Nadal byłem wolnym człowiekiem.
Ciągle jeszcze miałem czas.
Dopóki nie zidentyfikują moich odcisków palców, które mają w aktach, ponieważ jestem pod nadzorem sądowym. Dopóki detektyw Wolfe nie przekona jakiegoś asystenta zastępcy prokuratora okręgowego, że nie potrzeba aż tylu dowodów, kiedy ma się do czynienia z kimś, o kim wiadomo, że jest kłamcą.
Może nie potrzeba.
A jednak ktoś kiedyś obliczył, że ludzie kłamią średnio sto razy dziennie. Okłamujemy naszych szefów, podwładnych, klientów, małżonków, dzieci, wyborców, policjantów, inkasentów, krewnych, przyjaciół. Pracowników opieki społecznej. I siebie samych. Kiedy i to nam się uda, zostaje nam już tylko Bóg. I jego też okłamujemy.
Niektóre kłamstwa są większe od innych.
Kłamstwo wobec Benjamina. Kłamstwo wobec Belindy.
Kłamstwa, do których zmuszono Lloyda Steinera.
O wielkich kłamstwach wiedziałem wszystko.
Zgodnie z tym, co powiedział Rainey, dokumentację choroby Benjamina przechowywano na czwartym piętrze. Poprosiłem o nią, podszywając się pod detektywa Wolfe'a, a pielęgniarka uprzejmie mi ją pokazała.
Oczywiście z aktami Benjamina Washingtona był pewien problem.
Nie oznaczono ich nazwiskiem „Benjamin Washington”.
Rainey miał rację. Napisano na nich „Benjamin Lee Briscoe”.
Urodzony w 1948 roku. Weteran wojny wietnamskiej. Kompania „Charlie”. Służył w delcie Mekongu od 1966 do 1968 roku.
Coś mi mówiło…
Usiadłem na twardym plastikowym krześle i gapiłem się w ścianę, której pielęgniarki używały jako tablicy ogłoszeń. Wisiały tam informacje o mieszkaniach do wynajęcia, kiermaszach domowych wypieków, psach do przygarnięcia, pracy dla opiekunek do dzieci, a nawet o narodzinach dzieci.
Informacje o narodzinach.
Których przeciwieństwem są… informacje o śmierci. Nekrologi.
Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni. Wyjąłem portfel i zajrzałem do przegródki, w której trzymałem numer telefonu Johna Wrena.
Kilka tygodni temu nabazgrałem go sobie na odwrocie zdjęcia pomnika weteranów Wietnamu.
Czarny wypolerowany granit z niekończącą się rzeką zastygłych w kamieniu nazwisk.
Musiałem zmrużyć oczy, żeby odnaleźć to właściwe. Eddie Bronson miał na tej ścianie liczne towarzystwo.
Jeszcze trochę wyżej, pomiędzy Josephem Brittem i Jamesem Briblym.
Dzień dobry.
Benjamin Lee Briscoe.
Już wiem, dlaczego to nazwisko brzmiało tak znajomo.
Kiedy pierwszy raz przeczytałem w „Littleton Journal” nazwisko Eddiego Bronsona, było tylko jednym z wielu na liście poległych. Pewnej nocy wpatrywałem się w to zdjęcie z pijackim szacunkiem dawnego autora nekrologów. Ten był najsmutniejszy, jaki widziałem.
Benjamin Washington zginął pięćdziesiąt lat temu w powodzi.
Ale urodził się na nowo.
Tak jak ten zagubiony weteran, który kiedyś koczował w altanie.
On również się odrodził.
„Kim jest Eddie Bronson?”, pytał Wren w swoim artykule.
A potem pojechał do Waszyngtonu i znalazł odpowiedź.
Eddie Bronson był zaginionym w akcji żołnierzem, którego ciało użyźniło jakieś wietnamskie pole ryżowe. Szalony weteran, który zamieszkał w miejskiej altanie, przyjął jego nazwisko. Musiało mu doskwierać poczucie winy, że przeżył. To wszystko. Nierzadko zdarza się, że ktoś, kto z niezrozumiałych przyczyn nadal oddycha, chociaż jego życie dawno straciło sens, a wspomnienia wojny rzucają cień na wszystko, przyjmuje nazwisko poległego towarzysza.
