ROZDZIAŁ 44

Na półce Benjamina wciąż leżały jego rzeczy.

Stare książki, głównie elementarze, podręczniki, komiksy – przedmioty, które rodzice zwykle zamykają w skrzyni na strychu. Tylko że w szpitalu dla weteranów nie było żadnych skrzyń, zdecydowanie nie było strychów ani kochających rodziców, którzy przechowują pamiątki z dzieciństwa.

– Był czarny – powiedziałem. – Benjamin był czarny.

– Czarny jak ja – odparł Rainey. – Dlaczego pan się nim interesuje?

– On też prysnął, prawda? Dennis nie był jedynym, który znał drogę do wyjścia.

Rainey pokiwał głową.

– Myślę, że zabrał ze sobą coś z rzeczy Dennisa – powiedziałem.

– Aha.

– Jak długo Benjy był w tym szpitalu?

Rainey uśmiechnął się.

– Cholera, kto wie? Dostał dożywocie, człowieku.

– Dożywocie, jasne. Ale Benjy nie był weteranem, prawda?

– To przecież szpital dla weteranów, tak?

– Tak, ale może nie zawsze nim był.

– Nie pomogę panu, to nie było za moich czasów. Wiem tylko, że biedny głupek był tutaj od zawsze.

– Był głupkiem?

– Cholera, trafił tutaj, prawda? Oczywiście, że był głupkiem.

– Rozmawiał pan z nim kiedykolwiek?

– O czym?

– O czymkolwiek. O pogodzie, o rozgrywkach, o cenach benzyny?

– Hej, mówiłem już. Nie chcesz znać nikogo z tych ludzi. Skoro tu trafiają, nie mają mózgu. Są stuknięci jak Dennis. Benjy gadał do siebie.

– Czy brał leki? Jak Dennis?

– We wszystkich kolorach tęczy, człowieku.

– Taa. Może dlatego do siebie gadał.

Rainey wzruszył ramionami.

– Myślę, że Benjy nie był głupkiem – powiedziałem. – Ale chyba był biedny. Kiedy się stąd wydostał?

– Nie wiem, jakiś czas temu. Przed Dennisem.

– Jasne, przed Dennisem. Przyjaźnili się, Dennis i on? Trzymali się razem?

Rainey pokręcił głową.

– Mówiłem panu, Benjy dostał dożywocie. Dożywotni trzymają się z boku. Dennis był świeży, prosto z ulicy.

– Czy pozwalacie pacjentom zachować swoje portfele?

– Czasami. Pozwalamy im zatrzymać trochę drobnych, wie pan, na słodycze i takie tam. Niektórzy trzymają w portfelach zdjęcia – żon, dzieci. Więc dlaczego nie?

– Czy miewają czasem przy sobie więcej niż trochę drobnych?

– Cóż, nie powinni.

– Tak, ale czy to się zdarza?

– Jasne. Chyba tak. Ludzie ich odwiedzają, przysyłają różne rzeczy. Oni grają w pokera – powinni grać na zapałki, ale wiadomo to?

– Tak, jasne. Więc może się zdarzyć, że od czasu do czasu w tych portfelach znajduje się coś więcej niż zdjęcia i drobne na słodycze.

– No tak, pewnie.

– Czy Dennis grywał w pokera?

– Chyba tak. Dlaczego?

– Jego portfel wylądował w kieszeni Benjy'ego. Zastanawiałem się, czy było w nim dużo pieniędzy. Głupek czy nie, wiedział, że będzie potrzebował gotówki, żeby dostać się stąd tam.

– A gdzie jest tam?

– W Kalifornii. Pojechał odwiedzić mamę.

– Ach, tak? Skąd pan to wie?

– Miał wypadek niedługo po tym, jak u niej był.

– Samochodowy?

– Nie, nie sądzę.

– Jaki wypadek?

– Śmiertelny.

– Tak? Kiepska sprawa.

Mówiliśmy szeptem, ale zauważyłem, że jedna czy dwie głowy uniosły się z pościeli jak duchy.

– Gdzie jest historia choroby Benjy'ego?

– Chyba na dole, w archiwum.

– Gdzie to jest?

– Na czwartym. Wydostał się stąd tylko po to, żeby odwiedzić mamę, co?

– Cóż… nie widział jej pięćdziesiąt lat.

– Hm? Dlaczego?

– Nie wiedział, że ona żyje.

– Przez pięćdziesiąt lat? Jak to możliwe?

– Bardzo prosto. Powiedzieli mu, że ona nie żyje.

– A dlaczego ona nie przyjechała go odwiedzić?

– Bo powiedzieli jej, że on nie żyje.

– Jacy oni?

– Czy na tym oddziale jest telewizor?

