Kara Bernstein.
Kara Betland.
Kara Bolinsky.
Kara Brill.
Straciłem pół godziny między prysznicem, goleniem, czesaniem włosów oraz spryskiwaniem się starą wodą po goleniu, a potem zmywaniem jej, bo miała zapach skórzanej torby – pół godziny między tymi czynnościami a wyjściem z domu, szukając nazwiska Kara Bolka, w internetowym spisie numerów.
Bez powodzenia.
W Kalifornii nie brakowało kobiet o imieniu Kara; wyobraziłem sobie tłumy dziewcząt z Ocean City noszące jeszcze aparaty na zębach, przesiadujące dla ochłody w centrach handlowych albo popisujące się swoimi jędrnymi ciałami na plaży i w poczekalniach przemysłu pornograficznego San Fernando. Kara Bolka brzmiało dla mnie jak nazwisko, jakie mogła nosić urodzona w Ameryce córka imigrantów z Europy Wschodniej. Było jak szept pół kobiety, pół nimfy.
Oczywiście mogły to być podszepty mojego libido.
Wieczór jeszcze się nie zaczął, a już się zastanawiałem, jak się skończy. Obliczałem, ile czasu minęło od mojego ostatniego intymnego zbliżenia, i zastanawiałem się, czy z seksem naprawdę jest jak z jazdą rowerem.
Nie byłem całkowitym abstynentem seksualnym od czasu przyjazdu do Littleton. Nie. Bywałem w Days Inn z pewną mężatką, która zaryzykowała przyjście do Niech Mnie Kule Biją z podobnego powodu co ja – szukając kryjówki. Ukrywała się przed niewiernym mężem, który znęcał się nad nią, kiedy odwołano mecz golfa albo gdy interesy szły kiepsko. Pracował w nieruchomościach, gdzie transakcje regularnie kończyły się fiaskiem – szczególnie w Littleton, które szczyciło się dwoma nieukończonymi kompleksami wypoczynkowymi.
Nie powiem, jak się nazywała. To nie ma znaczenia. Chodziliśmy do Days Inn zamiast do mnie, ponieważ nie chciałem, żeby jej mąż zapukał pewnego dnia do moich drzwi. Byliśmy tam trzy razy i było to satysfakcjonujące tylko w najbardziej pierwotnym znaczeniu tego słowa. Jak rozgotowany na papkę posiłek, kiedy jest się głodnym.
Kiedy zadzwoniła do mnie po naszym trzecim spotkaniu, nie oddzwoniłem. Tydzień później przeczytałem SMS-a od niej: „Więc to już wszystko? Miłego życia”.
Te słowa były równie dobre jak każde inne, żeby zakończyć romans.
Tymczasem wciągnęły mnie poszukiwania kobiet o imieniu Kara. Krótko mówiąc: bagno.
Porzuciłem je jednak dla Anny.
Gdzieś pomiędzy sałatką a przystawką, pomiędzy rozmową a flirtem, między ósmą a dziewiątą wieczorem Anna wspomniała o Johnie Wrenie.
Że go znała.
Jakimś sposobem znowu mówiliśmy o dziennikarstwie. Właściwie nie była to zwykła rozmowa. Wygłaszałem kazanie,
a do mojej zarozumiałej paplaniny w dużej mierze przyczyniło się chianti. Mówiłem jak kiedyś, w czasach, gdy zaczynałem. Jak student teologii, który pełen zapału mówi o swojej wierze. Czyż nie stworzyłem uznanej biblii swojego fachu?
Powoli, grzech za grzechem, udało mi się podważyć sens istnienia gazety, wywrócić prawdę na lewą stronę. Jak ten sowiecki kret, który w latach trzydziestych ubiegłego stulecia przekopał się do serca brytyjskiej demokracji. I ja też – jak kiedyś Kim Philby* i spółka – przelałem krew niewinnych ludzi.
Nie byłem do końca szczery. Pominąłem wstydliwe szczegóły.
* Kim Philby – pracownik tajnych służb brytyjskich, który jako jeden z członków tzw. siatki szpiegowskiej Cambridge współpracował z wywiadem sowieckim.
Jedną z ofiar czystki, która nastąpiła po zdemaskowaniu i wyrzuceniu mnie z pracy, był pewien błyskotliwy, oddany i powszechnie ceniony redaktor, którego jedyną winą było to, że we mnie wierzył.
Poszedł na dno wraz ze swoim okrętem.
I szczurem na jego pokładzie.