Tylko że…
On miał poczucie winy nie dlatego, że przeżył Wietnam, tylko dlatego że przeżył coś innego. Coś gorszego.
Potem umieszczono go w zakładzie.
Kiedy oddawałem akta pielęgniarce, zapytałem ją o instytucję, w której byliśmy.
Czy zawsze podlegała Urzędowi do spraw Kombatantów, czy może wcześniej pełniła jakąś inną funkcję?
„Skąd pan wie?”, zapytała. Tak, prowadzono tu badania. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Nadzorowane przez wydział medyczny Departamentu Energetyki. Był tu oddział dziecięcy specjalizujący się w rzadkich przypadkach raka.
Czy pamięta, jak się nazywał?
„Marymount”, powiedziała.
Marymount Central.
Podziękowałem.
Poszedłem pożegnać się z Dennisem.
Ale nie znalazłem go w jego pokoju.
– Odbiła mu szajba – powiedział żołnierz. – Zabrali go z powrotem do czubków. – Najwyraźniej cieszył się, że znów ma pokój dla siebie. – Zwariował. Sam zobaczysz, jest stuknięty.
– Ktoś mu odciął język – powiedziałem. – Coś takiego może człowiekowi popsuć humor.
Właśnie wtedy powinienem był się zwinąć – uzbrojony i niebezpieczny, naładowany groźnymi informacjami. Najlepszy moment, by wiać.
Ale Dennis leżał w szpitalu, nie mógł mówić i tak jak w przypadku Nate'a Skate'a to była moja wina. Sprowadziłem na niego nieszczęście.
Wróciłem więc na górę, wjechałem windą do luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze i wcisnąłem przycisk interkomu.
Rainey uśmiechnął się, kiedy mnie zobaczył.
To powinno było dać mi do myślenia.
Może byłem zdezorientowany – niewiele ostatnio spałem, a kiedy już zasnąłem, ścigały mnie niebieskie olbrzymy i osiemdziesięcioletni lekarze. Zarówno we śnie, jak i w koszmarach na jawie wiedziałem już, że byli jedną i tą samą osobą.
– Witamy, detektywie Wolfe – powiedział Rainey.
Nie wychwyciłem kpiny w jego głosie.
– Rozumiem, że przeniesiono tutaj Dennisa – zacząłem.
– Zgadza się.
– Muszę się z nim zobaczyć – powiedziałem.
– Jasna sprawa. Nie ma problemu. Otworzył drzwi.
– Odstawię pana do jakiegoś pokoju, a tymczasem po niego pójdę. Może być, detektywie?
Mogło być. Zamierzałem pożegnać się z Dennisem. Chciałem pojechać jeszcze tylko w jedno miejsce, ładnie wszystko opakować i zdobyć Pulitzera.
– Mam nadzieję, że wystrój panu nie przeszkadza – powiedział i zapewnił mnie, że za sekundę przyprowadzi Dennisa.
Nie przeszkadzał mi wystrój. Nie zwróciłem na niego uwagi.
Zachwycałem się swoim obrazkiem z połączonych punktów.
Patrzcie.
Podniosłem go do góry, tak żeby wszyscy w restauracji mogli go podziwiać: mój tata, moja mama, mój szef, moja kuratorka, doktor Payne i dziennikarz, który na moim biurku napisał „Kłamię, więc jestem”. Benjy, Belinda, Nate Skate, Norma i Hinch. Oni też. Wychodziłem z ciemnej jaskini w blasku zmartwychwstania.
Właściwie rysunek nie był jeszcze skończony.
Ale miałem już prawie wszystko.
Przyjrzyjmy mu się punkt po punkcie.
John Wren znalazł zdezorientowanego weterana wojny wietnamskiej, który spał w miejskiej altanie i powiedział, że nazywa się Eddie Bronson.
Punkt pierwszy.
Pewnego dnia Wren pojechał do Waszyngtonu i odkrył coś zagadkowego. Eddie Bronson był trupem. Zaginionym w akcji. Jego nazwisko było wypisane na ścianie pomnika. Ludzie nie umierają dwa razy.
Punkt drugi.
Kim więc był ów Eddie Bronson? Najwyraźniej weteranem dręczonym przez poczucie winy. Kimś na tyle zdezorientowanym, by po przyjęciu cudzego nazwiska zapomnieć własne. Zapomnieć swoją rodzinę i przeszłość. Ale nie drogę do domu.
