ROZDZIAŁ 54

Nadal miałem klucz do redakcji „Littleton Journal”.

Pojechałem do miasteczka w środku nocy.

Zaparkowałem przed wejściem i siedziałem w samochodzie, dopóki nie upewniłem się, że w pobliżu nikogo nie ma. Że żadna młodzież nie żłopie piwa z puszek w papierowych torebkach ani żaden pan Yang nie pichci kaczki po pekińsku dla jutrzejszej klienteli.

Wszedłem do środka i skierowałem się w głąb redakcji.

Tam składano gazetę. Teraz oczywiście cały proces był skomputeryzowany. Każda strona powstawała osobno, a potem trafiała na maszyny przy Yarrow Street, gdzie drukowano całość.

Starsze wydania wciąż przechowywano na mikrofilmach, ale wszystko, co miało mniej niż dziesięć lat, było archiwizowane komputerowo.

Kiedy numer został uznany za zamknięty – przez Hincha oczywiście – trzeba było zapisać go jako osobny plik z odpowiednią datą. To również była moja robota – w „Littleton Journal” byliśmy wielozadaniowi.

Zalogowałem się i cofnąłem o trzy lata. Do numeru z artykułem o Eddiem Bronsonie. Ostatniego, nad którym pracował Wren, zanim zniknął.

Nie po to, żeby znowu przeczytać ten tekst, znałem go prawie na pamięć.

Szukałem czegoś innego.

Kiedy znalazłem, wiedziałem, że to jest to.

Przeskakiwałem z jednego numeru do drugiego i z powrotem – przewijałem archiwum i klikałem, przewijałem i klikałem.

Przejrzałem teksty. Kim jest Eddie Bronson? Recenzja nowej płyty, cztery gwiazdki. Prognoza pogody – gorąco i sucho, potem gorąco i sucho, a potem nadal gorąco i sucho. Promocja w Diary Queen: dwie porcje lodów w cenie jednej.

Może zadziałała podświadomość. Czasem czegoś się nie widzi, ale zauważa to mózg. I archiwizuje do wykorzystania w przyszłości.

Te małe cyferki w prawym górnym rogu pierwszej strony.

Komputer umieszcza je tam automatycznie. Widnieją na każdym wydaniu od założenia gazety. Odmierzają czas; mówią, że może nie jesteśmy sędziwą gazetą, ale z historią.

Mamy korzenie. Swoją przeszłość.

Wydanie z artykułem Kim jest Eddie Bronson? miało numer 7512.

Przeszedłem do następnego.

A potem dla pewności jeszcze raz się cofnąłem.

W porządku, powiedziałem na głos.

Mam.

Wróciłem do swojego domu w Littleton.

Wszedłem tylnymi drzwiami, tak na wszelki wypadek.

Ktoś był tam przede mną.

Jak w chacie nad jeziorem. Bałagan to bałagan. Każdy wygląda tak samo.

Poszedłem na górę i spędziłem dobre dwadzieścia minut pod prysznicem, próbując zmyć z siebie odurzający smród

niewoli i rozjaśnić umysł. Zastanawiałem się, czy szaleństwo jest zaraźliwe. Zauważyłem, że drżą mi ręce, że palce same się zaciskają, jakby chciały coś złapać.

Kiedy wszedłem nago do sypialni i otworzyłem szufladę z bielizną, powiedziałem: jest i spluwa.

Głośno, jakbym rzucał luźną uwagę do innej osoby znajdującej się w pokoju.

Grzecznie odłożył broń na miejsce.

Rewolwer, z którego strzelał do Nate'a Skate'a i pana Patjy'ego.

To nie pistolety zabijają ludzi, tylko inni ludzie.

Założyłem jakąś bluzę i wsadziłem broń za pasek do spodni gestem prawdziwego gangstera.

Spieszyłem się.

Jeżeli podrzucili broń, to dlatego że chcieli, by ktoś ją znalazł. A najlepiej, żeby znalazł mnie z bronią w ręku.

