stopnia. To stanowisko kierownicze. Ona jest zwykłą funkcjonariuszką, na dodatek nową. Gdybyśmy byli w armii, czekałoby cię na początek wydalenie ze służby. Może nawet odsiadka.
– Ale to Departament Policji Los Angeles – więc co za to dostanę, awans?
Był to pierwszy ofensywny ruch Boscha – i ostrzeżenie dla Gilmore'a, żeby zajął się czymś innym. Była to też zawoalowana aluzja do kilku lepiej bądź gorzej znanych związków, które łączyły wysokich rangą oficerów i zwykłych funkcjonariuszy. Wiadomo było, że związek zawodowy policjantów, reprezentujący ich do stopnia sierżanta, czekał tylko, żeby przeciwstawić się jakimkolwiek posunięciom dyscyplinarnym władz wydziału, podejmowanym pod przykrywką tak zwanej polityki wewnętrznej wymierzonej przeciwko napastowaniu seksualnemu.
– Nie potrzebuję cwaniackich uwag z twojej strony – odparł Gilmore. – Staram się prowadzić dochodzenie.
Przez dłuższą chwilę bębnił miarowo ołówkiem po stole, wpatrując się w nieliczne zapiski w swoim notesie. Harry wiedział jednak, że Gilmore prowadzi w istocie przeciwieństwo dochodzenia: zaczyna od wniosku, a potem zbiera pasujące do niego fakty.
– Jak twoje oczy? – zapytał wreszcie Gilmore, nie podnosząc wzroku.
– Jedno ciągle piecze mnie jak diabli. Czuję się, jakbym zamiast nich miał sadzone jajka.
– No tak. Twierdzisz, że Stokes prysnął ci w nie środkiem czyszczącym.
– Zgadza się.
– I na chwilę cię oślepił.
– Zgadza się.
Gilmore wstał i zaczął krążyć po ciasnej przestrzeni za krzesłem.
– Ile czasu minęło od chwili, kiedy zostałeś oślepiony, do momentu kiedy dotarłeś do garażu i rzekomo widziałeś, jak posterunkowa Brasher się postrzeliła?
Harry zastanowił się przez chwilę.
– No, przepłukałem oczy wodą z węża, a potem ruszyłem w pościg. Mogło minąć nie więcej niż pięć minut, ale niewiele mniej.
– A zatem w ciągu pięciu minut ze ślepca zrobił się z ciebie Sokole Oko i mogłeś wszystko zobaczyć?
– Nie określiłbym tego w ten sposób, ale czas się zgadza.
– Cóż, przynajmniej jedno wyjaśniłem. Dzięki.
– Nie ma sprawy, poruczniku.
– Twierdzisz zatem, że nie widziałeś szarpaniny o broń posterunkowej Brasher, zanim nastąpił strzał. Zgadza się?
Gilmore złożył ręce za sobą, trzymając ołówek w dwóch palcach jak papierosa. Harry oparł się o stół. Rozumiał prowadzoną przez Gilmore'a grę.
– Te słowne gierki są niepotrzebne, poruczniku. Nie było żadnej szarpaniny. Nie widziałem jej, bo jej nie było. Gdyby była, to bym ją zobaczył. Czy to dostatecznie jasne? – Gilmore się nie odezwał. Dalej chodził za stołem. – Słuchaj, dlaczego po prostu nie zrobisz Stokesowi próby parafinowej? Na rękach i kombinezonie powinny zostać ślady. Nic nie znajdziesz. Szybko powinieneś się upewnić.
Gilmore wrócił do krzesła i wsparł się o nie. Popatrzył na Harry'ego i pokręcił głową.
– Wiesz, że z radością bym to zrobił, detektywie. W normalnych warunkach od razu szukamy śladów prochu. Problem polega na tym, że spaprałeś sprawę. Przyszło ci do głowy, żeby zabrać Stokesa z miejsca przestępstwa i przywieźć go tutaj. Zerwałeś łańcuch dowodowy, rozumiesz? Mógł się umyć, przebrać, bo ja wiem, co jeszcze, bo wpadło ci do głowy, żeby go zabrać z miejsca przestępstwa.
