Nie było ostrzeżeń o nadchodzącej burzy.
Żadne centrum kryzysowe nie ponaglało mnie, żebym zabił okna i opuścił miasto.
Patrząc wstecz, mogę posłużyć się banałem (przepraszam mojego pierwszego profesora dziennikarstwa, który nienawidził komunałów równie szczerze, jak wprowadzonej właśnie zasady niespoufalania się ze studentkami) i stwierdzić, że z wyjątkiem setnych urodzin Belindy Washington tego dnia nie wydarzyło się nic niezwykłego. Nic niezwykłego to właściwie naturalny stan rzeczy w Littleton w Kalifornii – jakieś dwieście czterdzieści sześć kilometrów na wschód od Los Angeles.
Zamień „jakieś” na „dokładnie”.
Dwa lata temu zjeździłem je swoją ostatnią prawowitą własnością – srebrno-niebieską miatą zakupioną w czasach, kiedy miaty były odjazdowe. Miała być potwierdzeniem tezy, że sam wtedy taki byłem.
Teraz miata miała dwa wstydliwe wgniecenia, a skrzynia biegów głośno jęczała przy każdym użyciu.
Tamtego ranka zostałem wezwany do biura Hincha. Okazało się, że mam zrobić relację z setnych urodzin Belindy Washington. Kawałek obyczajowy. Można spokojnie powiedzieć, że każdy artykuł w „Littleton Journal” był kawałkiem obyczajowym. Gazeta szła do druku tylko dwa, trzy razy w tygodniu zależnie od tego, ile małomiasteczkowych wydarzeń nastąpiło od ostatniego wydania. Jedyne poważne wiadomości, jakie trafiały na jej łamy, pochodziły z Associated Press i dotyczyły najczęściej takich miejsc jak Bagdad i Kabul. Czuło się wtedy zapach prochu, który wydzielały litery. Przyglądałem im się tęsknie, jak gdyby były nieprzyzwoitymi francuskimi pocztówkami z minionej epoki.
Z minionej epoki pochodziła Belinda Washington.
Świadczyły o tym jej wózek i prawie łysy czubek głowy. Kiedy wszedłem do świetlicy jedynego domu seniora w Littleton, miała na głowie idiotyczną papierową tiarę z liczbą sto. Ktoś miał naprawdę uroczy pomysł, ale chyba nie Belinda. Wyglądała raczej na skołowaną niż szczęśliwą. Czułem się w obowiązku zachować obiektywizm, więc powstrzymałem chęć strącenia tiary z jej głowy.
Były to czasy, kiedy ściśle przestrzegałem szlachetnych zasad swojego zawodu.
Przedstawiłem się dyrektorowi domu opieki panu Birdwellowi, który uwieczniał doniosły jubileusz za pomocą aparatu cyfrowego. Dobrze. Nie będę musiał pstrykać zdjęć. W „Littleton Journal” byliśmy wielozadaniowi.
Przykucnąłem przed Belindą i przedstawiłem się, mówiąc trochę głośniej niż zwykle.
– Dzień dobry, pani Washington, Tom Valle z „Littleton Journal”.
– I po co pan tak krzyczy? – spytała Belinda, krzywiąc się. Najwyraźniej darzyła protekcjonalnych reporterów podobnym uczuciem jak papierowe tiary. – Zdejmij to coś z mojej głowy – dodała.
– Chętnie. – Wstałem i pozbyłem się tiary, podając ją jednemu z pielęgniarzy, którzy sprawiali wrażenie niezadowolonych, że przeszkodziłem im w zabawie.
– Dużo lepiej – powiedziała Belinda.
– Pewnie – odpowiedziałem. – Wszystkiego najlepszego, pani Washington. Jak to jest, mieć sto lat?
– A jak się panu wydaje?
– Nie wiem.
– Dużo zabawniej jest mieć osiemnaście.
– To było… kiedy? W tysiąc dziewięćset dwudziestym?
– Dwudziestym drugim.
– Racja. Byłem kiepski z matmy.
– Ja byłam całkiem dobra.
Myślałem, że będę przeprowadzał wywiad ze śliniącą się zjawą, a tymczasem śliniłem się tylko ja. Jedna z uczestniczek przyjęcia była dość atrakcyjna. Trzydziestoparoletnia, kasztanowowłosa kobieta ubrana w obcisłe bezszwowe rybaczki koloru limonki balansowała na ośmiocentymetrowych obcasach. A zdarzały się chwile, kiedy myślałem, że czasy ślinienia mam już bezpowrotnie za sobą. Nie z powodu wieku (dobiegałem czterdziestki), ale po prostu dlatego że wszystko miałem już za sobą – wszystko, co dobre, a więc i kobiety.
