O ósmej rano w sobotę Harry siedział w swoim służbowym samochodzie, wpatrując się w niewielki, drewniany dom przecznicę od głównej ulicy miasteczka Lone Pine u podnóży gór Sierra Nevada. Harry pił chłodną kawę z plastikowego kubka; drugi czekał na desce rozdzielczej na swoją kolejkę. Bolały go kości po nocy spędzonej w drodze i próbach zaśnięcia w samochodzie. Dotarł do miasteczka za późno, żeby znaleźć otwarty motel. Wiedział zresztą z doświadczenia, że do Lone Pine nie ma co wybierać się w weekend bez rezerwacji.
Gdy nastał świt, zobaczył wyłaniającą się z mroku za miastem szarosiwą górę, pomniejszającą je i ukazującą jego faktyczną znikomość w obliczu czasu i naturalnego porządku rzeczy. Harry miał przed sobą Mount Whitney, najwyższy szczyt w Kalifornii. Stał tu na długo przedtem, nim ujrzały go ludzkie oczy i równie długo postoi, gdy zniknie stąd ostatni człowiek. W jakiś sposób ułatwiało to Harry'emu zniesienie tego, co wiedział.
Był głodny i miał ochotę pójść do którejś z restauracyjek na stek z jajkami. Nie zamierzał jednak opuścić posterunku. Człowiek przeprowadzał się z Los Angeles do Lone Pine nie tylko dlatego, że nie znosił tłumów, smogu i tempa życia w wielkim mieście. Robił to też dlatego, że kochał góry. Harry nie zamierzał ryzykować, że Don i Audrey Blaylockowie wybiorą się na poranną wspinaczkę, podczas gdy on będzie siedział przy śniadaniu.
Wybrał wyczekiwanie w samochodzie i włączanie na pięć minut nagrzewania. W ten sposób oszczędzał przez całą noc benzynę i ciepło.
Obserwował dom i czekał na nastanie ranka lub pojawienie się kogoś po gazetę, rzuconą dwie godziny wcześniej na podjazd z przejeżdżającego pikapa. Wiedział, że nie jest to „Los Angeles Times”. Ludzi w Lone Pine nie obchodziła aglomeracja, jej morderstwa ani detektywi.
O dziewiątej zobaczył wzbijające się z komina kłęby dymu. Kilka minut później po gazetę wyszedł mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna w kurtce puchowej. Zabrał ją z ziemi i popatrzył przez pół długości przecznicy na samochód Harry'ego. Potem wszedł z powrotem.
Harry wiedział, że jego wóz wyróżnia się na ulicy. Nie starał się kryć; po prostu czekał. Uruchomił samochód, podjechał pod dom Blaylocków i stanął na podjeździe.
Gdy dotarł pod drzwi, widziany wcześniej mężczyzna otworzył, zanim Harry zdążył zastukać.
– Pan Blaylock?
– Tak, to ja.
Pokazał odznakę i legitymację.
– Czy pan i żona moglibyście poświęcić mi kilka minut? Chodzi o sprawę, nad którą pracuję.
– Jest pan sam?
– Tak.
– Długo pan czekał?
– Od czwartej. – Harry się uśmiechnął. – Dojechałem za późno, żeby dostać pokój.
– Niech pan wchodzi. Mamy świeżą kawę.
– Jeśli gorącą, to chętnie się napiję.
Mężczyzna wpuścił detektywa do środka i wskazał mu komplet foteli i kanapy przed kominkiem.
– Pójdę po żonę i kawę.
Harry skierował się w stronę fotela stojącego najbliżej kominka. Miał już usiąść, kiedy zobaczył mnóstwo oprawionych w ramki fotografii, wiszących na ścianie za kanapą. Podszedł, żeby się im przyjrzeć. Wszystkie przedstawiały dzieci i nastolatków – o najróżniejszych kolorach skóry. Było wśród nich dziecko wyraźnie upośledzone umysłowo i drugie – inwalida fizyczny. Były adoptowane. Wrócił do fotela, usiadł i czekał.
Blaylock wkrótce przyszedł z wielkim kubkiem parującej kawy. Za nim do pokoju weszła kobieta, nieco starsza od męża. Miała miłą twarz, ale wciąż jeszcze zmarszczki wokół oczu od snu.
– To moja żona, Audrey – powiedział Blaylock. – Pije pan kawę bez niczego? Robili tak wszyscy policjanci, których znałem.
Mąż i żona usiedli obok siebie na kanapie.
– Czarna mi odpowiada. Znał pan wielu policjantów?
– Tak, kiedy mieszkałem w Los Angeles. Trzydzieści lat pracowałem w straży pożarnej. Zrezygnowałem ze stanowiska komendanta remizy po rozruchach w dziewięćdziesiątym drugim. Zacząłem pracować tuż po zamieszkach w Watts, a odszedłem po dziewięćdziesiątym drugim.