Harry był na to przygotowany.
– Uznałem, że chodzi o jego bezpieczeństwo. Mój partner to potwierdzi. Tak samo Stokes. Poza tym ani na chwilę nie straciłem go z oczu, dopóki nie władowaliście się do tego pokoju.
– To nie zmienia faktu, iż uznałeś, że twoja sprawa jest ważniejsza niż zebranie przez nas informacji w sprawie postrzelenia funkcjonariuszki wydziału. Tak?
Na to nie miał gotowej odpowiedzi. Zaczynał jednak w pełni pojmować, do czego zmierza Gilmore. Dla niego i departamentu liczyła się możność zaprezentowania wniosku, że Julia została postrzelona podczas szamotaniny. W ten sposób wychodziła na bohaterkę, a to mogła wykorzystać wydziałowa machina propagandowa. Nic tak jak postrzelenie dobrego policjanta podczas pełnienia obowiązków – a już tym bardziej świeżo upieczonej funkcjonariuszki – nie pomagało w przypomnieniu społeczeństwu o wszystkim, co dobre i szlachetne w wydziale oraz co niebezpieczne w pracy policji.
Z kolei oświadczenie, że Julia Brasher postrzeliła się przypadkowo – albo jeszcze gorzej – byłoby dla wydziału żenujące. Jeszcze jedna z wielu publicznych wpadek.
Na drodze do upragnionego przez Gilmore'a – a tym samym przez Irvinga i kierownictwo departamentu – wniosku stali oczywiście Stokes oraz w następnej kolejności Bosch. Ze Stokesem nie było kłopotu. Cokolwiek mówił skazany kryminalista, któremu groził kolejny wyrok za postrzelenie policjantki, mogło zostać zbagatelizowane jako służące chronieniu własnej skóry. Bosch był jednak naocznym świadkiem z odznaką. Gilmore musiał nakłonić go do zmiany zeznań, a gdyby to się nie udało – podważyć wiarygodność Boscha. Pierwszym czułym punktem była kondycja fizyczna Boscha w kluczowym momencie. Zważywszy na to, że spryskano mu oczy żrącym środkiem, czy rzeczywiście mógł widzieć to, przy czym się upierał? Zawsze jeszcze pozostawał atak na zawodową postawę Boscha: sugestia, że tak bardzo Stokes był mu potrzebny do prowadzonego śledztwa, iż był gotów skłamać w sprawie postrzelenia przez recydywistę policjantki.
Dla Harry'ego było to tak niedorzeczne, że aż koszmarne. Przez lata napatrzył się jednak na o wiele gorsze rzeczy, które spotykały policjantów stających na drodze machinie prezentującej społeczeństwu obraz wydziału.
– Zaczekaj chwilę, ty… – Harry zdołał powstrzymać się od epitetu pod adresem wyższego rangą oficera. – Jeśli starasz się zasugerować, że potrafiłbym skłamać, iż Stokes nie postrzelił Julii – to znaczy posterunkowej Brasher – żeby uchronić go dla mojego śledztwa, to – z całym należnym szacunkiem – zupełnie ci odbiło.
– Detektywie, sprawdzam tylko wszelkie ewentualności. To należy do moich obowiązków.
– No to możesz je sprawdzać beze mnie. Wstał i podszedł do drzwi.
– Dokąd się wybierasz?
Obejrzał się na lustro i otworzył drzwi, po czym popatrzył na Gilmore'a.
– Mam dla ciebie wiadomość, poruczniku. Twoja teoria jest gówno warta. Stokes nic nie wnosi do mojej sprawy. Zero. Julia została postrzelona, ale na nic się to nie zdało.
– Ale nie wiedziałeś tego, dopóki go tu nie przywiozłeś, prawda?
Bosch popatrzył na niego jeszcze chwilę i powoli potrząsnął głową.
– Życzę miłego dnia, poruczniku.
Odwrócił się, by wyjść, i o mało nie wpadł na Irvinga. Zastępca komendanta stał sztywno jak struna na korytarzu za drzwiami.
