Na półce Benjamina wciąż leżały jego rzeczy.
Stare książki, głównie elementarze, podręczniki, komiksy – przedmioty, które rodzice zwykle zamykają w skrzyni na strychu. Tylko że w szpitalu dla weteranów nie było żadnych skrzyń, zdecydowanie nie było strychów ani kochających rodziców, którzy przechowują pamiątki z dzieciństwa.
– Był czarny – powiedziałem. – Benjamin był czarny.
– Czarny jak ja – odparł Rainey. – Dlaczego pan się nim interesuje?
– On też prysnął, prawda? Dennis nie był jedynym, który znał drogę do wyjścia.
Rainey pokiwał głową.
– Myślę, że zabrał ze sobą coś z rzeczy Dennisa – powiedziałem.
– Aha.
– Jak długo Benjy był w tym szpitalu?
Rainey uśmiechnął się.
– Cholera, kto wie? Dostał dożywocie, człowieku.
– Dożywocie, jasne. Ale Benjy nie był weteranem, prawda?
– To przecież szpital dla weteranów, tak?
– Tak, ale może nie zawsze nim był.
– Nie pomogę panu, to nie było za moich czasów. Wiem tylko, że biedny głupek był tutaj od zawsze.
– Był głupkiem?
– Cholera, trafił tutaj, prawda? Oczywiście, że był głupkiem.
– Rozmawiał pan z nim kiedykolwiek?
– O czym?
– O czymkolwiek. O pogodzie, o rozgrywkach, o cenach benzyny?
– Hej, mówiłem już. Nie chcesz znać nikogo z tych ludzi. Skoro tu trafiają, nie mają mózgu. Są stuknięci jak Dennis. Benjy gadał do siebie.
– Czy brał leki? Jak Dennis?
– We wszystkich kolorach tęczy, człowieku.
– Taa. Może dlatego do siebie gadał.
Rainey wzruszył ramionami.
– Myślę, że Benjy nie był głupkiem – powiedziałem. – Ale chyba był biedny. Kiedy się stąd wydostał?
– Nie wiem, jakiś czas temu. Przed Dennisem.
– Jasne, przed Dennisem. Przyjaźnili się, Dennis i on? Trzymali się razem?
Rainey pokręcił głową.
– Mówiłem panu, Benjy dostał dożywocie. Dożywotni trzymają się z boku. Dennis był świeży, prosto z ulicy.
– Czy pozwalacie pacjentom zachować swoje portfele?
– Czasami. Pozwalamy im zatrzymać trochę drobnych, wie pan, na słodycze i takie tam. Niektórzy trzymają w portfelach zdjęcia – żon, dzieci. Więc dlaczego nie?
– Czy miewają czasem przy sobie więcej niż trochę drobnych?
– Cóż, nie powinni.
– Tak, ale czy to się zdarza?
– Jasne. Chyba tak. Ludzie ich odwiedzają, przysyłają różne rzeczy. Oni grają w pokera – powinni grać na zapałki, ale wiadomo to?
– Tak, jasne. Więc może się zdarzyć, że od czasu do czasu w tych portfelach znajduje się coś więcej niż zdjęcia i drobne na słodycze.
– No tak, pewnie.
– Czy Dennis grywał w pokera?
– Chyba tak. Dlaczego?
– Jego portfel wylądował w kieszeni Benjy'ego. Zastanawiałem się, czy było w nim dużo pieniędzy. Głupek czy nie, wiedział, że będzie potrzebował gotówki, żeby dostać się stąd tam.
– A gdzie jest tam?
– W Kalifornii. Pojechał odwiedzić mamę.
– Ach, tak? Skąd pan to wie?
– Miał wypadek niedługo po tym, jak u niej był.
– Samochodowy?
– Nie, nie sądzę.
– Jaki wypadek?
– Śmiertelny.
– Tak? Kiepska sprawa.
Mówiliśmy szeptem, ale zauważyłem, że jedna czy dwie głowy uniosły się z pościeli jak duchy.
– Gdzie jest historia choroby Benjy'ego?
– Chyba na dole, w archiwum.
– Gdzie to jest?
– Na czwartym. Wydostał się stąd tylko po to, żeby odwiedzić mamę, co?
– Cóż… nie widział jej pięćdziesiąt lat.
– Hm? Dlaczego?
– Nie wiedział, że ona żyje.
– Przez pięćdziesiąt lat? Jak to możliwe?
– Bardzo prosto. Powiedzieli mu, że ona nie żyje.
– A dlaczego ona nie przyjechała go odwiedzić?
– Bo powiedzieli jej, że on nie żyje.
– Jacy oni?
– Czy na tym oddziale jest telewizor?
