ROZDZIAŁ 10

Tym razem pani Flaherty była bardziej nieufna.

– Czego pan znowu chce? – zapytała.

– Prowadzę śledztwo w sprawie wypadku – powiedziałem.

– Śledztwo?

– Tak jest. Zastanawia mnie to, co mi wtedy powiedziano.

– Kto powiedział? Nie rozumiem.

– Ten drugi kierowca. Uważam, że przebieg wydarzeń nie był taki, jak wynika to z jego opisu.

– Uważa pan, że on kłamie?

– Może jest zdezorientowany. Albo uważa, że to była jego wina, więc trochę zmyśla.

– Powiedzieli mi, że Dennis zjechał na lewy pas.

– Tak. Tak powiedział ten drugi kierowca.

Nie. Drugi kierowca powiedział, że Dennisa zniosło na lewy pas.

Nagle zrozumiałem.

Jego depresja, problemy z alkoholem… Pani Flaherty zapewne uważała, że Dennis umyślnie zjechał pod prąd w samobójczym pędzie.

– Nie wierzy mu pan? Temu drugiemu kierowcy, jak on się nazywa? Earl? – spytała.

– Ed. Ed Crannell.

– Nie wierzy mu pan?

– Może nie.

– To bez różnicy, prawda? – powiedziała miękko. – Mój syn nie żyje.

Usłyszałem coś, co zabrzmiało jak szloch.

Czekałem. Była ósma trzydzieści dwie. Norma jeszcze nie przyszła. Redakcja „Littleton Journal” mieściła się za zwykłą witryną sklepową wciśniętą pomiędzy Chińszczyznę na Wynos Foo Yanga a Broń i Amunicję Teda, gdzie przy zakupie rewolweru dostawało się gratis tarczę z podobizną Michaela Moore'a.

– Czy mogłaby pani opisać Dennisa?

– Co?

– Czy może pani opisać swojego syna?

– Dlaczego?

– Jakiej rasy był Dennis?

– Rasy?

– Był biały, prawda?

– O co tu chodzi? – spytała.

– O nic. Po prostu próbuję…

– Co?

– Wyjaśniam tylko pewne rzeczy.

– Na policji powiedzieli, że to był Dennis. Pochowałam go.

– Oczywiście, metr siedemdziesiąt pięć, brunet, oczy zielone. Czy tak wyglądał pani syn?

– Dlaczego pan pyta, czy był czarny?

– Nieważne, ja nawet…

– Myśli pan, że to nie on?

– Nie…

– To właśnie chce pan powiedzieć? Uważa pan, że to mógł być ktoś inny. Czarnoskóry. Był cały spalony… na czarno. – Już nie pytała, stwierdzała. Nadzieja napełniła jej głos gwałtownym zapałem osoby prawdziwie wierzącej.

Oczywiście powinienem był ją ostudzić. Od razu. Powinienem był powiedzieć, że nie do tego zmierzam, nie, potrzebuję opisu jego wyglądu, bo wymaga tego dziennikarska rzetelność.

Może nie miałem prawa używać terminu „dziennikarska rzetelność”. Musiałem za to zmierzyć się z jej drżącym głosem. Z ekscytującą chęcią przełknięcia czegoś. Słyszałem już kiedyś ten kuszący dźwięk – przy redakcyjnym stole, gdy na spotkaniach podsumowujących, wśród słodkiego podniecenia popleczników, przedstawiałem tematy do akceptacji.

Proszę o zrozumienie i wybaczenie. To było jak wydychanie dymu w twarz nałogowego palacza.

– Przypuśćmy po prostu – powiedziałem do pani Flaherty – że ktoś okradł Dennisa. Ktoś mógł ukraść jego samochód i portfel. Ciało nie nadawało się do identyfikacji. Chcę się po prostu upewnić.

– Tak… tak, oczywiście – powiedziała. – Dennis miał ciemne włosy, zielone oczy, tak jak pan powiedział. Miał małą bliznę na prawym policzku. Spadł z drabinek na placu zabaw, kiedy miał 5 lat. To możliwe… panie…

– Valle. Tom Valle.

– To możliwe, że oni się mylą. Prawda? Że to nie był on. Że to był ktoś inny.

Zanotowała mój adres.

Powiedziała, że prześle mi zdjęcie Dennisa.

Wyrzuciła z siebie kilka szczegółów na temat smutnej parodii jego małżeństwa i podała mi numer telefonu jego byłej żony.

Powiedziała, że Dennis zdobył pięć sprawności, kiedy był skautem.

