ROZDZIAŁ 13

Sam Weitz zadzwonił do mnie do pracy, żeby zapytać, czy nie chciałbym wykupić ubezpieczenia na życie.

– Po co? – zapytałem.

– Bo każdy powinien mieć ubezpieczenie na życie. Przecież dopiero co zostałeś pobity.

– No, tak.

– No, widzisz.

– No i co z tego? Komu zostawiłbym pieniądze, gdybym zginął?

– Najwyraźniej nie jesteś świadom ostatnich osiągnięć w dziedzinie ubezpieczeń. Nie chodzi tylko o umieranie. Mamy w ofercie na przykład ubezpieczenie na wypadek przedłużającej się absencji chorobowej. Dzięki niemu nadal możesz dostawać wypłatę. Nie widziałeś tych reklam z kaczką? Co by było, gdybyś był przykuty do łóżka i nie mógł już pracować jako reporter?

Kusiło mnie, by powiedzieć mu, ile zarabiam, żeby zrozumiał, że jeśli nie będę mógł już pracować w „Littleton Journal”,

zawsze mogę podążyć ścieżką awansu społecznego i zatrudnić się w McDonaldzie.

– W porządku – powiedziałem. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zrezygnuję z ubezpieczenia.

– Jak chcesz, to nie jest sprawa życia i śmierci – powiedział, a potem dodał: – Nie najlepszy dobór słów.

– Przeciwnie. To zabawne.

– Naprawdę? – ucieszył się. Jako agent ubezpieczeniowy spotykał się już pewnie z różnymi epitetami pod swoim adresem. Irytujący, nudny, natrętny; zabawny być może jeszcze nigdy. – Cóż, gdybyś jednak zmienił zdanie…

– Pierwszy się o tym dowiesz.

– Oki doki.

Norma zapytała, czy chcę coś do jedzenia. Wybierała się właśnie po lunch do Foo Yanga. Nate zamówił już mu gu gai pan i smażone wonton.

– Dzięki, nie jestem głodny.

– Zawsze mówisz, że nie jesteś głodny, a potem muszę ci oddawać połowę własnej porcji, bo tak mi cię żal, że Boże uchowaj.

– Oto ja. Przysłowiowy obiekt współczucia.

To mógł być powód, dla którego postanowiła brać przykład z Hincha. On w końcu znalazł w sobie tyle współczucia, żeby – Boże uchowaj – zatrudnić kogoś takiego jak ja.

– Nie zainteresuję cię połówką krewetkowego żarcia, co?

– A, co tam – powiedziałem. – Mógłbym trochę zaszaleć.

Norma zignorowała moją próbę bycia dowcipnym.

Po telefonie Sama odłożyłem słuchawkę, po czym zaraz ją podniosłem, tylko zapomniałem, do kogo mam zadzwonić. W końcu zdałem sobie sprawę, że nie zapomniałem, tylko zwyczajnie skończyły mi się możliwości.

W spisie numerów całego Cleveland nie było Eda Crannella.

Sprawdziłem wszystko w promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów i nadal nic.

Chciałem zapytać Crannella, czy twarz, która mignęła mu za szybą nadjeżdżającego samochodu, była biała czy czarna.

W Cleveland nigdy o nim nie słyszano.

Cleveland w Ohio?, spytałem Crannella, by się upewnić, że mówimy o tym samym mieście.

Pokiwał głową i powiedział, że jest przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej.

Spróbowałem więc i tego. Zrobiłem listę wszystkich znanych mi dużych firm farmaceutycznych i zadzwoniłem do każdej z nich, pytając o Edwarda Crannella.

Nie pracuje u nich przedstawiciel handlowy o takim nazwisku.

Może na niepełny etat, zasugerowałem. Albo na zlecenie?

W Pfizer była przedstawicielka o nazwisku Beth Crannell. Nie mogła być osobą, której szukałem, prawda?

Nie, nie mogła.

Dobra. Obraz, który się wyłaniał, był dość wyraźny. Żadnych śladów poślizgu, żadnego Eda.

Zadzwoniłem do biura szeryfa.

Miał wszystkie potrzebne mi dane z prawa jazdy Eda. Zakładając, że miały cokolwiek wspólnego z prawdą, a prawo jazdy nie zostało kupione w systemie sprzedaży wysyłkowej ani podrobione.

Szeryfa nie ma, poinformowała mnie jakaś policjantka. Oddzwoni do mnie.

Oczywiście dręczyło mnie coś jeszcze.

Nie zapomniałem. Nie. Liścik z pokoju Belindy Washington nie wyleciał mi z głowy, nie skasowałem go z pamięci ani nie przerzuciłem do katalogu rzeczy bardzo dziwnych.

