Rozdział 2

W trakcie jazdy w głąb kanionu, a następnie ku Lookout Mountain w stronę Wonderland Avenue, Bosch słuchał relacji z meczu Lakersów. Nie śledził z nabożnym skupieniem rozgrywek NBA, ale chciał się zorientować, jak wygląda sytuacja, na wypadek gdyby potrzebował swojego partnera, Jerry'ego Edgara. Bosch dyżurował sam, ponieważ Edgarowi poszczęściło się i dostał dwa bilety w doskonałym sektorze. Harry zgodził się zająć wezwaniami i nie zawracać partnerowi głowy, chyba że zdarzy się morderstwo czy coś innego, z czym nie będzie mógł się sam uporać. Bosch był sam jeszcze z jednego powodu: trzecia członkini zespołu, Kizmin Rider, dostała prawie rok wcześniej przeniesienie do wydziału zabójstw i rabunków – co stanowiło awans – i do tej pory nie przydzielono nikogo na jej miejsce.

Zaczynała się trzecia kwarta, a wynik meczu z Trail Blazers był remisowy. Chociaż Bosch nie należał do zapalonych amatorów koszykówki, trochę na ten temat wiedział, ponieważ Edgar ciągle gadał o meczu i prosił, by zwolnić go z dyżuru pod telefonem; podobno był to pojedynek z jednymi z najpoważniejszych rywali drużyny z Los Angeles. Harry zdecydował się nie wzywać Edgara przez pager, dopóki nie dotrze na miejsce zdarzenia i nie oceni sytuacji. Wyłączył radio, gdy w kanionie przestał odbierać na falach długich.

Podjazd był stromy. Laurel Canyon wrzynał się w góry Santa Monica. Boczne drogi odchodziły po kolei ku wierzchołkom gór. Wonderland Avenue kończyła się ślepo w ustronnym zakątku, gdzie na urwistym terenie stały domy po pół miliona dolarów, skryte wśród gęstego lasu. Harry instynktownie czuł, że poszukiwanie kości w tej okolicy będzie logistycznym koszmarem. Zaparkował za wozem patrolowym, który już dotarł pod podany przez Mankiewicza adres, i popatrzył na zegarek. 16.38. Zapisał godzinę na nowej stronie notesu. Ocenił, że za niecałą godzinę zajdzie słońce.

Zastukał do drzwi, które otworzyła nieznana mu funkcjonariuszka. Na plakietce widniało jej nazwisko: Brasher. Zaprowadziła go w głąb domu do gabinetu, gdzie jej partner, Edgewood – jego Bosch znał – rozmawiał z siwowłosym mężczyzną, siedzącym za biurkiem zawalonym papierzyskami. Stało na nim pudełko po butach, z którego zdjęto pokrywkę.

Bosch wszedł i przedstawił się. Siwowłosy mężczyzna powiedział, że nazywa się Paul Guyot i jest lekarzem ogólnym. Wychyliwszy się naprzód, Bosch zobaczył, że w pudełku znajduje się kość, która ich tu wszystkich sprowadziła. Była ciemnobrązowa i wyglądała jak węźlasty, przyniesiony przez prąd rzeczny kawałek drewna. Zobaczył również psa, który leżał na podłodze obok fotela lekarza. Pies był wielki, żółtej maści.

– A więc o to chodzi – powiedział Bosch, zaglądając ponownie do pudła.

– Tak, detektywie, to wasza kość – odrzekł Guyot. – Jak widać… – Sięgnął na półkę za sobą po ciężki tom „Anatomii” Graya i otworzył ją na wcześniej zaznaczonej stronie. Bosch zauważył, że lekarz ma na dłoniach lateksowe rękawiczki. Na karcie znajdowały się ilustracje ukazujące kość z przodu i z tyłu. W rogu strony był mały szkic szkieletu z zaznaczonymi kośćmi ramiennymi obu rąk -… jest to kość ramienna – dokończył Guyot, stukając w obrazek. -A tutaj mamy znaleziony okaz. – Wyjął ostrożnie kość z pudełka. Trzymając ją nad ilustracją w książce, przeprowadził porównanie kolejnych punktów topograficznych: – Nadkłykieć środkowy, bloczek, guzek większy i mniejszy – powiedział. – Wszystko się zgadza. Właśnie mówiłem tej parze funkcjonariuszy, że nie muszę nawet zaglądać do anatomii, żeby poznać się na kości. Jest ludzka, detektywie. Bez żadnych wątpliwości.

Harry popatrzy! Guyotowi w twarz. Przebiegł po niej ulotny dreszcz; niewykluczone, że była to pierwsza oznaka drżenia parkinsonowskiego.

– Jest pan na emeryturze, doktorze?