Na przykład w chwili, gdy wstrzymując oddech, zaświeciłem światło w piwnicy: pistolet trzymałem przed sobą, bo widziałem w telewizji, że tak robią policjanci. Dopiero gdy przeprowadziłem rozpoznanie terenu, wetknąłem go z powrotem za pasek.

Nikogo nie było.

Usiadłem na najniższym stopniu i desperacko próbowałem się skupić jak klasowy głupek, który tym razem naprawdę nie chce oblać. Starałem się zrobić użytek z resztek inteligencji, jakie mi jeszcze zostały. Znowu siedziałem w Acropolis Diner. Prawie skończyłem. Pora zapłacić i wyjść.

Gonisz, powiedział do mnie. Gonisz… gonisz… gonisz…

Tak, wiem.

A teraz nagle zrozumiałem dlaczego.

– Hej, człowieku, gdzie ty, kurwa, byłeś? To były pierwsze słowa, które usłyszałem z ust Setha, gdy zadzwoniłem do niego z piwnicznych schodów.

Zachowywał się, jakby czuł się pokrzywdzony, ponieważ wyjechałem, nic mu nie mówiąc. Ludzie pytali o jego udział w ostatnich wydarzeniach. Strzelanina. Zaginiona broń. I moja wątpliwa reputacja brutalnie wydobyta na światło dzienne. A dni w Littleton bywały długie, gorące i bezlitosne.

Musiał trochę kłamać. Udawać, że wie więcej, niż wiedział w rzeczywistości. Jak gdyby we wszystko został wtajemniczony. Odebrałem mu całą przyjemność pławienia się w blasku niesławy z powodu znajomości ze mną.

– Mówiłem ci, pisałem nekrolog.

– Tak? Może powinieneś zacząć od własnego, skoro już się do tego wziąłeś.

– A to dlaczego?

– Był u mnie szeryf. Przesłuchiwał mnie.

– Tak?

– Tak? Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? Tak? Cholera, gdybym wiedział, że jesteś takim desperatem, spędzałbym z tobą więcej czasu.

– Co mu powiedziałeś?

– Że grasz w kręgle jak ostatnia ciota. I że następna cizia, którą dorwiesz, będzie twoją pierwszą. Co ty na to?

– Brzmi dość trafnie. Czy szeryfowi się to podobało?

– On chyba nie ma poczucia humoru.

– Nie.

– Powiesz mi w końcu, co się dzieje? Czy dowiem się dopiero z pieprzonego „Littleton Journal”?

– To zależy.

– Tak? A od czego?

– Czy mi pomożesz.

– Czy pomogę ci w czym?

– Dowiedzieć się, co się dzieje.

– Hę? Jestem trochę nietrzeźwy, ale nie ułatwiasz mi sprawy.

– Kilka lat temu kładłeś u Wrena suche tynki.

– Suche tynki? Nie.

– Widziałem rachunek.

– Widziałeś rachunek. Dobra, to nie znaczy, że to zrobiłem.

– Gdzie je miałeś położyć?

– Gdzie? W piwnicy.

– Dlaczego? Co było w tej piwnicy? Trzeba było coś naprawić?

– Właściwie to tak. Jakąś cholerną dziurę.

– Za pięćset dolarów?

– Hej, to była cena wyjściowa, mogłem coś opuścić, człowieku. Poza tym chciał umocnić ścianę.

– Dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego chciał umocnić ścianę w piwnicy?

– Nie wiem. Powiedział, że izolacja jest gówniana. I że musi się zabezpieczyć przed powodzią.

– Przed powodzią? W Littleton?

– Hej, co to za ton? Czy mówienie facetowi, że ma świra, należało do moich obowiązków? Nie zamknął się przypadkiem kiedyś w redakcji czy coś?

– Czy coś. Tak ci powiedział, to jego słowa? Muszę się zabezpieczyć przed powodzią?

– Tak.

