ROZDZIAŁ 24

Pierwszą wskazówką był kolor piasku.

Zrobił się nagle bardziej czerwony, jakby ziemia krwawiła.

Pojechałem rano miatą do serwisu Marva.

– Może uda się ją uratować, jeśli nie będzie ci przeszkadzało, że będzie wyglądała jak gruchot porucznika Columbo – powiedział, a potem zaproponował mi samochód zastępczy na czas naprawy.

Jechałem trasą numer czterdzieści pięć starym t-birdem bez tylnego siedzenia.

Minąłem wysłużony znak na drodze donikąd.

W krajobrazie wyraźnie czegoś brakowało…

Jakby się stało na ruinach Forum Romanum pozbawionego otaczających je kolumn. Przestrzeń zdawała się mówić jak otwarte usta.

A potem tu i ówdzie jednak pojawiły się kolumny w postaci zardzewiałych stalowych konstrukcji. Garbate pozostałości betonowych fundamentów zaśmiecające księżycowy krajobraz. Może raczej czerwone równiny Marsa…

Zatrzymałem samochód i wysiadłem w miejscu, które kiedyś było miasteczkiem Littleton Flats.

Poczułem się jak ktoś, kto zrobił krok w tył na cmentarzu i omal nie zawołał „przepraszam”, zdając sobie sprawę, że niechcący stanął na czyimś grobie.

Włóczyłem się, mijając ledwie zauważalne bryły gruzu, porozrzucane tu i ówdzie kamienie matowe jak dmuchane szkło i pordzewiałe puszki po piwie Old Milwaukee.

Próbowałem sobie wyobrazić, co gdzie stało.

Littleton Flats Café na przykład. Ta mała drewniana ławka pod wiszącym szyldem, na której czarnoskóra matka usiadła z uśmiechającym się do obiektywu sześcioletnim dzieckiem na kolanach.

Obszedłem jakiś duży okrąg.

Wieża ciśnień? Ta, którą znaleziono jedenaście kilometrów dalej, kiedy woda wreszcie opadła?

Próbowałem sobie wyobrazić chwilę, gdy woda uderzyła.

Oglądałem kiedyś materiał filmowy nakręcony podczas uderzenia tsunami w Indonezji. Najpierw coś wsysa wodę do oceanu, pozostawiając na piasku łodzie rybackie jak małe plażowe zabawki. Chwila niesamowitej pustki, po czym ocean wraca z rykiem, wysoki na dwa piętra, smoliście czarny, i można by pomyśleć, że to tania sztuczka filmowa, gdyby nie świadomość, że na tych plażach, łodziach i w hotelach byli ludzie. Rozrzucone ręce i nogi, pękające płuca i splątane ciała.

Littleton Flats zamieszkiwały głównie rodziny pracowników elektrowni wodnej, dla potrzeb której zbudowano tamę Aurora. Ta sama energia, którą ludzie z miasteczka okiełznali i uregulowali, w końcu obróciła się przeciwko nim. Elektrownia została zniszczona i ze względu na dostępność tańszych źródeł energii w głębi stanu nigdy jej nie odbudowano.

Ani elektrowni, ani Littleton Flats.

Wpatrując się w czerwony piach, napotkałem czyjś wzrok. Należał do porośniętego mchem Lincolna z jednocentówki, którego upływ czasu upodobnił do jakiegoś potwora z bagien.

Przypomniał mi się Potwór z Czarnej Laguny - jeden z filmów, w które uciekałem, ustawiając dźwięk jak najgłośniej, żeby nie słyszeć, co się dzieje w pokoju obok, dokąd matka zabierała Jimmy'ego. Postrach małych dzieci. Takich jak Benjamin. Tylko że Benjamin ocalał, jakoś wydostał się na powierzchnię i zniknął.

Jak?

„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin”.

Zdałem sobie sprawę z panującej tu grobowej ciszy.

Poza szeptem wiatru nie słyszałem nic – żadnego świerszcza ani ptaka. Dziwne. Żadnego grzechotnika, co było dość pocieszające dla kogoś, kto znalazł się tu sam.