Kiedy rozpracowywałem jakiś temat, czułem, że stoi za moimi plecami jak anioł stróż, który cały czas ma mnie na oku. Miał pozycję, cieszył się wyjątkową reputacją – nawet w gazecie, w której wybitni dziennikarze nie byli rzadkością.
Z jakiegoś powodu zainteresował się mną, dostrzegł we mnie talent wart rozwijania. Może po prostu umiał wyczuć chłopaka, który wychował się bez ojca. Któregoś wieczoru zaprosił mnie na drinka, a ponieważ było miło, nie zanudziłem go ani nie zasypałem gradem przymilnych pytań, zaprosił mnie znowu. Po jakimś czasie prowadziliśmy szczere rozmowy nad hot dogiem o północy i chodziliśmy do Bryant Parku dla rozprostowania nóg. Kiedy robił obchód po redakcji, wyczuwałem za plecami jego obecność i oblany rumieńcem próbowałem
zmusić klawiaturę komputera do wyczarowania czegoś ostrego, ciętego i błyskotliwego. Czasem nawet mnie słuchała.
Ale to nie miało znaczenia.
Był na tyle powściągliwy w pochwałach, że pragnęło się ich więcej. To, co się napisało, było na ogół niezłe, w porządku albo po prostu solidne. Chodziło o to, żeby pisać dla czytelników – tej wielkiej masy głodnych informacji i spragnionych prawdy ludzi.
Ja pisałem dla niego.
Miałem tak naprawdę jednego czytelnika. Musiałem zamienić „w porządku” na „wspaniale”.
To, że wymyślona historia o nieżyjącym żołnierzu Gwardii Narodowej Lowellu Beaumoncie zdała egzamin, było ironią losu.
Oczywiście jest pewien problem związany z osiągnięciem w końcu tego, czego od dawna się pragnie. Kiedy człowiek raz zostanie doceniony, musi znowu słyszeć pochwały, czuć, że miłość i akceptacja leją się na niego jak szampan w siedzibie Boston Red Socks po upragnionym zwycięstwie w rozgrywkach w 2004 roku.
Próbowałem „tak trzymać” dłużej, niż się dało.
Aż w końcu już się nie dało.
Aż wypiłem trochę w towarzystwie pewnego reportera i wszystko się wydało.
W ciągu tygodnia ów redaktor, ów przyjaciel, z wysławianego rzecznika praw obywatelskich stał się szkalowanym niekompetentnym dziennikarzem. Kilka tygodni później niespodziewanie przeszedł na emeryturę.
„Powinien był wiedzieć – mówili głównie ci, których gwiazdy przyćmił w drodze na szczyt. – Powinien był czuwać nad wszystkim. Powinien był robić to, co do niego należało”.
Jego hańba była tylko trochę mniejsza niż moja, jego upadek dziesięciokrotnie większy.
Ze wszystkiego, co zniszczyłem – a byłem jednoosobową siłą destrukcyjną rujnującą swoją karierę, małżeństwo, reputację – najbardziej mi wstyd, że zniszczyłem jego. To robak, który wciąż mnie gryzie i którego od czasu do czasu próbuję zalać niezliczonymi kolejkami tequili.
Czasem ów robak sprawia, że wybieram numer skromnego wiejskiego domu w Putnam County i wypowiadam bezgłośne słowa skruchy.
– Cześć – mówię – to ja. Przepraszam.
Wyobrażam go sobie, jak trzyma w ręce tę staroświecką czarną słuchawkę, jak dwuogniskowe okulary zsuwają się z jego ogromnego nosa i przełykam niewypowiedziane słowa, a one ześlizgują mi się do żołądka i aż robi mi się od nich niedobrze.
Ale nie dziś.
Nie.
Dzisiaj byłem Carlem Woodwardem, hybrydą dziennikarskiego zapału i dzikiego pożądania. W porządku, wino rozwiązało mi język, wsiadłem na swojego konika i nie miałem zamiaru zsiadać. Popisywałem się.
– Może i zajmujemy się eksportem demokracji – w każdym razie wygląda na to, że to dzisiaj nasza jedyna linia polityki zagranicznej, nasza krucjata – ale kto chroni demokrację w demokracji? Tych dziewięciu geriatyków z Sądu Najwyższego? Tym, co chroni USA dzisiaj, jest „USA Today”.