Z trudem udało mi się odłożyć słuchawkę.

Przyszedł Hinch i zapytał, nad czym pracuję.

Był grubokościstym, szerokim w barach facetem, a jego bujne kształty rozrastały się ostatnio na południe, w kierunku

brzucha. Czasem pojawiał się z uczepionym podbródka kilkudniowym zarostem. Podejrzewałem, że Miss Azalia nie miewa się najlepiej.

– Nad kontynuacją historii o wypadku.

– Tego na czterdziestcepiątce? Stare dzieje, co?

– Jest parę rzeczy, które próbuję uporządkować.

– Na przykład? – Hinch przemieszczał się w kierunku ekspresu do kawy, który wspaniałomyślnie włączyłem. Zwykle było to zajęcie Normy.

– Na przykład brak ostatecznej identyfikacji. Poza portfelem tego człowieka.

– To znaczy?

– Nie wiem dokładnie, co to znaczy. Ale lekarz sądowy uważał…

– Kto taki?

– Doktor Futillo. Był przekonany…

– Doktor Futillo? – prychnął Hinch. – On nie jest lekarzem sądowym. Co o nim właściwie wiesz? – Jako właściciel, redaktor naczelny i jedyny felietonista „Littleton Journal” Hinch postawił sobie za cel wiedzieć niemal wszystko o wszystkich w mieście.

– Nieźle gra w kręgle.

– Nieźle mu też idzie przepisywanie oxycontinu pacjentom, którzy tak naprawdę go nie potrzebują. Powiedzmy, że przeniósł się tutaj w podejrzanych okolicznościach. Nie wierzyłbym we wszystko, co mówi doktor Futillo. Szczególnie w dziedzinie medycyny sądowej.

Pomyślałem, że Hinch do czegoś zmierza. Na przykład do tego, że w podejrzanych okolicznościach przeniosła się do Littleton jeszcze jedna osoba i ona również nie jest godna zaufania.

Szeryf Swenson miał rację. Hinch był spokrewniony z moją kuratorką sądową, która na naszym ostatnim spotkaniu zapytała mnie, co chcę zrobić ze swoim życiem, teraz kiedy żadna

gazeta w promieniu pięciu tysięcy kilometrów mnie nie zatrudni. Odpowiedź była prosta. Znaleźć gazetę w promieniu pięciu tysięcy jeden kilometrów, która mnie zatrudni, jeśli moja kuratorka zamieni słowo z kuzynem ze strony matki, redaktorem naczelnym Hinchem. Właściwie trudno to nazywać gazetą – była tylko trochę lepsza od ulotki reklamowej – ale pustynna lokalizacja odpowiadała mojej potrzebie izolacji i samobiczowania.

– Nie napiszę o tym, jeżeli nie będę miał stuprocentowej pewności – powiedziałem.

To samo powiedział Hinch w dniu, kiedy przyjechałem tu swoją poobijaną miatą. Że nie opublikuje niczego, nie mając pewności, że to prawda. Nawet jeżeli mówimy tylko o dorocznej wyprzedaży książek w bibliotece w Littleton. Lepiej, żeby data się zgadzała, jasne?

Obiecałem, że go nie zawiodę.

Hinch przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, jakby wiarygodność dało się ocenić wizualnie.

– Dobrze – powiedział.

Wycofał się do swojego biura i zamknął drzwi.

Kupiłem sobie iPoda.

Norma zachwalała mi niezliczone zalety tego urządzenia. Ostatnio zaczęła ćwiczyć aerobik podczas przerwy na lunch przy najnowszych przebojach grupy Outkast. Wskakiwała w wyciągnięty dres i podśpiewywała razem z André 3000.

W bardzo krótkim czasie zapchałem iPoda tysiąc trzydziestoma dwiema piosenkami. W większości była to klasyka: cały kanon Hendriksa, trochę Jacksona Browne'a, Santana, Fleetwood Mac, Jethro Tuli.

Dorzuciłem kilka wyjątków: ścieżkę dźwiękową z Side by Side by Sondheim, koncert Sinatry w hotelu Caesars Palace, Where or When w wykonaniu Judy Collins.

Ktoś, kto nigdy nie słyszał jej interpretacji tej niezapomnianej melodii Richarda Rodgersa, naprawdę sporo stracił. Słuchałem Where or When w drodze do samochodu.

Miałem zrobić relację z otwarcia nowego domu towarowego. I może coś jeszcze.

Wsłuchiwałem się w słowa.

„Rzeczy, które wydarzyły się raz, mogą się powtórzyć…”

Właśnie.

Загрузка...