W Los Angeles nie ma tak wielu nocnych klubów jak w Nowym Jorku – miasto wcześniej chodzi spać. Może ma to coś wspólnego z modą na zdrowy styl życia – o szóstej rano wszyscy truchtają już po Mulholland Drive.
W każdym razie była tam co najmniej jedna knajpa otwarta dłużej.
Pojechałem do niej za szarym mustangiem Sama.
Sam zaprzeczał, zaprzeczał i zaprzeczał. Poddał się w końcu, kiedy powiedziałem, że z przyjemnością prześlę mu artykuł z „Littleton Journal” z jego zdjęciem. Nie zrobiłem mu wtedy zdjęcia, ale on o tym nie wiedział.
Podnieśliśmy roletę w jakiejś ciemnej witrynie wciśniętej między lokal ze striptizem a wolno stojący stragan z taco. Oba przybytki wyglądały na od dawna zamknięte, podobnie jak sklep pośrodku. Kiedy Sam zapukał do drzwi, ktoś nam jednak otworzył.
W środku było sporo osób o wyglądzie aktorów – atrakcyjnych i nieco zdesperowanych.
Usadowiliśmy się na czerwonej skórzanej ławie, która wyglądała, jak gdyby trafila tutaj prosto z Chłopców z ferajny. Stoliki tworzyły mieszaninę stylów od art déco po bistro z lat pięćdziesiątych.
– Właściciel zajmował się kiedyś rekwizytami w Paramount -wyjaśnił Sam.
Poprosił o martini, które następnie odwołała jego dziewczyna – powiedziała, że ma na imię Trudy – i zamiast tego zamówiła mu napój imbirowy bez lodu.
– Nie mam zamiaru nieść cię do domu – powiedziała. – Widziałam, jak popijałeś ukradkiem w Piñacie.
Sam uległ potulnie.
Kiedy kelnerka w czarnym obcisłym stroju przyniosła jego napój, zapytałem:
– No dobrze, więc kto cię wynajął?
– Jakiś facet.
– Jakiś facet. I tyle? Czy ten facet miał jakieś nazwisko?
– Nie pamiętam. Nie ściemniam. To był po prostu jakiś facet, który potrzebował aktora.
– Dobra. W porządku. Jak się poznaliście?
– Przeczytał moje ogłoszenie na specjalnej stronie w internecie. Umieszcza się tam swoje zdjęcia i kłamie na temat różnych produkcji, w których brało się udział. Czasem ktoś zadzwoni. Zwykle to jest coś ekstra.
– Co ci powiedział? Ten facet, który nie wiadomo jak się nazywał?
– Że potrzebuje aktora na jeden dzień. Nawet nie na dzień – właściwie ranek. Robota za miastem.
– Zapytałeś, co to za robota? Film, reklama?
– Jasne. Powiedział, że to występ na żywo.
– Na jeden dzień? Na jeden ranek? Czy nie wydało ci się to trochę nietypowe?
– Owszem.
– A jednak pojechałeś?
– Płacił pięć tysięcy dolarów.
– To stąd miałeś pieniądze! – powiedziała Trudy. – A mówiłeś, że sprzedałeś bony oszczędnościowe, które dostałeś na bar micwę. Kłamca.
Sam nagle się zmieszał. Przez chwilę poddałem się przypływowi empatii, jaką jeden kłamca czuje do drugiego. W innej sytuacji może nawet postawiłbym mu drinka i moglibyśmy się porozczulać nad sobą jak dwie bratnie dusze.
– Wiesz, ile można zarobić na dodatkowych zleceniach? -zapytał. – Dwa pięćdziesiąt za dzień. Jeśli w ogóle uda się coś znaleźć. A to było więcej, niż mi płacą za tę kretyńską sztukę. To było pięć tysięcy, rozumiesz? Mam rachunki do zapłacenia.
– Jechałeś do Littleton z tym hojnym dobroczyńcą czy spotkaliście się na miejscu?
– Jechałem sam.
– Na drogę numer czterdzieści pięć?
– Tak.
– I co tam zobaczyłeś?
Zaczął się bawić pudełkiem zapałek, obracając je to w jedną, to w drugą stronę między środkowym palcem a kciukiem.
– Samochód już się palił – powiedział cicho.
– I co zrobiłeś? Zadzwoniłeś na dziewięćset jedenaście, zatrzymałeś kogoś?
– Powiedział, że samochód jest pusty. Że w środku jest manekin – to miało być częścią przedstawienia. Przysięgam na Boga, na życie mojej matki.
– Twoja matka nie żyje – powiedziała Trudy beznamiętnie.