Przerażające? Nie żartuję. Czy to się komuś podoba, czy nie, demokracja jest w spoconych rękach dziennikarzy. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nawet jeśli tego nie chcemy. Mówię „my” w sensie ogólnym. Bo prawda zawsze idzie na pierwszy ogień.
„Prawda” – beztrosko użyłem słowa, które było mi najmniej bliskie ze wszystkich słów w języku angielskim.
Słuchałem sam siebie, zastanawiając się, czy jestem niebezpiecznym szaleńcem, czy – co gorsza – nudziarzem. Ale wyglądało
na to, że Anna słucha mnie w prawie nabożnym skupieniu. Chyba podobał się jej ten ja, ten superbohater prawdy, sprawiedliwości, amerykańskiego stylu życia.
Wtedy zapytała:
– Dlaczego potrzebowałeś przerwy?
– Słucham?
– Powiedziałeś, że przyjechałeś tutaj, bo potrzebowałeś przerwy. Od czego? Mówisz, jakbyś kochał swoją pracę. Zajmowanie się ważnymi tematami. Dlaczego zagrzebałeś się tutaj? Właściwie nie to miałam na myśli, chciałam powiedzieć…
Trzeba było być bardziej ostrożnym.
Rozpoczęliśmy wieczór rozmową niezwiązaną z dziennikarstwem, prawda? Drużyna New York Yankees, grzechotniki, komedia Golfiarze. Dziwnym sposobem, nie zdając sobie z tego sprawy, skierowałem moją kolację z Anną na niebezpieczne wody.
– Miałem kłopoty w swojej poprzedniej pracy.
– Tak? Jakiego rodzaju?
– Problemy… etyczne.
– Etyczne – powtórzyła. – Coś, o czym chciałbyś pogadać, czy wolisz udawać, że o to nie spytałam?
– Wolałbym udawać, że o to nie spytałaś. – Człowiek może zaskakująco szybko wytrzeźwieć. Moja purpurowa mgła rozwiała się jak siatka ochronna porwana przez gwałtowny wiatr.
– W porządku. Chociaż „etyczne”… to brzmi interesująco. Nawet trochę nieprzyzwoicie.
– Bo to było nieprzyzwoite. Ale nie w sposób, który masz na myśli – powiedziałem.
– Aha. Cóż, cokolwiek to było, przykro mi. Chciałam powiedzieć, że najwyraźniej lubiłeś pracę reportera. Zresztą nadal nim jesteś, wiesz, co mam na myśli…
– Zmyślałem.
O właśnie.
Wcześniej czy później to musiało wyjść na jaw. Wcześniej czy później wspomniałaby o mnie komuś z przyjaciół lub znajomych, a oni, usłyszawszy moje nazwisko, powiedzieliby, że brzmi znajomo. Że gdyby nie wiedzieli, że chodzi o kogoś innego, pomyśleliby, że to zupełnie jak ten reporter, przez którego omal nie upadła gazeta. Ten, który pisał o rzeczach, które nigdy się nie wydarzyły.
Kłamca.
– Tom Valle – powiedziała, jakby wymawiała słowa w obcym języku. – O cholera.
Próbowałem coś wyczytać z wyrazu jej twarzy – w ciągu tych kilku sekund, kiedy człowiek jest zbyt zszokowany, żeby nad sobą panować. Czy było to zwykłe zażenowanie? Obrzydzenie? Współczucie?
– Nieźle – powiedziała, podnosząc kieliszek do ust, a potem odstawiając go z powrotem na stół z niezręczną powolnością człowieka po wylewie, który od nowa uczy się poruszać.
– Nie żartowałeś, mówiąc, że potrzebujesz przerwy. Czy mogę zapytać, dlaczego robiłeś to, co robiłeś? Nie zapytam, jeżeli sobie nie życzysz.
Nie odpowiedziałem od razu. Mogłem powiedzieć: tak, wolałbym, żebyś nie pytała, i zmienić temat. Mogłem powtórzyć jakiś wypróbowany frazes przeznaczony wyłącznie do użytku publicznego. To było złe. Nie zrobiłem tego celowo. Wiele wtedy przeszedłem. Mogłem przedstawić własny punkt widzenia.
A powiedziałem prawdę.
O tym, jak to się zaczęło. O tym, jak zaspałem. O małym ćwiczeniu z kreatywnego pisania.
– Ile razy? – zapytała miękko. – Potem?