– Proszę na chwilę zawrócić, detektywie – odezwał się spokojnie. – Nalegam.
Harry cofnął się do pokoju. Irving wszedł za nim.
– Proszę zostawić nas samych, poruczniku – polecił Irving. – I niech pan opróżni sąsiedni pokój. – Przy tych słowach wskazał na lustro.
– Tak jest – odrzekł Gilmore, wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
– Niech pan usiądzie – powiedział Irving.
Harry wrócił na miejsce naprzeciw lustra. Irving stał. Po chwili i on zaczął chodzić tam i z powrotem przed zwierciadłem. Bosch widział jego podwojoną postać.
– Uznamy ten postrzał za wypadek – rzekł Irving, nie patrząc na Boscha. – Posterunkowa Brasher zatrzymała podejrzanego i przypadkowo wystrzeliła podczas chowania broni.
– Tak powiedziała? – spytał Harry.
Irving wyglądał przez chwilę na zakłopotanego, potem potrząsnął głową.
– O ile mi wiadomo, rozmawiała tylko z panem i nie powiedziała nic konkretnego na temat strzału.
Harry przytaknął.
– A zatem to koniec?
– Nie widzę potrzeby, żeby to przeciągać.
Boschowi przypomniała się fotografia rekina na kominku u Julii. To, czego dowiedział się o niej w tak krótkim czasie. Znów w zwolnionym tempie stanęły mu przed oczami sceny z garażu. Obraz całości wciąż był niespójny.
– Jeśli nie będziemy szczerzy wobec samych siebie, jak możemy w ogóle mówić ludziom prawdę?
Irving odchrząknął.
– Nie zamierzam urządzać z panem debaty, Bosch. Decyzja zapadła.
– Pan ją podjął.
– Tak, ja.
– A co ze Stokesem?
– To zależy od prokuratury. Można go oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci. Bądź co bądź jego ucieczka doprowadziła do strzelaniny. Wszystko będzie zależało od szczegółów. Jeśli zostanie ustalone, że w chwili śmiertelnego postrzału był już aresztowany, wówczas może zdoła…
– Chwilę – powiedział Bosch, wstając z krzesła. – Chwilę. Powiedział pan: spowodowanie śmierci? Śmiertelny postrzał?
Irving odwrócił się twarzą ku niemu.
– Porucznik Gilmore panu nie powiedział?
Bosch opadł z powrotem na krzesło, oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
– Kula odbiła się od kości jej barku, rykoszetem pokoziołkowała przez klatkę piersiową i przebiła na wylot serce. Posterunkowa Brasher zmarła w karetce.
Bosch opuścił głowę tak, że sięgnął dłońmi do jej czubka. Poczuł zawrót głowy i przestraszył się, że spadnie z krzesła. Oddychał głęboko, aż wziął się w garść. Po kilku chwilach dotarły do niego dalsze słowa Irvinga:
– Detektywie, niektórzy pracownicy wydziału są nazywani „magnesami dla gówna”. Na pewno słyszał pan to określenie. Osobiście uważam je za niesmaczne. Chodzi jednak o to, że tych policjantów stale spotykają złe rzeczy. Raz za razem. Zawsze. – Bosch czekał w ciemności na to, co musiało teraz nastąpić. – Niestety, detektywie, jest pan jednym z nich.
Bosch podświadomie pokiwał głową. Przypomniał mu się moment, gdy sanitariusz zakładał maskę tlenową Julii. Próbowała wtedy coś powiedzieć.
Nie pozwól im…
O co jej chodziło? Nie pozwól im na co? Zaczynał składać wszystko w całość i domyślać się, o co jej chodziło.
– Detektywie – powiedział Irving, ucinając swym donośnym głosem myśli Boscha. – W ciągu minionych lat przy wielu sprawach okazywałem panu niezwykłą cierpliwość. Znużyło mnie to już. Departament również. Chcę, by zastanowił się pan nad przejściem na emeryturę. Jak najszybciej, detektywie.
Harry nie unosił głowy. Nie odpowiedział. Po chwili usłyszał, jak drzwi się otwierają i zamykają.