– I nie wykonałeś zlecenia?

– Eee…

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Nie wiesz? Co to ma znaczyć?

– To znaczy, że nie wiem. Że zapomniałem.

– Kiedy cię o to poprosił? Przypadkiem nie wtedy, kiedy zamknął się w redakcji?

– Taak.

– Więc kiedy miałeś zacząć?

Seth westchnął.

– Wspominał, że może wyjedzie. I że jeżeli nie odezwie się do mnie w ciągu dwóch tygodni, to mam po prostu zaczynać.

– Więc zapłacił ci z góry?

Wprawdzie trudno w to uwierzyć, ale można wyczuć przez telefon, jak ktoś się czerwieni.

– Yyy… tak.

– I nie odezwał się do ciebie w ciągu dwóch tygodni? Nie odezwał się do ciebie nigdy więcej?

– Nie, chyba nie.

– Ale nie wykonałeś swojej roboty. Dlaczego?

– Widocznie zapomniałem.

– Jasne. Zapomniałeś. Pieniądze już wydałeś, więc po co miałbyś na nie pracować? On miał świra, nikt by się nie dowiedział.

– Pozwij mnie. Jestem tylko człowiekiem.

– Niby tak.

– Hej, słyszałeś kiedyś o rzucaniu kamieniem, amigo?

Był tu przez cały czas.

Patrzyłem dokładnie w to miejsce, gdy zszedłem na dół śladami hydraulika.

Zobaczyłem dziurę w ścianie, kiedy odsunąłem książkę.

Tę z gipsowym kurzem na obwolucie.

Hiroszima.

Myślałem, że dziurę w ścianie zrobił hydraulik, ale to nie był on.

Tylko Wren.

Tej nocy, której wyjechał, żeby zaszyć się nad jeziorem.

Przed wyjazdem ukrył artykuł.

Zajrzałem do dziury i zobaczyłem to, co zwykle widzi się po drugiej stronie gipsowej płyty w tej okolicy. To samo, co z

pewnością zobaczył hydraulik i odszedł z niczym – podobnie jak ja, kiedy byłem tu ostatnim razem.

Izolację z gazet. Jest tania i wszędzie jej pełno, a zważywszy, że w środku kalifornijskiej pustyni na ogół nie trzeba się obawiać śnieżycy, spokojnie zdaje egzamin.

Tylko że ta izolacja nie była tania. Ta izolacja była absurdalnie droga.

Wren zapłacił za nią życiem.

Odsunąłem książki.

Wsadziłem głowę do dziury i delikatnie, powoli wyciągnąłem stamtąd zmiętą gazetę.

Pierwszą stronę „Littleton Journal”.

Całe mnóstwo pierwszych stron. Ściana była nimi wypchana.

Numer w prawym górnym rogu wciąż był doskonale widoczny.

7513.

Ten, którego brakowało w archiwach.

Wydanie z Kim jest Eddie Bronson? miało numer 7512.

Kolejny numer, z recenzją filmu Harry Potter i kamień filozoficzny oraz relacją z ostatniego spotkania towarzystwa patriotycznego, oznaczono jako 7514.

Jeden numer pominięto.

To właśnie odkryłem, przeglądając archiwum.

Jak to się stało?

Bardzo prosto.

Brakujący numer powstał tamtej nocy, gdy Wren zamknął się w redakcji. Pierwsza strona. Właśnie ta. Tym się wtedy zajmował. Nie załamał się. Nie wył do księżyca. Wył z powodu niesprawiedliwości. Próbował wydobyć prawdę na światło dzienne. Zanim sam zapadnie się pod ziemię.

Nie zdążył zachować pliku, ale komputer automatycznie nadał mu numer i kiedy następne wydanie poszło do druku,

miało numer o jeden wyższy, niż powinno. Nikt tego nie zauważył, bo nikt nie sprawdzał.

Nieznana katastrofa atomowa Ameryki.

Czołówka numeru, który się nigdy nie ukazał.