– Tak, ale to nie znaczy, że nie rozpoznam kości, jeśli mam ją…

– Nie kwestionuję pana wiedzy. – Bosch zmusił się do uśmiechu. – Skoro pan mówi, że jest ludzka, to panu wierzę, zgoda? Po prostu staram się zorientować, na czym stoimy. Może pan ją już włożyć do pudelka. – Guyot schował kość w kartonie. – Jak się wabi pański pies?

– Calamity. – Bosch popatrzył na sukę. Chyba spała. – Jako szczeniak sprawiała mnóstwo kłopotów.

Bosch pokiwał głową.

– Jeśli nie trudzi pana powtarzanie, to może opowie pan raz jeszcze, co się dzisiaj wydarzyło.

Guyot opuścił rękę i pogładził Calamity. Popatrzyła przez chwilę na swojego pana, po czym znów opuściła łeb i przymknęła ślepia.

– Zabrałem Calamity na popołudniowy spacer. Zwykle po dojściu do ronda zdejmuję jej smycz i pozwalam pobiegać po lesie. Lubi to.

– Co to za pies? – zapyta! Harry.

– Żółty labrador – odpowiedziała szybko Brasher zza jego pleców.

Bosch obejrzał się na nią. Zdała sobie sprawę, że wtrącenie się było błędem, kiwnęła głową i cofnęła się do partnera stojącego w drzwiach gabinetu.

– Możecie już jechać, jeśli macie jakieś wezwania – powiedział Bosch. – Poradzę sobie.

Edgewood skinął głową i dał partnerce znak, że wychodzą.

– Dziękujemy, panie doktorze – powiedział przed odejściem.

– Nie ma za co.

Boschowi nasunęła się pewna myśl.

– Hej, chwileczkę. – Edgewood i Brasher odwrócili się. – Nie meldujcie o tym przez radio, dobrze?

– Załatwione – odparła Brasher, nie odrywając od Boscha wzroku, dopóki nie popatrzył w inną stronę.

Po wyjściu funkcjonariuszy Harry odwrócił się do lekarza i dostrzegł, że drżenie mięśni twarzy stało się nieco wyraźniejsze.

– Z początku też mi nie wierzyli – powiedział Guyot.

– Po prostu dostajemy mnóstwo takich zgłoszeń, ale ja panu wierzę, doktorze, więc niech pan opowiada dalej, dobrze?

Guyot kiwnął głową.

– Cóż, doszedłem do ronda i zdjąłem smycz. Calamity czmychnęła do lasu – lubi tam biegać. Jest wytresowana. Wraca, kiedy zagwiżdżę. Kłopot w tym, że nie potrafię już głośno gwizdać, toteż jeśli dobiegnie gdzieś, skąd mnie nie słyszy, to muszę czekać – rozumie pan.

– Co się stało, kiedy znalazła kość?

– Zagwizdałem, ale nie przybiegła.

– Czyli była dość daleko.

– Właśnie. Czekałem i czekałem. Zagwizdałem jeszcze kilka razy, aż wreszcie wyszła z lasu koło domu pana Ulricha. Trzymała kość w pysku. Najpierw pomyślałem, że to patyk, rozumie pan, że chce się bawić w aportowanie. Kiedy jednak podeszła bliżej, rozpoznałem kształt. Zabrałem kość – musiałem się niemal bić o nią z Calamity. Później zadzwoniłem po waszych ludzi, ale najpierw przyjrzałem się jej w domu dokładniej, żeby się upewnić.

Po waszych ludzi, pomyślał Bosch. Zawsze brzmiało to tak, jakby policja stanowiła inny gatunek. Niebieskich istot w zbrojach, przez które nie mogły przeniknąć koszmary tego świata.

– Kiedy pan dzwonił, powiedział pan, że kość nosi ślad złamania,

– Owszem. – Guyot znów wziął ostrożnie kość w rękę. Obrócił ją i przesunął palcem po linijnym wybrzuszeniu, przebiegającym wzdłuż jej długiej osi. – To linia złamania, detektywie. Wygojonego.

– Rozumiem.

Bosch wskazał pudełko i lekarz z powrotem schował kość.

– Panie doktorze, może pan założyć psu smycz i przejść się ze mną na rondo?

– Nie ma sprawy. Muszę tylko zmienić buty.

– Ja też. Spotkamy się pod domem, dobrze?

– Za chwileczkę.

– Zabiorę już kość.

Bosch nakrył pudło i wziął, uważając, by nie obrócić go na bok ani nim nie wstrząsać.

Po wyjściu zobaczył, że wóz patrolowy wciąż stoi pod domem. Funkcjonariusze siedzieli w środku i przypuszczalnie pisali raporty. Harry podszedł do swojego samochodu i ułożył pudło na przednim siedzeniu po prawej stronie.