Nie.
Ze wszystkich altan miejskich w Ameryce wybrał sobie tamtą. Powiedział, że to jego dom.
Dlaczego?
Bo czuł się w niej jak w domu.
W każdym razie prawie.
Kiedyś mieszkał tylko trzydzieści siedem kilometrów stamtąd, w miasteczku, które przestało istnieć.
W Littleton Flats. Wren miał się tego niebawem dowiedzieć.
Punkt trzeci.
Żaden z mieszkańców Littleton Flats już nie żył.
Żaden.
Łącznie z Benjaminem Washingtonem.
No, chyba że…
Wren rozpoczął pracę nad demaskatorską publikacją na temat katastrofy tamy Aurora.
I coś odkrył.
To go podekscytowało, ale potem dostał szału i ludzie nazwali go miejscowym świrem. Pewnej nocy zamknął się w redakcji „Littleton Journal” i nie chciał wyjść.
Dlaczego?
Co tam robił?
Zmuszono go do opuszczenia budynku, a potem wyjechał i gdzieś się zaszył, żeby pracować nad artykułem.
Co to był za artykuł?
Chyba wiedziałem.
To był artykuł o tym, jak zaginieni w akcji pomagają sobie nawzajem.
W czysto biurokratyczny sposób.
Akta zaginionych w akcji żołnierzy z granitowej ściany przechowywano w Urzędzie do spraw Kombatantów, dopóki nie odnaleziono ich ciał. Dzięki temu mogli pomóc kilku zaginionym w innej narodowej katastrofie. Oczywiście nieświadomie – żołnierze, o których słuch zaginął, użyczyli swoich nazwisk tym, którzy zniknęli z Littleton Flats pewnego niedzielnego ranka, gdy tamtejsza tama zawaliła się nie z powodu nadmiernych opadów.
Nie.
„Przydałby się panu licznik Geigera, panie Wren”.
Ciągle jeszcze nie rozejrzałem się w koło.
Gdybym to zrobił, zauważyłbym, że pomieszczenie przypomina pokój z obitymi miękko ścianami, brakowało tylko obicia. Uświadomiłbym sobie, że Rainey nie wrócił w ciągu minuty, dwóch, trzech, czterech ani w ciągu pięciu minut.
Wystarczająco długo, żebym zrozumiał swoje położenie.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak i nagle minęło piętnaście minut, odkąd Rainey wyszedł. Nagle okazało się, że siedzę na przytwierdzonej do ściany opuszczanej metalowej ławce. W pokoju, w którym nie ma się ochoty przesiadywać zbyt długo.
Już nie czekałem na oklaski zachwyconego tłumu.
Przyglądałem się otoczeniu. Czytałem napisy, które różni nieszczęśnicy wyryli na ścianach.
„Jestem więźniem ciągłego smutku”, nabazgrał ktoś.
„Zadzwoń do Boga na koszt abonenta”.
„Jestem zaginionym w akcji tego świata”.
I to:
„Pozdrawia Cię Kara Bolka”.
Kiedy wstałem i pokonałem półtorametrową odległość do drzwi – była w nich mała kratka, tak jak w drzwiach prowadzących do windy – zanim jeszcze dotknąłem klamki, już zacząłem przeczuwać, że drzwi mogą nie ustąpić. Z drzwiami bywa różnie – jedne są otwarte, inne zamknięte, a czasem te otwarte nagle się zatrzaskują.
Złapałem za klamkę i przekręciłem.
Zamknięte na klucz.
Użyłem więcej siły. Nic.
Pchnąłem drzwi, chcąc się upewnić, że naprawdę są zamknięte. Stukałem w nie, na początku grzecznie, jakby to mogło być nieporozumienie, zwykła usterka techniczna, a Rainey miał zaraz przybiec, wypuścić mnie i przeprosić.
Po chwili zacząłem walić z całej siły.
– Hej, hej, Rainey! Co się tutaj dzieje?
Czasami zna się odpowiedź na pytanie już w chwili, gdy wypowie się je głośno, a wtedy staje się ono zwykłą formalnością. Co ty wyprawiasz?, wołasz, kiedy ktoś mierzy do ciebie z pistoletu w ciemnej uliczce, chociaż dobrze wiesz, co robi. Zamierza do ciebie strzelać.