– Nie wiem. Na koniec zweryfikowali wszystkie artykuły, które kiedykolwiek napisałem. Powiedzieli, że było ich pięćdziesiąt sześć. Tych, w których opisywałem częściowo lub całkowicie sfabrykowane wydarzenia. Nie sądziłem, że było ich tak wiele. Widocznie było.
– Dlaczego? Byłeś dobrym dziennikarzem, tak? Robiłeś karierę, cieszyłeś się poważaniem. Pracowałeś dla świetnej gazety. Nie musiałeś.
Nie musiałeś. Wielka tajemnica kryminalnej przeszłości Toma Valle'a.
– Byłaś kiedyś w knajpie dla dziennikarzy? – zapytałem. – W takich miejscach panuje hierarchia. Albo błyszczysz, albo oddajesz pokłony. Może chciałem, żeby dla odmiany to mnie oddawano pokłony. Poza tym jeśli jesteś miernym uczniem, dobrze jest być pupilkiem nauczyciela. Jeszcze lepiej jest trafić na pierwszą stronę zamiast na te dalsze. Przyjemnie też być na liście rezerwowych gadających głów w telewizji. Byłem nawet gościem Larry'ego Kinga*. Raz. W dyskusji brał udział Ben Bradlee. Praktykanci z Columbia School of Journalism odszukali mnie jako guru wiedzy dziennikarskiej. Inni reporterzy wbijali szpilki w lalki Toma Valle'a, kiedy tylko nie pchali się drzwiami i oknami, żeby postawić mi drinka. Co zresztą stało się przyczyną mojej zguby – jeden z tych właśnie reporterów postawił mi kilka drinków. Ciężko jest zachować spójną wersję wydarzeń po czterech margaritach.
* Larry King – pseudonim artystyczny Lawrence'a Harveya Zeigera, jednej z najwybitniejszych postaci amerykańskiego dziennikarstwa. W czerwcu 1985 rozpoczął pracę w telewizji CNN. Obecnie jest gospodarzem programu „Lany King Live”. Benjamin C. Bradlee był zastępcą redaktora naczelnego dziennika „Washington Post”, gdy Woodward i Bernstein publikowali na jego lamach teksty związane z aferą Watergate.
Zapytała, jak się tutaj znalazłem.
– To jest właściwie jedyne miejsce, gdzie mnie chcą – powiedziałem. – Kiedy już było wiadomo, że się wydało, że mój świat się zawalił, redaktorzy zwarli szyki. Przeszukiwali gruzy, wynajęli biegłych sądowych, żeby porównali moje rachunki z nagłówkami. Bo skoro jadłem jajka i piłem kawę w barze przy Trzeciej Alei w Nowym Jorku, to nie mogłem w tym czasie być na Konferencji Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej w Waszyngtonie, prawda? Tak czy owak, upiłem się do nieprzytomności i
poszedłem o trzeciej nad ranem do redakcji. Chyba zamierzałem wykraść jakieś dowody, co, patrząc z perspektywy czasu, oznaczałoby, że potrzebowałbym wózka widłowego. Naprawdę nie wiem, co właściwie chciałem zrobić. Włamałem się do biura kierownika działu krajowego i próbowałem przejrzeć pliki w jego komputerze. W końcu urwał mi się film i znaleźli mnie na podłodze. To im dało pretekst, jakiego potrzebowali, żeby wysunąć oskarżenie przeciwko mnie jako dodatek do efektownego, publicznego zwolnienia z pracy. Dostałem dozór kuratorski zamiast kary więzienia, nie mieli zamiaru mnie za to zamykać. Przez rok nie robiłem właściwie nic, zapadłem w sen zimowy. Moja kuratorka jest spokrewniona z Hinchem Edwardsem, właścicielem „Littleton Journal”. Hinch okazał się litościwy. Koniec historii.
– Taak, to miły facet.
Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że być może Anna wie więcej, niż sądziłem.
– Znasz Hincha?
– Znałam kogoś, kto dla niego pracował.
– Kogo?
– Johna.
– Jakiego Johna? Johna Wrena? Znałaś Johna Wrena?
– Aha.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?”
– Dlaczego miałabym ci mówić? Raz byliśmy na kolacji. Nie powiedziałam ci też, jak mam na drugie imię. Przy okazji: Alicja.
– A więc byliście przyjaciółmi czy coś w tym rodzaju?
– Tak jakby. Co w tym takiego niezwykłego?
– Nic. To po prostu zabawne, że znałaś dwóch dziennikarzy, którzy mieszkali w tym samym domu.
– Mieszkasz w jego domu? No tak, to przecież małe miasto. Nie ma tu znowu tak wielu domów.