– O czym chciał pan z nami rozmawiać? – zapytała Audrey, prawdopodobnie zniecierpliwiona grzecznościową konwersacją męża.
Harry pokiwał głową. Dostał kawę, a wstęp do rozmowy dobiegł końca.
– Zajmuję się zabójstwami. Pracuję w wydziale Hollywood. Zajmuję się…
– Byłem sześć lat w pięćdziesiątej ósmej – powiedział Blaylock; chodziło mu o remizę przylegającą do komendy Hollywood.
Harry ponownie pokiwał głową.
– Don, pozwól panu powiedzieć, po co przyjechał taki kawał drogi – rzekła Audrey.
– Przepraszam, niech pan mówi dalej.
– Pracuję nad pewną sprawą. Morderstwem w Laurel Canyon, czyli w waszym dawnym sąsiedztwie. Kontaktujemy się z ludźmi, którzy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku mieszkali przy Wonderland Avenue.
– Dlaczego właśnie wtedy?
– Bo wtedy doszło do tego morderstwa.
Małżonkowie popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
– To jedna z tych starych spraw? – spytał Blaylock. – Bo nie przypominam sobie, żeby coś takiego wydarzyło się wtedy w naszym sąsiedztwie.
– W pewnym sensie to stara sprawa, tyle że ciało zostało odkryte dopiero parę tygodni temu. Pogrzebano je w lesie. Na wzgórzu.
Bosch przyglądał się uważnie małżonkom. Nic nie zdradzało, że o tym wiedzieli, byli wstrząśnięci.
– Och, mój Boże – powiedziała Audrey. – To znaczy, że cały czas, kiedy tam mieszkaliśmy, na górze był ktoś pochowany? Nasze dzieci się tam bawiły. Kogo zabito?
– Dziecko. Dwunastoletniego chłopca. Nazywał się Arthur Delacroix. Czy to nazwisko coś państwu mówi?
Mąż i żona przeszukali pamięć, popatrzyli po sobie, porównując wyniki, i równocześnie pokręcili głowami.
– Nie znaliśmy nikogo takiego – powiedział Don Blaylock.
– Gdzie mieszkał? – zapytała Audrey Blaylock. – Chyba nie w sąsiedztwie.
– Nie, w okolicy Miracle Mile.
– Brzmi to strasznie – odparła Audrey. – Jak zginął?
– Został pobity na śmierć. Jeśli to państwu nie przeszkadza… to znaczy, wiem, że to was interesuje, ale muszę najpierw zadać pytania.
– Och, przepraszam – powiedziała Audrey. – Niech pan pyta dalej. Co jeszcze możemy panu powiedzieć?
– Cóż, staramy się opracować profil ulicy – Wonderland Avenue – w owym okresie. Rozumieją państwo: kto był kim i gdzie mieszkał. W gruncie rzeczy to rutynowe postępowanie. – Harry uśmiechnął się i natychmiast zorientował, że nie wypadło to szczerze. – Jak na razie, mamy z tym duże kłopoty. W sąsiedztwie zaszły od tamtej pory wielkie zmiany. W istocie jedyni mieszkańcy, którzy wciąż tam mieszkają od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, to doktor Guyot i człowiek nazwiskiem Hutter mający dom na końcu ulicy.
– Och, Paul. – Audrey uśmiechnęła się ciepło. – Jest taki miły. Wciąż dostajemy od niego kartki świąteczne – od czasu kiedy umarła jego żona. – Harry pokiwał głową. – Oczywiście był dla nas za drogi. Przeważnie zabieraliśmy dzieci do przychodni. Jeśli jednak w wolne dni wydarzyło się coś nagłego albo kiedy Paul był w domu, nigdy się nie wahał. Niektórzy lekarze boją się w dzisiejszych dniach cokolwiek zrobić ze strachu, że zostaną… Przepraszam, rozgadałam się jak mój mąż, a przecież nie przyjechał pan po to, żeby tego słuchać.
– Nic się nie stało, pani Blaylock. Hm, wspomniała pani o waszych dzieciach. Słyszałem od niektórych sąsiadów, że je adoptowaliście, zgadza się?
– Och, tak – odparła. – Don i ja przygarnialiśmy dzieci przez dwadzieścia pięć lat.
– To wspaniałe… to, co państwo robili. Podziwiam to. Ile dzieci łącznie wzięliście?