– Hejże! Otwieraj te cholerne drzwi. Co to ma znaczyć? – krzyczałem w coraz większej panice jak ktoś, kto utknął między piętrami.
Rainey pojawił się dopiero po dziesięciu minutach.
Tymczasem zdążyłem już pokaleczyć sobie pięści, oblać się potem i porysować kopniakami dół drzwi.
Rainey już się nie uśmiechał. Nie wyglądało też, by zamierzał mnie wypuścić.
– Stul pysk – powiedział.
– Nie wiesz, co robisz, jestem gliną.
– Taaa, ja też jestem gliną. Pieprzonym szefem policji. W porządku, przedstawienie skończone.
– No dobra, jestem dziennikarzem.
– Coś ty?
– Nazywam się Tom Valle, pracuję dla „Littleton Journal”. Czasem reporter musi trochę skłamać, żeby zdobyć materiał. Nie można nas za to tak po prostu zamykać, w przeciwnym razie wszyscy siedzielibyśmy w więzieniu. Słuchaj, wypuść mnie i zapomnijmy o wszystkim.
– Trochę skłamać? To jest dopiero kłamstwo. Prawdziwe łgarstwo.
Rozmawiał z kimś.
– Słuchaj, łamiesz prawo. Pomagasz niewłaściwym ludziom. Tutaj, w tym szpitalu. – Czasem człowiek zdaje sobie sprawę, że się boi, dopiero wtedy, gdy usłyszy strach w swoim głosie. Do tego momentu wydaje mu się, że sobie radzi, że wszystko jest pod kontrolą, że wyjdzie z tego cało.
– Niewłaściwym ludziom, jasne. Dobre, zabawne. Dlaczego po prostu nie wyluzujesz? Nie usiądziesz sobie…
– Rainey, wypuść mnie stąd, jestem reporterem, na litość boską. Popełniono przestępstwo.
– Tak, masz rację.
– Ale to nie ja jestem przestępcą.
– Tak, ty jesteś gliną. Jesteś detektyw Wolfe.
– Nie wpuściłbyś mnie, gdybym ci powiedział, że jestem reporterem.
– Cóż, skoro tak to ująłeś…
– Wypuścisz mnie?
– Nie.
Wykonywał rozkazy. To był szpital wojskowy, a on wykonywał rozkazy.
– Słuchaj, nie możesz mnie tak po prostu zamknąć. To jest jakieś pieprzone szaleństwo. Mam swoje prawa… – Sięgnąłem po wyświechtany frazes, który rozbrzmiewał tu pewnie ze sto razy dziennie. Jak w każdym więzieniu na świecie. Nikt nie jest winny, nikt nie powinien tam trafić, to wszystko jedna wielka pomyłka.
– Prawa, co? – powiedział Rainey. – Ja mam prawo do odrobiny ciszy i spokoju. Więc siądź na dupie i stul pysk.
Coś krzyczałem, nie jestem pewien co, ale użyłem wielu niecenzuralnych słów.
Kiedy na chwilę umilkłem, usłyszałem szepty.
Dobiegały z zewnątrz, stamtąd, gdzie siedział Rainey.
Zniknął gdzieś na lewo od kratki, słyszałem rozmowę, ale nie mogłem rozróżnić słów.
– Hej, hej, kto tam jest? Z kim rozmawiasz, Rainey? Halo!
Odgłos kroków i kółek wózka toczącego się po wyłożonej kafelkami podłodze.
Klamka drgnęła, przekręciła się.
Instynktownie cofnąłem się w stronę ściany.
W drzwiach pojawił się Rainey i dwóch sanitariuszy w niebieskich uniformach. Podejrzewałem, że podczas rekrutacji ich
postura liczyła się bardziej niż podejście do pacjenta. Jeden z nich trzymał strzykawkę.
– Co to ma być? – zapytałem.
– A na co to wygląda? – zapytał Rainey.
– Nie będę brał zastrzyków.
– W porządku. Jak sobie życzysz.
– Popełniacie przestępstwo, nie dociera to do was? Pójdziecie do więzienia.
– Eee tam, ja pójdę do domu. Tylko położymy cię do łóżka.
– Nie wezmę zastrzyku.
– Jesteś pobudzony, facet. A pobudzeni ludzie działają mi na nerwy.
Sanitariusz ze strzykawką w ręce przypominał jednego z tych grających w hokeja imigrantów z Samoa, których nazwisk nie można wymówić. Uśmiechnął się i powiedział:
– Chodź do mnie.