– Tak się tylko mówi. No dobra, przysięgam na Boga, na swoje życie… – Patrzył na mnie błagalnie, jakby bardzo mu zależało, żebym mu uwierzył. – Nikogo tam nie było. Tak powiedział. Nikogo prawdziwego. Myślisz, że dałbym się wciągnąć w jakieś… – Zawiesił glos.
– W jakieś co? – zapytała dziewczyna, która z każdą chwilą patrzyła na niego z coraz większą odrazą.
– No wiesz, jakieś podejrzane interesy. Gość potrzebował aktora i zapłacił mi pięć tysięcy, żebym zagrał swoją rolę. To wszystko.
– Był tam, kiedy przyjechałeś? – zapytałem. – Facet, który ci zapłacił.
Sam pokiwał głową.
– Jak wyglądał?
– Dziwacznie. – Wypił łyk napoju imbirowego. – Jakby… trudno to właściwie wyjaśnić… miał taką twarz… jakby wepchniętą do środka… Nie, nie wepchniętą, tylko nie do końca wypchniętą. Rozumiesz, o co mi chodzi? I mówił bardzo wysokim głosem. Jak dziewczyna.
Gonisz.
– No dobrze – powiedziałem. – Mamy płonący samochód. I jego. Ktoś jeszcze?
– Na razie nie. Powiedział, że pozostali zaraz przyjadą – jak do normalnego wypadku. Wiesz, policja, pogotowie. Ja miałem grać kierowcę, tak jakbyśmy się zderzyli, ja i kierowca tego drugiego samochodu, chociaż w środku nikogo nie było. To było tylko przedstawienie.
– A ty mu wierzyłeś?
Pokiwał głową.
– Byłem tam, Sam. Pamiętasz?
Sam popatrzył w bok, na podłogę, na kopcący tłum przy barze, na ściany wyklejone starymi grafikami Petera Maksa, obserwował pomieszczenie, jak gdyby szukał najbliższego wyjścia.
– Pamiętasz tamten zapach, Sam? Ten swąd, który dochodził z samochodu? Wiedziałeś, co to jest, prawda? Wiedziałeś, co to znaczy, nie jesteś głupi.
Sam patrzył teraz w swoją samotną szklankę napoju imbirowego, jak gdyby chciał w niej zanurkować i utonąć. Oczy zaszły mu łzami. Po raz pierwszy tego wieczoru wiedziałem, że nie gra.
– Ja… – Podniósł ręce do góry w geście beznadziejnej skruchy. – Chciałem mu uwierzyć. Powiedział, że to gra. Przejechałem szmat drogi, żeby się tam dostać, on mówi, że w samochodzie nikogo nie ma, za chwilę przyjeżdża policja i pogotowie, a potem ty…
– Ten drugi samochód, twój samochód. Ten zgnieciony sable. Czyj on był?
Pokręcił głową.
– Nie wiem. Był tam, kiedy przyjechałem. Myślę, że on go prowadził.
– Dobrze. A co było potem?
– To znaczy kiedy?
– Kiedy odjechałem. Po tym, jak uprzejmie odpowiedziałeś na moje pytania związane z wypadkiem? Przy okazji – improwizowałeś czy był jakiś scenariusz, którego miałeś się trzymać?
– Powiedział mi, co mam mówić, mniej więcej opisał przebieg wypadku. Potem improwizowałem na ten temat.
– W rozmowie z szeryfem również?
Pokiwał głową.
– I z tobą.
– Jasne. Nie przeszkadzało ci, że opowiadasz zmyśloną historyjkę policji? Nie przejmowałeś się tym, że narobisz sobie kłopotów?
Czarna dziewczyna na piętnastocentymetrowych obcasach podeszła do naszej ławy. Pochyliła się i uściskała Trudy.
– Rudey… – powiedziała. – Nie dzwoniłaś do mnie od stuleci, kobieto. Co u ciebie?
– Niewiele – odpowiedziała Trudy.
– Słyszałam, że grasz w teatrze?
– Taak. – W głosie Trudy nie było entuzjazmu.
– Ze swoją znakomitą drugą polową, co?
– Nie jest taki znakomity, jak ci się zdaje – powiedziała Trudy.
Sam rzucił jej spojrzenie winowajcy na mękach.
– Słuchaj – powiedziała do niej Trudy. – To dość osobista rozmowa. Obiecuję, że do ciebie zadzwonię, dobrze?
– Osobista, co? – Dziewczyna rzuciła mi spojrzenie, które wydawało się lekko lubieżne. – Dobra, do zobaczenia.
– Co się stało, kiedy odjechałem? – zapytałem Sama.
– Nic. Zapłacił mi. I tyle.