– Trudno je wszystkie zliczyć. Niektóre były u nas całe lata, niektóre tylko kilka tygodni. Mnóstwo z nich trafiło do nas, bo sąd rodzinny miał akurat taką zachciankę. Pękało mi serce, kiedy zaczynaliśmy z dzieckiem, no, wie pan, staraliśmy się, żeby czuło się bezpiecznie w domu, a potem sąd wydawał nakaz, żeby wracało do domu, drugiego rodzica czy jeszcze gdzie indziej. Zawsze mówiłam, że trzeba mieć wielkie serce, a zarazem twarde, żeby przygarniać dzieci.
Popatrzyła na męża i pokiwała głową. Odpowiedział jej tym samym i ujął ją za rękę. Przeniósł wzrok z powrotem na detektywa.
– Kiedyś je policzyliśmy – powiedział. – Łącznie mieliśmy u siebie na krócej lub dłużej trzydzieścioro ośmioro dzieci. Realistycznie możemy jednak powiedzieć, że wychowaliśmy siedemnaścioro z nich. Były to dzieci mieszkające z nami wystarczająco długo, żeby wywarło to na nie jakiś wpływ. Wie pan, od dwóch lat w górę… Jedno z nich mieszkało z nami czternaście lat.
Odwrócił się w stronę ściany za kanapą i zdjął z niej fotografię chłopca o szczupłej budowie ciała w grubych okularach i w wózku na kółkach. Chłopiec miał zgięte pod kątem ostrym nadgarstki i krzywy uśmiech.
– To Benny – powiedział Blaylock.
– Zdumiewające.
Wyjął z kieszeni notes i otworzył go na czystej stronie. Sięgnął po długopis w momencie, gdy odezwał się jego telefon komórkowy.
– Do mnie – powiedział. – Proszę się tym nie przejmować.
– Nie odbierze pan? – zapytał Blaylock.
– Można zostawić wiadomość. Nie sądziłem, że tu w górach w ogóle będzie sygnał.
– Tak, mamy nawet telewizję.
Harry popatrzył na mężczyznę i zorientował się, że chyba mimowolnie go uraził.
– Przepraszam, nie chciałem powiedzieć nic uszczypliwego. Zastanawiam się, czy mogliby mi państwo powiedzieć, które z dzieci były u państwa w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku.
Minęła chwila, podczas której małżonkowie przyglądali się sobie bez słowa.
– Czy któreś z naszych dzieci jest w to zamieszane? – spytała Audrey.
– Nie wiem, proszę pani. Nie wiem, kto mieszkał u państwa. Jak powiedziałem, staramy się tylko opracować profil sąsiedztwa. Musimy wiedzieć dokładnie, kto tam mieszkał. Od tego wyjdziemy.
– Hm, na pewno Wydział Opieki nad Nieletnimi może panu pomóc.
– Właściwie nazywa się teraz inaczej: Wydział Służb Dziecięcych. Poza tym mogliby nam pomóc najwcześniej w poniedziałek, pani Blaylock. Chodzi jednak o zabójstwo i potrzebujemy tych informacji natychmiast.
Znów nastąpiła pauza i ponownie małżonkowie patrzyli po sobie.
– Cóż – powiedział w końcu Don Blaylock – ciężko będzie przypomnieć sobie, kto mieszkał z nami w danym momencie. Z niektórymi nie ma problemu, na przykład z Bennym, Jodi i Frances. Co rok mieliśmy jednak takie dzieci, o jakich mówiła Audrey: zostawiano je u nas na jakiś czas, a potem zabierano. Z nimi najtrudniej. Zobaczmy, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty…
Wstał i odwrócił się, żeby móc widzieć wszystkie fotografie na ścianie. Wskazał na jedną z nich, przedstawiającą czarnoskórego chłopca w wieku około ośmiu lat.
– To William. Był tu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. On…
– Nie, nie było go – powiedziała Audrey. – Trafił do nas w osiemdziesiątym czwartym. Nie pamiętasz, kiedy była olimpiada? Zrobiłeś mu pochodnię z cynfolii.
– Ach tak, w osiemdziesiątym czwartym.
Harry wychylił się naprzód w fotelu. Przy ogniu zaczynało się mu robić za ciepło.
– Zacznijmy od trójki, o której państwo wspomnieli. Benny'ego i pozostałej dwójki. Jak się dokładnie nazywali?
Usłyszał ich nazwiska, ale kiedy zapytał, jak można się z nimi skontaktować, dostał numery telefonów obu dziewczynek, lecz nie Benny'ego.
– Benny zmarł sześć lat temu – powiedziała Audrey. – Na stwardnienie rozsiane.
– Przykro mi.
– Był nam bardzo bliski.
Harry pokiwał głową i odczekał stosowną chwilę w milczeniu.
– Hm, kto jeszcze? Nie prowadziliście dokumentacji, kto u was był i jak długo?