Tylko że ja nie byłem tu sam.

Siedziałem na betonowym występie, kontemplując jednocentówkę, za którą kiedyś Benjamin mógł kupić kawałek gumy balonowej z komiksem Bazooka Joe. Obracałem ją w ręce, pocierając palcami omszałą powierzchnię, kiedy poczułem, że ktoś mnie obserwuje.

Mężczyzna.

Stał w odległości połowy boiska futbolowego ode mnie.

Jakieś dwadzieścia metrów od poturbowanego t-birda, którym tu dotarłem. Nie zauważyłem innego samochodu i zacząłem się zastanawiać, jak on się tu dostał. I nad czymś jeszcze – co tutaj robi.

W pierwszej chwili przestraszyłem się, że to może hydraulik, którego ostatni raz widziałem idącego niespiesznie z torbą w ręku w kierunku mojego ganku.

On.

Jednak nie.

Ten człowiek był wyraźnie starszy. Gdybym go zauważył u Searsa albo minął w nocy przechadzającego się po Redondo Lane, nie zwróciłbym na niego najmniejszej uwagi. Tutaj to co innego.

Poderwałem się i cofnąłem dwa kroki dla odzyskania równowagi, z której wytrącił mnie samym swoim pojawieniem się.

Odwrócił się i zaczął odchodzić.

– Halo! – krzyknąłem w jego kierunku.

Nie zatrzymał się, szedł dalej w tym samym tempie, jakby był na porannym spacerze i nie słyszał nikogo wołającego, żeby się zatrzymał.

Przyspieszyłem.

Kiedy się zbliżyłem, okazało się, że jest jeszcze starszy, niż sobie wyobrażałem. Otaczała go aura dostojeństwa – nawet kiedy stał tyłem. Było ze czterdzieści stopni, a on miał na sobie szykowną niebieską sportową marynarkę w szare prążki, zamiast butów trekkingowych czy adidasów czarne wypolerowane do połysku półbuty. A na głowie przekrzywiony staromodny kapelusz.

– Przepraszam – powiedziałem lekko zdyszany. – Przepraszam, czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać?

Zatrzymał się i odwrócił.

Musiał być dobrze po siedemdziesiątce, a może i po osiemdziesiątce. Jego włosy, w każdym razie te, które wystawały spod przekrzywionego kapelusza, były stalowo-siwe, obcięte na rekruta.

– Tak? – odezwał się spokojnie i uprzejmie, jak ktoś, kto pyta o godzinę.

– Chciałem tylko zapytać, co pan tutaj robi.

– Zabawne – powiedział. – O to samo mógłbym zapytać pana.

Jego spojrzenie można było chyba nazwać przenikliwym -uderzający błękit oczu sprawiał, że chciało się sięgnąć po okulary słoneczne.

– Tom Valle – powiedziałem. – „Littleton Journal”.

– O, jest pan reporterem?

Miałem wrażenie, że przeszywa mnie wzrokiem. Poczułem się jak w komorze aparatu do rezonansu magnetycznego, który drobiazgowo bada moje wnętrzności.

– Pisze pan… o tym miejscu? – zapytał.

– Tak. O katastrofie tamy Aurora.

– Rozumiem. – Pokiwał głową, zdjął kapelusz i wytarł czoło czystą białą chustką, która w tajemniczy sposób wyłoniła się z kieszeni jego marynarki.

– Powinien pan mieć coś na głowie – powiedział, zakładając z powrotem kapelusz i wpychając chustkę do kieszeni. – Udar słoneczny może być tragiczny w skutkach.

Nie musiał mnie przekonywać. Czułem się zamroczony upałem, osiągając stan podobny do purpurowej mgły, ale bez związanej z nią przyjemności.

– Katastrofa – powtórzył. – To było wiele lat temu.

– Pięćdziesiąt – powiedziałem. Poczułem, jak środkiem pleców spływa mi strużka potu. – A więc co pana tu przywiodło? – Zamierzałem zapytać również, jak się tu dostał, ale zauważyłem kratownicę maski samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej za jedną z zardzewiałych stalowych konstrukcji.