Nie był ubrany w garnitur, bo pełnił dyżur pod telefonem. Miał na sobie sportową marynarkę, niebieskie dżinsy i białą koszulę z oksfordzkiego płótna. Zdjął marynarkę, złożył ją podszewką na wierzch i umieścił na tylnym siedzeniu. Zauważył, że kabłąk noszonego na biodrze pistoletu przetarł dziurę w podszewce, chociaż marynarka miała niecały rok. Zapowiadało się, że niebawem dziura sięgnie do kieszeni, a potem przejdzie na wylot. Ubrania Boscha zwykle zdzierały się od środka, nie z zewnątrz.

Zdjął koszulę i został w białym podkoszulku. Otworzył bagażnik i wyjął z kartonu z wyposażeniem do badania miejsc przestępstw parę butów roboczych. Gdy oparł się o tylny zderzak i zaczął zmieniać obuwie, zobaczył, że Brasher wysiada z radiowozu i rusza w jego stronę.

– Wygląda na to, że facet ma rację, tak?

– Chyba tak. Będzie to musiał jednak potwierdzić ktoś z biura patologa.

– Chce pan tam wejść i rozejrzeć się?

– Postaram się, tyle że niedługo będzie już ciemno. Pewnie wrócimy tu jutro.

– Przy okazji, jestem Julia Brasher. Nowa w wydziale.

– Harry Bosch.

– Wiem. Słyszałam o panu.

– Wszystkiemu zaprzeczam.

Uśmiechnęła się na tę ripostę i wyciągnęła rękę, lecz Bosch właśnie wiązał jedno ze sznurowadeł. Przerwał i uścisnął jej dłoń.

– Przepraszam – powiedziała. – Stale dzisiaj coś robię nie w porę.

– Niech się pani tym nie przejmuje.

Skończył wiązać but i wyprostował się.

– Wyrwała mi się odpowiedź, jakiej rasy jest ten pies, dopiero potem dotarło do mnie, że stara się pan stworzyć więź ze świadkiem. Palnęłam głupstwo. Przepraszam.

Bosch przyjrzał się jej uważnie przez chwilę. Miała około trzydziestu pięciu lat, ciemnobrązowe oczy i ciemne włosy, splecione w krótki warkocz spadający na kołnierzyk. Domyślił się, że lubiła przebywać na łonie natury. Jej skórę pokrywała równa opalenizna.

– Proszę się tym nie martwić.

– Jest pan sam?

Harry się zawahał.

– Mój partner pracował nad czymś innym, kiedy wyjeżdżałem do tego wezwania.

Zobaczył, że lekarz wychodzi przez drzwi frontowe, prowadząc psa na smyczy. Zdecydował się nie nakładać kombinezonu do badania miejsca przestępstwa. Obejrzał się na Julię Brasher, która przyglądała się zbliżającemu się psu.

– Nie macie żadnych wezwań?

– Nie, zastój w interesie.

Bosch opuścił spojrzenie na latarkę MagLite w kartonie z wyposażeniem. Przeniósł wzrok na policjantkę, sięgnął do bagażnika po szmatę do wycierania oleju i narzucił ją na latarkę. Wyjął rolkę żółtej taśmy do znakowania miejsca przestępstwa i polaroid. Następnie zamknął bagażnik i odwrócił się w stronę Julii Brasher.

– Zechce mi pani w takim razie pożyczyć latarkę? Hm, zapomniałem swojej.

– Nie ma sprawy.

Zdjęła latarkę z kółka przy pasie i podała ją Boschowi. Lekarz do nich dołączył.

– Gotowy.

– W porządku, doktorze. Niech pan nas zaprowadzi do miejsca, gdzie spuścił pan psa. Zobaczymy, dokąd się skieruje.

– Nie jestem pewny, czy za nią nadążycie.

– No cóż, to mój problem.

– W takim razie tędy.

Ruszyli w górę stoku w stronę małego ronda – ślepego końca Wonderland Avenue. Brasher dała znak ręką swojemu partnerowi, który został w samochodzie, i poszła za nimi.

– Wiecie, kilka lat temu mieliśmy tutaj trochę sensacji – powiedział Guyot. – Zabito i obrabowano człowieka, którego śledzono aż od Hollywood Bowl.

– Przypominam sobie – odparł Bosch.

Wiedział także, że śledztwa nie zamknięto, ale o tym nie wspomniał. Nie jego sprawa.

Doktor Guyot maszerował z energią, zadającą kłam jego wiekowi i prawdopodobnemu schorzeniu. Pozwalał, by to pies narzucał tempo i wkrótce wysforował się kilka kroków przed Boscha i Brasher.