Siedmiocentymetrowa czcionka.

Czerwony druk.

I nie tylko. Były też ilustracje

Schematyczny rysunek. Diagram.

Cholerny projekt.

Rysunek był wyblakły i pokreślony, ale nawet kompletny ignorant zorientowałby się, co na nim jest.

Rdzeń. Pręty paliwowe. Osłony.

Prawdziwy projekt. W przeciwieństwie do tych fałszywych, o których tak głośno było podczas procesu inżyniera Lloyda Steinera.

Tak, Anno, twój ojciec jednak dał coś Wrenowi.

Coś, co przechowywał przez wszystkie te lata. Może to miał być rodzaj spadku, dzięki któremu mogłabyś się dowiedzieć, kim był naprawdę. Że nie był winny. Nie tego, co mu zarzucano. Nie bardziej niż którykolwiek z ludzi, którzy pracowali przy budowie reaktora jądrowego na pustyni i nie puścili pary z ust, kiedy wyleciał w powietrze.

Zasada Wrena numer jeden.

„Dla pewności kopiuj notatki”.

Skopiował.

„Prędzej czy później – powiedział Annie – ktoś wydobędzie tekst na światło dzienne”.

Dosłownie.

Niestety, zrobił jeden błąd.

Powierzył tę misję Sethowi Bishopowi.

Sethowi, który – jeśli Wren nie odezwie się przez dwa tygodnie – miał wydrzeć ze ściany dwieście pierwszych stron „Littleton Journal” i nawet przy swoim ograniczonym intelekcie

zrozumieć, że ktoś powinien je zobaczyć. Że ten tytuł krzyczał o krwawej zbrodni.

Tylko że Seth wyznawał credo nałogowego palacza trawki. Nie ma sensu wykonywać pracy, za którą dostało się już wynagrodzenie. Bez wątpienia przepuścił je na pierwszorzędne skręty i sześciopaki piwa.

Wyjeżdżając z Littleton, usłyszałem sygnał jadącego w przeciwnym kierunku radiowozu.

Jak się domyślałem, to szeryf spieszył dokonać aresztowania. Po przyłapaniu sprawcy z bronią w ręku.

Zastanie pusty dom i pustą szufladę.

Przed wyjazdem na drogę numer czterdzieści pięć zatrzymałem się na chwilę.

Pani Weitz otworzyła drzwi i stała w nich, nie ruszając z miejsca swoich stu czterdziestu kilogramów.

– Czy zastałem Sama? – zapytałem.

Odniosłem wrażenie, że już miała skłamać, kiedy z kuchni dobiegł głos jej męża, pytającego, gdzie się podziały te cholerne ciasteczka. W tej sytuacji kobiecie nie pozostało nic innego, jak tylko wpuścić mnie do środka.

– Dzięki – powiedziałem, gdy odsunęła się zaledwie tyle, żeby mnie przepuścić. – Nie zabawię długo.

Sam był bardziej gościnny od swojej żony, chociaż zanim zaciągnął żaluzje, wyjrzał ukradkiem przez obydwa okna gabinetu, jakby chciał się przekonać, czy zanosi się na nalot uzbrojonych policjantów.

– Jezu – powiedział w końcu. – Nie masz pojęcia, co o tobie mówią.

– Owszem, mam.

– Czy cokolwiek z tego jest prawdą?

– Niewiele.

– W porządku, to mi wystarczy. Dla kumpla z drużyny wszystko. Potrzebujesz pomocy?

– Niewielkiej.

– Wal – powiedział, po czym, zauważywszy wystający z moich spodni pistolet, zaczerwienił się i dodał: – Nie najlepszy dobór słów.

– Od jak dawna próbujesz mi sprzedać polisę ubezpieczeniową, Sam?

– Co? Nie chcesz chyba powiedzieć, że przyjechałeś tutaj tylko po to, żeby wykupić sobie ubezpieczenie?

– Właśnie po to.

Загрузка...