– Prowadziliśmy, ale nie mamy jej tutaj – powiedział Blaylock. – Jest w magazynie w Los Angeles. – Nagle pstryknął palcami. – Wie pan, mamy listę nazwisk wszystkich dzieci, którym pomogliśmy lub próbowaliśmy pomóc, tyle że nie ułożoną chronologicznie. Pewnie moglibyśmy część wykluczyć, ale czyby to panu się na coś przydało?
Harry zauważył, że Audrey rzuciła mężowi ulotne, gniewne spojrzenie. Mąż jednak tego nie spostrzegł. Harry czuł, że kobieta instynktownie chce chronić dzieci przed zagrożeniem, rzeczywistym czy wyimaginowanym, reprezentowanym przez policjanta.
– Tak, bardzo by to pomogło.
Blaylock wyszedł z pokoju. Bosch popatrzył na Audrey.
– Nie chce pani, żeby mąż dał mi tę listę. Dlaczego, pani Blaylock?
– Bo myślę, że nie jest pan z nami szczery. Czegoś pan szuka. Czegoś, co będzie odpowiadało pana potrzebom. Nie jechał pan w środku nocy trzy godziny z Los Angeles, żeby przeprowadzić „rutynowe przepytanie”, jak pan to określił. Wie pan, że te dzieci pochodziły z trudnych środowisk. Nie były aniołkami, kiedy do nas trafiły. A ja nie chcę, żeby któreś o coś obwiniano tylko za to, kim były i skąd pochodziły.
Odczekał, by upewnić się, że skończyła.
– Pani Blaylock, czy była pani kiedyś w Schronisku Młodzieżowym McClaren?
– Oczywiście. Kilkoro dzieci trafiło do nas stamtąd.
– Ja też tam byłem. I w wielu innych sierocińcach, w których nie zagrzałem długo miejsca. Wiem, jakie to dzieci, bo sam taki byłem, rozumie pani? I wiem, że sierocińce mogą być pełne miłości, ale czasem równie złe albo jeszcze gorsze niż miejsce, z którego się do nich trafiło. Wiem, że niektórzy rodzice zastępczy są oddani dzieciom, a inni – wyłącznie zasiłkom z funduszu opiekuńczego.
Audrey Blaylock milczała długą chwilę.
– Nieważne – rzekła. – Mimo wszystko szuka pan tylko kawałka, który pomoże panu dokończyć układankę.
– Myli się pani. Co do tego i co do mnie.
Blaylock wrócił do pokoju z zieloną księgą, która wyglądała jak dziennik szkolny. Rozłożył ją na stoliku do kawy. Zakładki były wypchane fotografiami i listami.
– Mąż pracował dla miasta podobnie jak pan, toteż nie będzie miał ochoty słuchać tego, co powiem – kontynuowała pani Blaylock. – Musi pan jednak wiedzieć, detektywie, że nie przemawiają do mnie powody, dla których pan tu przyjechał. Nie jest pan z nami szczery.
– Audrey! – jęknął Blaylock. – Ten człowiek stara się tylko wykonywać swoją pracę.
– I powie wszystko, żeby to osiągnąć. W tym celu jest gotów skrzywdzić każde z naszych dzieci.
– Audrey, proszę.
Blaylock przeniósł spojrzenie na Boscha i pokazał mu kartkę papieru z listą ręcznie spisanych nazwisk. Zanim Harry zdążył ją przeczytać, Blaylock odłożył ją na stolik. Zaczął stawiać ptaszki ołówkiem przy niektórych nazwiskach.
– Sporządziliśmy tę listę, żeby nie stracić nikogo z oczu – mówił równocześnie. – Może pan się zdziwić, że chociaż kocha się kogoś na zabój, to zawsze czasami się o kimś zapomni, jeśli trzeba pamiętać o dwudziestu-trzydziestu urodzinach. Odkreślam te dzieci, które przybyły do nas po osiemdziesiątym roku. Audrey sprawdzi po mnie, kiedy skończę.
– Nie sprawdzę.
Blaylock ją zignorował. Harry wyprzedził wzrokiem miejsce na liście, do którego dotarł były strażak. Zanim Blaylock doszedł do dwóch trzecich, Harry wskazał palcem jedno z nazwisk.
– Proszę mi o nim opowiedzieć.
Blaylock podniósł na niego wzrok, a potem przeniósł go na żonę.
– O kogo chodzi? – zapytała.
– O Johnny'ego Stokesa – odparł Bosch. – Był w państwa domu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, prawda?
Audrey wpatrzyła się w niego przez chwilę-
– No i widzisz? – powiedziała do męża, nie odrywając wzroku od Boscha. – Wiedział już o Johnnym, kiedy tu jechał. Miałam rację. To nieuczciwy człowiek.