– Gdzie pani była wcześniej? – zapytał Harry policjantkę.

– To znaczy?

– Powiedziała pani, że jest nowa w wydziale Hollywood. A przedtem?

– Ach. W akademii. – Zaskoczyło to Boscha. Przyjrzał się jej ponownie, podejrzewając, że ocena jej wieku wymaga korekty. – Wiem, że jestem stara – dodała, kiwając głową.

Harry się zmieszał.

– Nie to chciałem powiedzieć. Po prostu myślałem, że była pani w jakimś innym wydziale. Nie wygląda pani na żółtodzioba.

– Wstąpiłam na akademię w wieku trzydziestu czterech lat.

– Naprawdę? Rany.

– Aha. Trochę późno złapałam bakcyla.

– Co pani robiła wcześniej?

– Och, mnóstwo rzeczy. Przeważnie podróżowałam. Sporo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, o co mi naprawdę chodzi. A wie pan, czym chciałam się najbardziej zajmować?

Bosch popatrzył na nią.

– Czym?

– Tym, co pan. Zabójstwami.

Nie wiedział, co odpowiedzieć: zachęcać ją czy zniechęcać.

– Cóż, powodzenia.

– Nie uważa pan, że ta praca sprawia największą satysfakcję? Że coś znaczy. Niech pan się zastanowi: usuwacie z mieszaniny najgorszych osobników.

– Z mieszaniny?

– Ze społeczeństwa.

– Hm, pewnie tak. Kiedy dopisuje nam szczęście.

Dołączyli do doktora Guyota, który zatrzymał się z psem na rondzie.

– To tutaj?

– Tak, tu ją spuściłem. Pobiegła tamtędy.

Wskazał pustą, zarośniętą parcelę, zaczynającą się na poziomie ulicy, lecz nieco dalej, przed wierzchołkami wzgórz przechodzącą w stromy stok. Przez posesję biegł wielki rów odwadniający, co tłumaczyło, dlaczego nigdy nie została zabudowana. Była to własność miasta; rowem usuwano nadmiar deszczówki, spływającej spod domów. Wiele ulic w kanionie stanęło na miejscu dawnych strumieni i łożysk rzecznych. Gdyby nie system melioracyjny, po burzach znów pojawiłyby się potoki.

– Idzie pan tam? – spytał lekarz.

– Spróbuję.

– Pójdę z panem – powiedziała Julia Brasher.

Bosch obejrzał się na nią, po czym odwrócił głowę, gdy usłyszał szum samochodu. Był to radiowóz; stanął przy nich i Edgewood opuścił okno.

– Podłapaliśmy gorący numerek, partnerko. Pijaczki.

Skinieniem głowy wskazał puste siedzenie obok siebie. Brasher zmarszczyła czoło i obejrzała się na Boscha.

– Nienawidzę awantur domowych.

Bosch się uśmiechnął. On też ich nie znosił, zwłaszcza kiedy kończyły się zgonami.

– Przykro mi.

– No cóż, może następnym razem. Policjantka wyszła przed przód samochodu.

– Proszę – powiedział Bosch, wyciągając latarkę w jej stronę.

– Mam w wozie zapasową – odrzekła. – Może pan mi ją oddać przy okazji.

– Na pewno?

Kusiło go, żeby zapytać ją o numer telefonu, ale się powstrzymał.

– Na pewno. Powodzenia.

– Proszę na siebie uważać – odparł Harry.

Uśmiechnęła się i spiesznie przeszła na drugą stronę radiowozu. Wsiadła i samochód ruszył z miejsca. Bosch skierował uwagę na Guyota i psa.

– Atrakcyjna kobieta – ocenił lekarz.

Bosch przemilczał te słowa, zastanawiając się, czy lekarz wypowiedział je, bo widział, jakie wrażenie wywarła na nim Julia Brasher. Nie chciał, żeby czytano w nim jak w otwartej księdze.

– W porządku, doktorze – powiedział. – Niech pan spuści psa. Postaram się za nim nadążyć.

Guyot zdjął smycz, klepiąc sukę po boku.

– Biegnij po kość, malutka! Przynieś kość! Szybko!

Pies przemknął przez parcelę i zniknął z pola widzenia, nim Bosch zdążył zrobić choć krok. O mało się nie roześmiał.

– Hm, najwidoczniej miał pan rację, doktorze.

Odwrócił się, żeby upewnić się, że radiowóz odjechał i Julia Brasher nie widziała psiego sprintu.

– Mam zagwizdać?

– Nie. Pójdę tam i rozejrzę się. Zobaczę, może zdołam ją odszukać.

Włączył latarkę.

Загрузка...