– Uhm. Oglądają opery mydlane i tych trzech wsioków na motorach na Discovery.

– Co jeszcze lubią?

– Golfa. Szeptanie ich uspokaja.

– A poranne programy na NBC? Oglądają je czasami?

– Czasami, jasne.

Zacząłem zbierać zakurzone książki z dawnej półki Benjy'ego.

– Proszę się nie martwić, zwrócę je – powiedziałem, chociaż Raineya chyba to nie obchodziło.

– Hej – powiedział Rainey. – Skoro myślał, że jego mama nie żyje, to jak się dowiedział, że to nieprawda?

– Ktoś mu powiedział.

„Belinda była naszą miejscową znakomitością – powiedział pan Birdwell. – Znasz tego gościa od pogody na NBC, Willarda, jak on się nazywa, Scotta, który składa życzenia urodzinowe stulatkom z całego kraju? Pokazał zdjęcie Belindy kilka tygodni temu”.

– Musiał ją zobaczyć, zanim umrze, co? – powiedział Rainey, pozwalając sobie zaledwie na cień wrażliwości w głosie.

– Tak. I zanim ona umrze.

– To miłe.

Usiadłem na łóżku Benjamina Washingtona. Próbowałem sobie wyobrazić ten wyjątkowy poranek. Najpierw śniadanie mistrzów: OJ, zyprexa, haldol i seroquel, potem zamulony człapie do sali telewizyjnej na program z Katie Couric i spółką. W końcu pojawia się ten pulchny facet od pogody z kiepskim tupecikiem na głowie i mówi: „Życzmy wszystkiego najlepszego Belindzie Washington z Littleton w Kalifornii. Kończy sto lat. Wszystkiego najlepszego, Belindo”.

No i proszę.

– Czy wiedział pan, że był wykastrowany? – szepnąłem do Raineya.

– Uhm, jasne. Widziałem go pod prysznicem.

– Czy wie pan dlaczego?

Rainey wzruszył ramionami.

– Myślałem, że to obrażenia wojenne. Niejednemu tutaj sporo brakuje, nie tylko piątej klepki.

– Benjamin Washington był cywilem.

– Benjamin jaki?

– Washington.

– Uhm. Briscoe. Nazywał się Benjamin Lee Briscoe.

– Jest pan pewien?

– Eee, zmyślam. Jasne, że jestem pewien. Może myli go pan z kimś innym, co?

No dobrze, coś było nie tak. Nie mogło być mowy o pomyłce, jednak to nazwisko wydawało się dziwnie znajome.

Briscoe.

Przejrzałem elementarz Benjy'ego. Podróż przez alfabet. Na którymś etapie ktoś próbował go czegoś nauczyć. Na okładce nabazgrał swoje imię: Benjamin, lat 9.

– Jak się stąd wydostał, Rainey? Powiedział pan, że był odurzony lekami.

– Eee, mówiłem, że do siebie gadał. To pan powiedział, że to przez leki.

– Założę się, że przestał je brać. Może udawał, że je połyka, ale potem wypluwał. Na pewno chciał mieć jasność umysłu.

– Pan tak twierdzi. To właśnie zrobił Dennis?

– Nie.

Obudziłem Dennisa.

Miał senny wzrok, był spokojny, jakby wrócił skądś, gdzie nadal miał swój język i mógł czytać na głos tablice rejestracyjne, ile dusza zapragnie.

– Dennis – powiedziałem. – Posłuchaj tylko i kiwaj głową, dobrze? Tak albo nie, dobrze Dennis?

Pokiwał, że tak.

– Zamieniłeś się. W ten sposób twój portfel trafił do kogoś innego.

Gapił się na mnie.

– On nazywał się Benjamin. Zamierzał się stąd wydostać, uciec. Pamiętasz?

Brak odpowiedzi.

– Może to on podsunął ci ten sam pomysł. Benjamin nie potrzebował swoich leków, nie chciał ich. Ale ty ich potrzebowałeś. Miałeś w portfelu trochę pieniędzy, może jakieś dokumenty. Benjamin potrzebował jednego i drugiego. Był duchem. Nie miał tożsamości. A przecież w końcu wychodził na zewnątrz.

Dennis gapił się na mnie.

– Wymieniłeś swój portfel na jego leki we wszystkich kolorach tęczy. Dlatego czarnoskóry człowiek, który spłonął w samochodzie w Kalifornii, miał w kieszeni twój portfel.

Dennis zamrugał.

– Wiem, że nic nie pamiętasz. Wiem, że to wszystko zasłania jakaś pieprzona mgła. Ale spróbuj sobie przypomnieć.

Tylko spróbuj. Tak czy nie?

Pokiwał głową.

Tak.

Загрузка...