– Nie, dziękuję, tu mi dobrze. W każdym razie dzięki.
– Słuchaj, człowieku – powiedział zniecierpliwiony. – Albo zrobimy to delikatnie, albo brutalnie.
– Dobra, delikatnie. Wypuście mnie stąd, a ja obejdę się z wami delikatnie. Obiecuję. Ze wszystkimi. Wiem, że musicie słuchać poleceń, rozumiem to. Nikomu nie polecam ignorować poleceń, tylko że ja nie jestem pacjentem. Jestem reporterem, piszę artykuł.
– Lepiej napisz moje nazwisko bez błędów, bracie – powiedział Samoańczyk. – Składa się z jedenastu liter.
– Nazwisko? Nie będę wymieniał waszych nazwisk. Po prostu pozwólcie mi stąd iść i wszystko gra. Luz.
– Naprawdę tego chcesz? Chcesz, żeby cię związać jak wieprzka, wsadzić w kaftan? Chcesz tego całego gówna?
– No dobra, wygraliście – powiedziałem.
Między Samoańczykiem a drzwiami była niewielka szpara, przez którą światło dzienne wpadało do środka, a szybki
zawodnik mógłby śmignąć na zewnątrz jak huragan czwartej kategorii.
– Mogę sam sobie podwinąć rękaw? – zapytałem.
Ostatnim razem grałem w futbol w dzieciństwie – na ulicy, trzech na trzech, uważając na przejeżdżające samochody. Miałem wtedy opinię krętacza. Na Sto Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy uchodziło to za komplement, ale później, w redakcji informacyjnej, już nie.
Starałem się sprawiać wrażenie rozluźnionego i pogodzonego z losem.
To niełatwe, kiedy każdy mięsień drży w panice. Pobudzeni ludzie działają im na nerwy. Odprężeni ludzie odprężają ich. O właśnie. Rainey już się opiera o ścianę. Drugi sanitariusz wychodzi, niepotrzebny… poszedł. Samoańczyk założył ręce, jak cierpliwy mąż na zakupach, który czeka, aż żona wyjdzie z przymierzalni i będzie można wrócić do domu, obejrzeć mecz.
– Którą rękę mam dać? – zapytałem.
– Którą wolisz, brachu – powiedział Samoańczyk.
– Lewą – powiedziałem. – Jestem praworęczny. – Zacząłem metodycznie podwijać rękaw.
Raz, dwa, trzy.
Raz, dwa, trzy.
Gonisz ty…
Prosto ze Sto Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy w Queens.
Pobiegłem w stronę światła.
Zaskoczyłem ich na tyle, by prześliznąć się obok próbującego mnie zablokować Samoańczyka.
Byłem wystarczająco szybki, żeby wybiec na korytarz.
Na tyle spokojny, żeby minąć lekarza, sanitariusza czy pacjenta, nie zwracając na siebie uwagi.
„Biegnij, Forrest, biegnij…”
Mogło mi się udać, naprawdę.
Aż do windy i na dół, na parter, żeby zrobić scenę, zawołać „słuchajcie, co oni chcą mi zrobić”, a wtedy major DeCola wysłałby ich biegiem z powrotem na oddział psychiatryczny.
Mogło, tylko że wpadłem na mur.
To był człowiek.
Samoańczyk chyba w końcu dał mi zastrzyk.
Kiedy odzyskałem przytomność, kaszląc i charkając, otworzyłem oczy i rozejrzałem się, okazało się, że patrzę w lustro. Takie jak w gabinecie luster, w którym niepokojąco zdeformowana postać rozmazuje się jak zalana deszczem akwarela.
Moje odbicie się uśmiechało, chociaż byłem pewien, że ja sam się nie uśmiecham.
Poczułem się przez to jeszcze bardziej zaniepokojony.
– Cześć – powiedziałem głosem, który brzmiał, jakby zniekształcało go kiepskie połączenie telefoniczne. – Cześć. Kim jesteś?
– Już mnie o to pytałeś – powiedziało odbicie. – Jestem hydraulikiem, pamiętasz? Wykonuję rutynowe prace konserwacyjne. – Ten sam świszczący falset, który słyszałem tamtego dnia w piwnicy. „Jak dziewczyna”, powiedział Sam.