– I tyle. Nie zapytałeś go, o co chodziło w tej małej sztuce? Jedziesz na środek kalifornijskiej pustyni, widzisz płonący samochód, w powietrzu czujesz swąd spalonego ludzkiego ciała, okłamujesz policję i miejscowego dziennikarza, zabierasz swoje pieniądze i nie pytasz go nawet, o co, do diabła, chodzi?
– Zapytałem – powiedział Sam prawie szeptem. – I co odpowiedział?
– Powiedział: to był taki reality show. Żegnaj.
– I tyle. Nie pytałeś więcej?
Sam pokręcił głową.
– Może nie chciałem wiedzieć, dobra?
Jak kiedyś ktoś inny, przypomniałem sobie nagle. Czasem, kiedy ten ktoś siedział, słuchając moich gorączkowych wyjaśnień, usprawiedliwień dla tej czy innej niespójności, miałem wrażenie, że wie, że ma to na końcu języka, ale nie powie tego. Nie powie.
– Więc po prostu wróciłeś do domu?
– Tak.
– Nie sprawdziłeś w gazetach albo w Internecie, czy ktoś naprawdę tam zginął? Nie nurtowało cię to?
Pokręcił głową.
– Mówiłem ci. Chciałem o wszystkim zapomnieć.
W miejscach, gdzie z szyby poodłaziła czarna farba, migotało już szare światło poranka. Wyglądało to jak sklepienie pełne wyblakłych gwiazd.
– Opowiedz mi jeszcze o tej stronie internetowej, na której znalazł twoje namiary.
– Co chcesz o niej wiedzieć?
– Skąd on wiedział, że nie odwrócisz się na pięcie i nie odjedziesz stamtąd zaraz po przyjeździe?
– Już mówiłem. To było dla mnie dużo pieniędzy.
– Tak, mówiłeś. Ale są granice tego, co człowiek zrobiłby dla pieniędzy, nawet dużych. Skąd on wiedział, że na to pójdziesz?
Trudy założyła ręce na piersi i przeszyła go spojrzeniem. Sam wzruszył ramionami.
– Nie rozumiem, o co właściwie pytasz.
– Jasne, że rozumiesz. Pytam, jak to się stało, że wybrał właśnie ciebie. No, Sam, co to za strona?
– Mówiłem już. Po prostu strona z ogłoszeniami aktorów.
– Jakich aktorów?
Sam skulił się na krześle, popatrzył na sufit być może z nadzieją, że Bóg ześle mu jakieś wskazówki.
– Ktoś mi powiedział, że jest taka nowa strona, dzięki której można sobie trochę dorobić…
– Tak?
– Zamieszczają tam ogłoszenia aktorów zainteresowanych udziałem w niekonwencjonalnych przedsięwzięciach.
– Niekonwencjonalnych przedsięwzięciach. Tak to nazywacie?
– O czym on mówi? – Trudy niczego nie rozumiała. Kto wie, ile musiała już przełknąć w tym związku, ale tego jakoś nie mogła strawić. Na razie.
– Opowiedz jej, Sam. No, opowiedz.
– Cóż…
Zrobiłem to za niego.
– Chodziło o szwindle. Za odpowiednim wynagrodzeniem wynajmowałeś się do różnych kantów. Oszustwo to jedyny rodzaj gry aktorskiej, na której można zarobić pięć tysięcy dolarów w jedno przedpołudnie, prawda?
Sam nie odpowiedział. Nie musiał.
Czułem chłód pełznący coraz wyżej wzdłuż kręgosłupa, krąg za kręgiem.
Zwróciłem się do Trudy.
– Na twoim miejscu miałbym oczy dookoła głowy.
Sam popatrzył na mnie niespokojnie, więc dodałem:
– Człowiekowi, który ci zapłacił, może się nie podobać, że się tu kręcisz. Już nie. Rozumiesz?
Ten szok, kiedy się zorientowałem.
Coś znajomego, ale dawno zapomnianego…
Grupa zdesperowanych aktorów hollywoodzkich, którzy wynajmowali się rosyjskiej mafii do różnych oszustw.
Prawda, że to brzmi znajomo?
Jeden z moich artykułów.
Tylko że to był jeden z tamtych artykułów.
Aktualnie dostępnych w Internecie dzięki życzliwości wielkiego amerykańskiego dziennika, który prawie rozłożyłem na łopatki.
Wycinek z wielkiego kanonu kłamstwa Toma Valle'a.
Dramatycznie skonstruowany. Nienagannie szczegółowy. Drobiazgowo opisany.
Tylko że ani jedno jego słowo nie było prawdą.
Ani jedno pieprzone słowo.