Belinda uniosła kościstą dłoń.
– Tęsknię za tyloma rzeczami.
Przez chwilę myślałem, że ma na myśli powszechną zmorę podeszłego wieku – to, że pewne rzeczy zaczynają człowiekowi umykać: rozmowy, nazwiska, daty.
Ale nie. Chodziło jej o inną zmorę podeszłego wieku.
– Ludzie odchodzą – powiedziała. I uśmiechnęła się trochę ze smutkiem, a trochę dlatego, że chyba ze mną flirtowała.
A ja z nią. Obiektywizm swoją drogą, ale chyba ją polubiłem.
Belinda była czarna, co w Littleton było niespotykane – Latynosi owszem, ale czarnych nie było ani śladu. Ciemnoczarna jak heban. Błyskały tylko białka jej oczu i dłonie – różowe jak kocie łapy.
Skinęła na mnie artretyczną ręką.
Zastanawiałem się, czym zasłużyłem sobie na ten szczególny przywilej? Pewnie nikt z nią już nie rozmawia, pomyślałem. Mówią jej tylko, żeby zażyła leki, zgasiła światło albo założyła głupią czapkę.
– Ludzie odchodzą – powtórzyła – poza jednym. On wrócił.
– Wrócił?
– No pewnie. Powiedział „hej”.
– Kto?
– Hę? Mój syn.
– Pani syn? Naprawdę? A skąd wrócił?
– Hę? Mówiłam ci. Odszedł… dawno temu, ale wrócił, powiedzieć „hej”. Powiedział, że mi wybacza.
– No tak. Rozumiem. – Kusiło mnie, żeby spytać, co takiego zrobiła, co miał jej wybaczyć, ale właściwie po co? Wiek Belindy dawał o sobie znać. Kiedy wstawałem, jeden z pielęgniarzy wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: no i czego się właściwie spodziewałeś. Kobieta w rybaczkach, odwiedzająca najpewniej innego pensjonariusza, rzuciła mi niewyraźny uśmiech, który wydawał się łagodnie zachęcający.
– Wyglądał staro jak ja – powiedziała Belinda.
– Pani syn?
– Tak. Wyglądał na chorego.
Ledwo powstrzymałem się od głupkowatego komentarza w stylu wygłaszanych przeze mnie w dawnych czasach. Obracałem się wtedy wśród ludzi, którzy prawie zawsze wiedli cyniczne rozmowy. Było to dawno temu, jeszcze zanim zostałem najpopularniejszym bohaterem dowcipów w Ameryce. Prawie powiedziałem: skoro nie żyje, to chorobę można chyba uznać za poprawę.
Ale ugryzłem się w język.
Zamiast tego oznajmiłem:
– To niedobrze.
Belinda roześmiała się cichym, pełnym zrozumienia śmiechem, który wprawił mnie w zakłopotanie. I nie tylko. Poczułem się nieswojo.
– Nie nabijam się z ciebie – powiedziała Belinda. – I nie jestem stuknięta.
– Nie powiedziałem, że jest pani stuknięta, pani Washington.
– Nieee. Bo jesteś miły.
Zmieniłem temat. Spytałem, jak długo tutaj mieszka. Gdzie się urodziła. Co jest sekretem jej długowieczności. Wszystkie te nieszkodliwe pytania, których człowiek uczy się na lekcjach dziennikarstwa w szkole średniej. Unikałem pytania o jej rodzinę, skoro nikt z jej bliskich (z ewentualnym wyjątkiem nieżyjącego syna) nie zadał sobie trudu, by się pojawić.
Po jakimś czasie poczułem zapach, który unosił się w pokoju – była to woń leków, stęchlizny albo butwiejących w piwnicy dokumentów. Nie dało się nie zauważyć brzydkich plam na linoleum i czerniakowatych znamion wypalonych papierosem na krzywym stoliku do gry w karty. Pani Washington miała na sobie sukienkę w grochy, którą czuć było trochę kamforą, ale pozostali paradowali w poplamionych żółtkiem szlafrokach i wyblakłych podkoszulkach. Jakiś mężczyzna był w jednej skarpetce.
Chciałem już stamtąd iść.
Pan Birdwell pstryknął Belindzie fotkę w otoczeniu połyskujących wózków i przechodzących ludzi. Wsunąłem rękę w ten tłumek, żeby się pożegnać.
– Jeszcze raz – powiedział pan Birdwell. – I tym razem chcę zobaczyć uśmiech na twarzy naszej solenizantki.
Solenizantka zignorowała go – najwyraźniej nie była w nastroju. Zamiast tego chwyciła moją dłoń i mocno ją uścisnęła.
– Taak, miły z pana gość – powiedziała.
Jej ręka była lodowato zimna.