Nadal się uśmiechał.
Nic mi nie zrobisz, mówił jego uśmiech. Nie zrobisz, nie zrobisz, nie zrobisz…
Nie mogłem mu nic zrobić.
Leżałem. Ręce i nogi miałem ciasno przypięte pasami.
– Śledziłeś nas do stacji benzynowej – mówiłem wciąż tym dziwnym dobiegającym z oddali głosem. – Sprawdzałeś, gdzie korzystałem z karty kredytowej, i jechałeś za nami.
Zaczął się śmiać.
– Karta kredytowa? – Pokręcił głową. – To nie byłoby zbyt efektywne – powiedział.
– To skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy?
– Jesteś dziennikarzem śledczym. Domyśl się. To było jak sen.
– Dlaczego jestem przywiązany? – zapytałem.
– Ach, o to ci chodzi. Nie chciałeś się poddać leczeniu. Wada wrodzona, pomyślałem, patrząc na jego twarz.
Wyobrażałem sobie, że to był wypadek, jakaś koszmarna jatka, po której nie dało się poskładać go z powrotem. Ale nie. Nie miał blizn. To była awaria podczas procesu produkcyjnego. Taki się urodził.
– Jak trafiłeś na tę stację benzynową? Nie mogę tego rozgryźć – powiedziałem.
– Nie?
Przyłożył rękę do ucha i pokazał coś na migi. Bawiliśmy się w zagadki. No jasne.
– Moja komórka – powiedziałem. – Śledziłeś mój telefon.
– Bez komentarza. Czy to pytanie w ramach wywiadu? Jeśli tak, to zapomnij, że go autoryzuję.
– Namierzyłeś mój sygnał.
Za pomocą satelity można w dzisiejszych czasach określić czyjeś położenie z dokładnością do piętnastu centymetrów. Nawet nie trzeba korzystać z telefonu komórkowego, wystarczy, że się go nie wyłączy. Dzięki temu hydraulik nas znalazł, mógł bez trudu nas śledzić i zakraść się na stację benzynową, gdzie spaliśmy.
– Zabiłeś sprzedawcę – powiedziałem. – Odciąłeś Dennisowi język.
– Rety, kiedy tak o tym mówisz, to brzmi dosyć wrednie.
– Dlaczego? Przecież spałem. Dlaczego po prostu nie zabiłeś mnie?
Zachichotał i nie odpowiedział.
– Czego chcesz? Co zamierzasz ze mną zrobić?
– Jestem hydraulikiem, nie psychiatrą.
– Nie jestem stuknięty.
– Oczywiście, że nie.
– Wiem o Kara Bolce. Wiem o 499. Batalionie Medycznym. Wiem, co się stało w Littleton Flats.
– Wypasiony temat, co?
– Jeżeli ja do tego doszedłem, innym też się to uda. Nie skończy się na mnie. Nie można zebrać wody z powrotem do butelki, jeśli jest rozlana po całej pieprzonej podłodze.
– Tym właśnie zajmują się hydraulicy. Przeciekami.
– Ja jestem przeciekiem – powiedziałem. Czułem mrowienie w nogach. – To mną musisz się zająć.
– Nie martw się, nie wystawię ci rachunku – powiedział.
– Co się stało z twoją twarzą? – zapytałem.
– Z moją twarzą? Dlaczego pytasz? Coś z nią nie tak?
– Nie ma jej.
– A, o to ci chodzi. Zebrałem za dużo lewych sierpowych.
– To chyba nie był boks.
– No, dobra, przejrzałeś mnie. Tak mówię babkom w barach.
– I co, wierzą ci?
– Nigdy.
– Co się stało z twoją twarzą?
– To był wypadek.
– Nie masz blizn.
– To był wypadek przy urodzeniu.
– Gdzie? Gdzie to się stało?
– W szpitalu.
– W którym? – spytałem, wiedząc, jaka będzie odpowiedź, mimo że leki rozmiękczyły mi mózg.
– W tym. To nie zawsze był szpital dla weteranów.
– Nie. To był ośrodek badawczy – powiedziałem. – Departamentu Energetyki. Wiem, co to były za badania. Więc byłeś mieszkańcem Kara Bolki.
– Kara Bolka – powtórzył. – Aaa. To oni tak to nazwali, lekarze. Taki dowcip. Nie byliśmy mieszkańcami Kara Bolki, tylko uchodźcami stamtąd. Żyliśmy w cieniu tego miejsca, jak szczury. Straszyli nas nim.