– Ciekawość – odpowiedział.

– Czytał pan o katastrofie?

– Tak.

– Jest pan stąd?

– Stąd? Chyba nikt nie jest stąd. Już nie.

– Nie chodziło mi o Littleton Flats. Chodziło mi o to, czy mieszka pan gdzieś w okolicy.

– Nie, nie mieszkam.

– Pasjonują pana katastrofy?

– Byłem tu kiedyś – powiedział.

– Tu? W Littleton Flats?

– Tak.

– Przed katastrofą? Pokiwał głową.

– Niewiele zostało, prawda?

– Niewiele. Jak tu wtedy było?

– Jak?

– Jak wyglądało to miejsce przed katastrofą? – Sporo czytałem o zniszczeniu Littleton Flats, ale prawie nic o samym

mieście. A teraz miałem przed sobą kogoś, kto chodził jego ulicami, kto być może minął Belindę i Benjamina idących na śniadanie do Littleton Flats Café.

– Wyglądało jak każde miasteczko. Całkiem zwyczajnie. Rodziny, sklepy, domy, ogródki. Zwykłe miasteczko.

– W którym to było roku?

– Roku?

– Kiedy pan tu był?

– W 1954.

– W tym samym roku zawaliła się tama.

– Tak.

– I nigdy pan tu nie wrócił? Aż do dziś?

Pokręcił głową.

– Nie. Przejeżdżałem obok i pomyślałem sobie, dlaczego nie?

– To musi być dla pana trochę upiorne.

– Upiorne dla mnie? Powiedziałbym, że to jest upiorne dla każdego. Jak wszystkie opuszczone miasta.

Tak, miał rację. Lekki wiatr świszczący wśród pordzewiałej stali brzmiał jak szept zirytowanych duchów.

– Straszna rzecz się tu wydarzyła – powiedział mężczyzna. – Wciąż się to czuje.

Wyjąłem z kieszeni notes i długopis.

– Czy mógłbym zapytać, jak pan się nazywa? Czy miałby pan coś przeciwko temu, żebym zacytował w swoim artykule pana wypowiedź?

– Obawiam się, że nie bardzo mam się czym podzielić. Jestem tylko, jak pan powiedział, pasjonatem katastrof.

– Ale był pan tu kiedyś.

– Tak, byłem. Jak wielu ludzi.

– Wielu ludzi nie chce o tym rozmawiać. W każdym razie w Littleton. Pan, jak mi się zdaje, nie ma nic przeciwko temu.

Popatrzył na swoje czarne, wypolerowane buty. Stopy trzymał na baczność i pomyślałem, że pewnie był kiedyś w wojsku.

– Dobrze – powiedział. – Nazywam się Herman Wentworth.

Zanotowałem.

– Czy mogę zapytać, czym pan się zajmował?

– Jestem lekarzem – powiedział. – Oczywiście już niepraktykującym.

Zabawne, pomyślałem. To nieprzyjemne uczucie, że jestem badany, kiedy się przywitałem. To nie był przypadek.

– Miał pan prywatną praktykę?

Pokręcił głową.

– Pracowałem dla wojska.

A więc jednak był w wojsku.

– Dla wojska, naprawdę? Gdzie pan stacjonował?

– Och, wszędzie. Raz tu, raz tam. Właściwie na całym świecie. Na początku w Japonii.

– W Japonii? Kiedy to było?

– Pod koniec wojny. Zaraz po kapitulacji.

– Tokio?

– Nie – odparł. – Inna część kraju. Byłem w 499. Batalionie Medycznym.

– Leczył pan rannych?

– Leczyłem wszystkich. Japończyków również. Przysięga Hipokratesa nie dzieli ludzi na wrogów i przyjaciół, tylko na tych, których można uratować, i tych, których nie można.

– A więc w pewnym momencie, w 1954 roku, znalazł się pan tutaj?

– Spędziłem tu jeden dzień.

– Znał pan kogoś w Littleton Flats?

Pokręcił głową.

– Nie, tylko tędy przejeżdżałem. Tak jak dziś.