– Właśnie. – Wypiłem łyk wina, próbując desperacko odzyskać utracony dobry humor. – Masz z nim jakiś kontakt? -zapytałem.
– Nie wiem, czy on ma kontakt z kimkolwiek. Kiedyś przyjechałam do Littleton odwiedzić tatę, a jego już tu nie było. Tak się właśnie poznaliśmy. W domu opieki. Przeprowadzał wywiady na temat tamtej… katastrofy… tej, która wydarzyła się w latach pięćdziesiątych. Słyszałeś o tym, prawda? Straszne – całe miasteczko zatopione. Myślę, że pojechał tam w poszukiwaniu kogoś, kto byłby trochę bardziej wylewny w rozmowie na ten temat niż większość mieszkańców Littleton.
Wylewny. Dobre określenie, pomyślałem.
– Chyba niewiele zdziałał – powiedziałem. – Artykuł nigdy się nie ukazał.
– Naprawdę? – powiedziała Anna. – Wydawał się podekscytowany tym reportażem. Napisał do mnie zaraz po swoim wyjeździe z Littleton – odniosłam wrażenie, że zaszył się gdzieś, żeby popracować nad tekstem.
– To dziwne, zważywszy, że nie pracował już w gazecie -powiedziałem. – W każdym razie wieść niesie, że był wtedy ogólnie dość podekscytowany. Trochę mu odbiło.
– Odbiło? Czy to termin psychiatryczny?
– Zamknął się w redakcji pewnej nocy i trzeba go było wyrzucić siłą. Myślę, że to oznacza, że mu odbiło. Wiem coś o tym.
– Czy tak mówili o tobie? Że ci odbiło?
– Tylko ci, którzy chcieli być mili. Pozostali twierdzili, że byłem opętany.
– Nie wyglądasz na opętanego.
– Dzięki. – Czerwieniąc się, upiłem kolejny łyk wina. – Czy twój ojciec tu mieszkał? Wtedy, kiedy wydarzyła się katastrofa?
– Tak. Tylko że oczywiście nie mógłby zbyt wiele o tym opowiedzieć. Już nie.
Cisza.
– Niedawno do niego dzwoniłem – powiedziałem. – Do Wrena.
– Tak? Po co?
– Chciałem zasięgnąć języka na temat czegoś, nad czym właśnie pracuję.
– Przecież powiedziałeś, że stracił rozum?
– Może go odzyskał?
Kusiło mnie, żeby powiedzieć Annie, że pracuję nad tym samym tematem, nad którym kiedyś pracował Wren. Wyżej wymieniony wariat Wren.
Tylko że mogłem wyjść na paranoika. Zdesperowanego reportera próbującego odzyskać swoją moc.
Nie, żeby to miało jakieś znaczenie.
Zrobiło się jakoś niezręcznie. Jakby ktoś wyciągnął korek z butelki oznaczonej „Rozmowy przy kolacji Anny i Toma”. Zawartość wylała się na podłogę, zostało zaledwie kilka marnych kropel.
Czułem, że w jej oczach wyglądam jak upośledzony. Byłem etycznym kaleką. Cały nastrój się popsuł. Próbowała go ożywić, ale jakoś bez przekonania.
Zapłaciłem. Wyszliśmy na zewnątrz i odprowadziłem ją do samochodu. Powinienem powiedzieć „dobranoc” czy „żegnaj”?
Zatrzymaliśmy się przed jej wiśniowym beetle'em, który w świetle księżyca wydawał się rdzawoczerwony, i poczułem się, jak gdybym stał przed drzwiami do mieszkania dziewczyny, nie wiedząc, czego mogę się spodziewać za chwilę.
Nachyliła się i pocałowała mnie.
W policzek.
– Zadzwonię kiedyś – powiedziała. – Dziękuję za kolację.
Chciałem zapytać: i to wszystko?
Chciałem złapać tego motyla, który trzepotał w moim żołądku od czasu, gdy naprawiła mój samochód – chciałem przebić
go szpilką, a potem umieścić gdzieś, gdzie będę mógł podnosić go do światła i oglądać.
Zadzwoni do mnie kiedyś. I co wtedy? Zadzwoni do mnie jak do przyjaciela albo znajomego czy do kogoś więcej? Zadzwoni do mnie, dlatego że chce, dlatego że musi, czy wcale do mnie nie zadzwoni?
– Nie ma o czym mówić – odparłem.