– Dobrze, a kto w takim razie był potworem? W miejscach, którymi straszy się dzieci, zawsze mieszka jakiś potwór.
Uśmiechnął się.
– Chyba go poznałeś.
– A tak. Nie tylko ja. Tylko że ta druga osoba nie wiedziała, z kim ma do czynienia. Miała wtedy trzy lata.
– Ta dziewczynka. Bailey.
„Wierzysz w bajki? Czytałeś kiedyś jakąś, będąc dorosłym? Może powinieneś. Nawet jeżeli nie wierzysz w gobliny, możesz się przerazić na śmierć”.
Bajki można rozumieć na dwa sposoby.
– Bailey patrzyła na to wszystko oczami dziecka – powiedziałem.
Nadal słyszałem swój głos z zakłóceniami.
Ratownicy w kombinezonach ochronnych wyglądali jak roboty bez twarzy. Piski wykrywaczy promieniowania przypominały mowę delfinów. Lekarze w maskach chirurgicznych stali się obcymi bez ust. Ich szpital polowy wyglądał jak statek kosmiczny. Zapamiętała niebieskie światło. On miał najbardziej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.
– Dzięki Bogu za tych, co wierzą w UFO, co?
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego Bailey nie zamknęli w Kara Bolce? Dlaczego jej nie zabrali, tak jak pozostałych, jak Benjy'ego? Dlaczego nie została jedną z was?
– Skąd mogę wiedzieć, nie było mnie wtedy na świecie.
– Urodziłeś się już po wszystkim, tutaj.
– Uhm.
– A twoja matka? Co się z nią stało?
– Jak myślisz, co jej się mogło stać? – odpowiedział. – Neutrony i promienie gamma jej się stały. Trafiła do mikrofalówki. A ja jestem wypiekiem. – Znowu się zaśmiał, ale tym razem w jego śmiechu pobrzmiewał gorzki ton.
– Ale ty… – Co?
– Odwalasz za nich brudną robotę.
– Ja jestem ich brudną robotą. Poza tym moje perspektywy zawodowe od początku były, jak by to powiedzieć… ograniczone. Możesz mnie nazwać zaufanym współpracownikiem oddelegowanym do zadań specjalnych. Poza tym nie ma jak rządowa emerytura.
– Pracujesz w Departamencie Energetyki?
– Powiedzmy, że w wydziale, który nie figuruje w rejestrach.
– Zostałeś ich płatnym mordercą czy, jak to nazywasz, hydraulikiem, po tym wszystkim, co zrobili?
– Wyciągnij wnioski z historii. Wiesz, którzy strażnicy byli najgorsi w obozach koncentracyjnych? Najbardziej brutalni? Nie naziści, tylko kapo, Żydzi, którzy dostali do ręki bat.
– Ale tobie nie groziła komora gazowa.
– Nie, tylko ostatnie piętro tego szpitala. To wystarczyło. A poza tym to nie oni zniszczyli Littleton Flats, tylko moc uwolniona z reaktora.
– Nie mówię o Littleton Flats, lecz o tym, co zrobili Benjaminowi. Co zrobili tobie.
Ta dziwaczna barwa głosu. Włosi nazywali to oczywiście inaczej. Castrato.
– Okaleczyli cię, kiedy byłeś dzieckiem. Tak jak Benjamina. Wykastrowali was.
Znowu ten uśmiech, w którym teraz widać było szyderstwo. Zadrwij pierwszy, a nie będzie tak bardzo bolało, kiedy zadrwią z ciebie.
– Widzisz to? – Pokazał na swoją twarz. – Oczywiście, że widzisz. Przyjrzyj się dobrze. Uważali, że jeden wadliwy egzemplarz wystarczy. Chronili geny. Trudno ich za to winić.
Wydawało mi się jednak, że w rzeczywistości chce powiedzieć coś innego: zobacz, co mi zrobili. Zobacz.
– Kto jeszcze się uratował? – zapytałem. – Benjamin, twoja matka. Ile osób przeżyło katastrofę?
– Przykro mi, ale jak już mówiłem, nie było mnie wtedy na świecie.