– Uhm. Oglądają opery mydlane i tych trzech wsioków na motorach na Discovery.
– Co jeszcze lubią?
– Golfa. Szeptanie ich uspokaja.
– A poranne programy na NBC? Oglądają je czasami?
– Czasami, jasne.
Zacząłem zbierać zakurzone książki z dawnej półki Benjy'ego.
– Proszę się nie martwić, zwrócę je – powiedziałem, chociaż Raineya chyba to nie obchodziło.
– Hej – powiedział Rainey. – Skoro myślał, że jego mama nie żyje, to jak się dowiedział, że to nieprawda?
– Ktoś mu powiedział.
„Belinda była naszą miejscową znakomitością – powiedział pan Birdwell. – Znasz tego gościa od pogody na NBC, Willarda, jak on się nazywa, Scotta, który składa życzenia urodzinowe stulatkom z całego kraju? Pokazał zdjęcie Belindy kilka tygodni temu”.
– Musiał ją zobaczyć, zanim umrze, co? – powiedział Rainey, pozwalając sobie zaledwie na cień wrażliwości w głosie.
– Tak. I zanim ona umrze.
– To miłe.
Usiadłem na łóżku Benjamina Washingtona. Próbowałem sobie wyobrazić ten wyjątkowy poranek. Najpierw śniadanie mistrzów: OJ, zyprexa, haldol i seroquel, potem zamulony człapie do sali telewizyjnej na program z Katie Couric i spółką. W końcu pojawia się ten pulchny facet od pogody z kiepskim tupecikiem na głowie i mówi: „Życzmy wszystkiego najlepszego Belindzie Washington z Littleton w Kalifornii. Kończy sto lat. Wszystkiego najlepszego, Belindo”.
No i proszę.
– Czy wiedział pan, że był wykastrowany? – szepnąłem do Raineya.
– Uhm, jasne. Widziałem go pod prysznicem.
– Czy wie pan dlaczego?
Rainey wzruszył ramionami.
– Myślałem, że to obrażenia wojenne. Niejednemu tutaj sporo brakuje, nie tylko piątej klepki.
– Benjamin Washington był cywilem.
– Benjamin jaki?
– Washington.
– Uhm. Briscoe. Nazywał się Benjamin Lee Briscoe.
– Jest pan pewien?
– Eee, zmyślam. Jasne, że jestem pewien. Może myli go pan z kimś innym, co?
No dobrze, coś było nie tak. Nie mogło być mowy o pomyłce, jednak to nazwisko wydawało się dziwnie znajome.
Briscoe.
Przejrzałem elementarz Benjy'ego. Podróż przez alfabet. Na którymś etapie ktoś próbował go czegoś nauczyć. Na okładce nabazgrał swoje imię: Benjamin, lat 9.
– Jak się stąd wydostał, Rainey? Powiedział pan, że był odurzony lekami.
– Eee, mówiłem, że do siebie gadał. To pan powiedział, że to przez leki.
– Założę się, że przestał je brać. Może udawał, że je połyka, ale potem wypluwał. Na pewno chciał mieć jasność umysłu.
– Pan tak twierdzi. To właśnie zrobił Dennis?
– Nie.
Obudziłem Dennisa.
Miał senny wzrok, był spokojny, jakby wrócił skądś, gdzie nadal miał swój język i mógł czytać na głos tablice rejestracyjne, ile dusza zapragnie.
– Dennis – powiedziałem. – Posłuchaj tylko i kiwaj głową, dobrze? Tak albo nie, dobrze Dennis?
Pokiwał, że tak.
– Zamieniłeś się. W ten sposób twój portfel trafił do kogoś innego.
Gapił się na mnie.
– On nazywał się Benjamin. Zamierzał się stąd wydostać, uciec. Pamiętasz?
Brak odpowiedzi.
– Może to on podsunął ci ten sam pomysł. Benjamin nie potrzebował swoich leków, nie chciał ich. Ale ty ich potrzebowałeś. Miałeś w portfelu trochę pieniędzy, może jakieś dokumenty. Benjamin potrzebował jednego i drugiego. Był duchem. Nie miał tożsamości. A przecież w końcu wychodził na zewnątrz.
Dennis gapił się na mnie.
– Wymieniłeś swój portfel na jego leki we wszystkich kolorach tęczy. Dlatego czarnoskóry człowiek, który spłonął w samochodzie w Kalifornii, miał w kieszeni twój portfel.
Dennis zamrugał.
– Wiem, że nic nie pamiętasz. Wiem, że to wszystko zasłania jakaś pieprzona mgła. Ale spróbuj sobie przypomnieć.
Tylko spróbuj. Tak czy nie?
Pokiwał głową.
Tak.