Zastanawiałem się, dokąd człowiek musi jechać, żeby przejeżdżać przez Littleton Flats. To nie był światowy węzeł komunikacyjny. Raczej ślepa uliczka.

Wyjaśnił moje wątpliwości.

– Zostałem przeniesiony do San Diego. Chciałem zobaczyć trochę pustyni. Urodziłem się na północy, w Minneapolis. Nie ma tam zbyt wielu pustynnych krajobrazów.

– Wtedy zatrzymał się pan tutaj na jeden dzień?

– Tak. Tylko na jeden dzień.

– Pamięta pan, jaka to była pora roku?

– Obawiam się, że nie – powtórzył rytuał sprzed kilku minut, wyjmując z kieszeni chusteczkę, zdejmując z głowy kapelusz i wycierając z czoła pot.

Zawroty głowy, które poczułem wcześniej, dokuczały mi coraz bardziej. Tępy ból głowy umiejscowił się gdzieś pośrodku czoła.

– Zapamiętał pan coś szczególnego?

– W związku z czym?

– Z miasteczkiem.

– To było dawno temu. Jak już powiedziałem, to było tylko miasteczko.

– Gdzie pan był, kiedy pan o tym usłyszał?

– Usłyszał o czym?

– O katastrofie.

– Przepraszam – wzruszył ramionami – ale nie pamiętam.

– W porządku – powiedziałem. – Dziękuję, że odpowiedział pan na moje pytania.

– Nie rozumiem, w jaki sposób mogłem panu pomóc.

– Był pan tam. To miło spotkać kogoś, kto widział miasteczko, zanim zostało zmyte z powierzchni ziemi.

Wyciągnąłem rękę, którą, jak na osiemdziesięciolatka, uścisnął zadziwiająco energicznie. Ruszył w stronę samochodu, a potem się odwrócił.

– Proszę nie zostawać tutaj zbyt długo – poklepał się po czole. – Udar może być morderczy. Wiem coś o tym, jestem lekarzem.

– Dziękuję, już jadę.

Patrzyłem, jak idzie do samochodu. Usłyszałem dźwięk silnika pracującego na wysokich obrotach, potem przez chwilę na jałowym biegu, aż w końcu wyjechał zza rozłupanej stalowej kolumny.

Odjechał i wróciła martwa cisza.

W mojej głowie zapanował podwyższony stopień gotowości bojowej. Idąc do samochodu, poczułem mdłości. Otworzyłem drzwi i osunąłem się na siedzenie.

Było trochę lepiej niż na słońcu, ale wciąż kręciło mi się w głowie i zamknąłem oczy.

Rozłożyłem siedzenie i pomyślałem, że może lepiej będzie, jak kilka minut odpocznę.

Po chwili znowu chodziłem po Littleton Flats.

Miasto było pełne ludzi. Wieża ciśnień stała przy głównej ulicy. Wszyscy mężczyźni nosili staromodne kapelusze. Czułem dochodzący z Littleton Flats Café aromat naleśników z jagodami i syropem klonowym.

Kiedy wszedłem do środka, ładna kelnerka, ta, dla której mój ojciec nas zostawił – Lillian, tak miała na imię – uśmiechnęła się do mnie. Zaczerwieniłem się, kiedy przyniosła mi czystą podkładkę z punktami do połączenia.

Zacząłem rysować linie od kropki do kropki i od czasu do czasu zdawało mi się, że widzę tam rysunek, ale kiedy go podnosiłem, żeby pokazać ojcu, obrazek znikał.

Poczułem straszną frustrację, nieznośne zakłopotanie, wciąż rysując, żeby pokazać ojcu i Lillian to coś wśród kropek, ale gdy tylko próbowałem, znikało. Puff! Wyczuwałem rosnące rozczarowanie ojca i znudzenie Lillian, aż w końcu stworzyłem własny rysunek, całkowicie ignorując kropki: narysowałem kobietę z dzieckiem na ławce.

Kiedy otworzyłem oczy, było ciemno i oblewał mnie zimny pot.

Zastanawiałem się, czy lekarz wojskowy był częścią mojego snu.

Загрузка...