– Kiedy ośrodek przekwalifikowano na szpital dla weteranów, ci, którzy ocaleli, stali się legendą za życia – powiedziałem. – Otrzymali nazwiska zaginionych w akcji żołnierzy, którzy byli w podobnym wieku. Wszystkich trzeba było uwzględnić w kartotekach i wciągnąć do rejestru. Benjamin Washington został Benjaminem Lee Briscoe. Miał szczęście, zatrzymał swoje prawdziwe imię. I był jeszcze jeden człowiek, który się uratował, prawda? Co najmniej jeden. Ten, który zabłąkał się do Littleton trzy lata temu i zasnął w altanie. To jego nazwisko znalazł Wren na pomniku weteranów Wietnamu w Waszyngtonie i zaczął wypytywać o katastrofę.
– Każdy dysponuje wyłącznie informacjami, które są mu potrzebne do działania – stwierdził hydraulik. – Pozwól, że zerknę na listę i zobaczę, czy ty też na niej jesteś. Dam ci znać.
– Zrobiłem kopie wszystkiego, co mam. Wszystkiego. I przekazałem właściwym osobom.
– Uhm – powiedział niemal znudzony. – Nie wydaje mi się, żeby właściwe osoby odpowiadały na twoje telefony.
– Temat to temat.
– Tak, a ty masz nosa do tematów. Tylko że twoje tematy nie są prawdziwe. Każdy potraktuje je z pewną rezerwą. Z wielką rezerwą, jeśli mam być szczery. Ale oczywiście nie rozmawiamy szczerze. Nie zrobiłeś żadnych kopii. Właściwi ludzie? Nawet w „National Enquirer” nie będą chcieli z tobą gadać.
– Masz rację. Niczego nie skopiowałem. Nikt mi nie uwierzy. Możesz mnie wypuścić.
Nawet mi nie odpowiedział.
– Nogi mi drętwieją. Czy możesz poluzować pasy?
– A masz zgodę lekarza?
– Proszę.
– Praktykowanie medycyny bez uprawnień jest przestępstwem.
Kiedyś mój dentysta trochę przesadził ze znieczuleniem. Zamiast miłego uczucia pływania przeżyłem coś w rodzaju lotu w stratosfere, gdzie powietrze jest zbyt rozrzedzone, żeby nim oddychać. Teraz czułem się podobnie. Hydraulik coś mówił, ale słowa docierały do mnie z opóźnieniem, jak gdyby musiały pokonać odległość z Ziemi na Marsa.
Tym samym świństwem faszerowali Benjy'ego.
Cale to mamrotanie na oddziale psychiatrycznym. Może bełkotał coś o wybuchach, powodzi i lekarzach ze skalpelami. Mówił, że tak naprawdę nazywa się Washington i że nigdy w życiu nie był w Wietnamie. To nie miało znaczenia jak opowieść idioty – głośna, wrzaskliwa i nic nieznacząca.
Pora zacząć się przyzwyczajać.
Chciałem zapytać hydraulika, co się ze mną stanie – będę żył, zginę czy może zamienię się w chodzącego trupa jak Benjy – ale nie mogłem wypowiedzieć słowa. Z moich ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot. Chciało mi się śmiać.
Nadal leżałem w tym samym pokoju, teraz to zauważyłem. Na ścianie było jeszcze wolne miejsce. Mogłem wysłać swój własny list z Kara Bolki. „Jestem zaginionym w akcji tego świata. Zadzwoń do Boga na koszt abonenta”.
To była najgorsza część oddziału psychiatrycznego. Miejsce, gdzie umieszczają beznadziejne przypadki; takim nie daje się nawet plastikowych łyżek.
Nie słuchajcie niczego, co on mówi, instruują sanitariuszy. Kłamie. Będzie opowiadał niestworzone historie. Powie, że jest
reporterem, będzie bełkotał coś o reaktorach atomowych, o ośmiuset zabitych, o tuszowaniu faktów i o Kara Bolce. Co to jest Kara Bolka? A któż to wie? Majaczenie paranoidalnego schizofrenika o morderczych zapędach. Mówią, że zabił sprzedawcę na stacji benzynowej. Zastrzelił dziewiętnastolatka w Littleton w Kalifornii. Obciął język biednemu Dennisowi.
To brzmiało jak niezły kit. Gdyby ktoś opowiedział mi coś takiego, wcisnąłbym to Hinchowi. Napisałbym o tym.
Naprawdę.