„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin.

Kocham Cię

Benjy”.

Czy mógł to napisać jakiś inny Benjamin?

Na przykład ktoś, kto nie był jej nieżyjącym synem?

Jasne. To możliwe. A biorąc pod uwagę, że Benjamin Washington zginął pięćdziesiąt lat temu w katastrofie tamy Aurora, nawet prawdopodobne.

Zadzwoniłem do pana Birdwella.

– Czy przed przyjęciem urodzinowym Belindy odwiedzał ją może czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku? – spytałem.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział.

– Hmm, a komu byłoby wiadomo, czy ktoś z mieszkańców miał gości?

– Odwiedzający muszą zgłaszać się w recepcji – powiedział. – O co w tym wszystkim chodzi?

– Próbuję skontaktować się z krewnym, który mógł do niej wstąpić – wyjaśniłem. – Mógłby pan to sprawdzić?

Westchnął i powiedział, że oddzwoni.

Oddzwonił dwadzieścia minut później i powiedział:

– Nikt nie odwiedzał Belindy od lat.

– Naprawdę? A jeśli ktoś nie chciałby się zgłaszać w recepcji? Jeśli zdecydowałby się po prostu wejść. Czy mogłoby mu się to udać?

– Nie – odparł pan Birdwell. Ale zawahał się, zanim to powiedział, i zabrzmiało to wystarczająco ostrożnie, żebym pomyślał, że kłamie.

Pojechałem do domu opieki jeszcze raz.

Zaparkowałem dwie przecznice dalej przed starą apteką.

Starałem się nie myśleć o panującym w środku dnia upale. Miejscowi lubią podkreślać, że na kalifornijskiej pustyni nie ma wilgoci. Rzeczywiście. Sprytnie przemilczają przekraczające czterdzieści stopni letnie upały, przy których człowiek czuje się jak w saunie, oraz zabójcze wiatry Santa Ana. Bo te wiatry są zabójcze, choć nie tak, jak mogłoby się wydawać. Nie mogą cię sprzątnąć jak wilk, który zdmuchnął domki dwóch małych świnek, lecz zabijają przez wyniszczenie, wiejąc tak uporczywie, że ludzie wariują. Wystarczy zapytać Johna Wrena, który podobno

zbzikował w Littleton. Stał się szalonym samotnikiem i zanim zbiegi w nieznane okolice, pewnej nocy zabarykadował się w redakcji „Littleton Journal”. To wszystko prawda. Wskaźniki samobójstw rosną, gdy wieje Santa Ana.

Skoro już mowa o samobójstwie…

Przyznam się, że w Nowym Jorku raz czy dwa myślałem o tym. Nie poważnie, jak ktoś, kto gotów to zrobić w każdej chwili, tak jak zrzuceni na teren wroga agenci Biura Służb Strategicznych, którzy dotykiem wyczuwali kapsułki strychniny wszyte w pasek spodni. Wiedzieli, czym groziły przesłuchania gestapo, i kiedy już robiło się naprawdę gorąco, świadomość, że spokój może im zapewnić przełknięcie trucizny, musiała być prawdziwą pociechą.

Podczas bolesnego okresu, kiedy występowałem w roli publicznej piniaty* (przez jakiś czas codziennie atakowano mnie w prasie – od sensacyjnych publikacji demaskatorskich po gorzkie traktaty o tym, jak to dobrzy reporterzy schodzą na złą drogę), pocieszające było kontemplowanie od czasu do czasu osiemnastu pięter dzielących okna mojego mieszkania od graffiti na chodniku.

* Piniata (hiszp. piñata) - zabawa pochodząca z krajów latynoskich polegająca na strąceniu kijem specjalnie przygotowanej kuli lub kukły wypełnionej zazwyczaj słodyczami, których później uczestnicy starają się zebrać jak najwięcej.

Dotarłem do domu opieki i zignorowałem główne wejście.

Błąkałem się z tyłu budynku, gdzie wysuszony trawnik opadał w dół do zarośniętego sitowiem błotnistego stawu. Teren był otoczony ogrodzeniem z żelazną furtką, ale wystarczyło tylko odsunąć zasuwkę. Wyglądało na to, że pan Birdwell bardziej przejmował się tym, że ktoś z mieszkańców domu mógłby z niego wyjść, niż tym, że ktoś z zewnątrz mógłby wejść.

Na trawniku nie było spacerowiczów.

Nic dziwnego, dla przeciętnego osiemdziesięciolatka panujący tu żar był śmiertelny. Wielki klimatyzator brzęczał jak rój wściekłych cykad. Podszedłem do tylnych drzwi i nacisnąłem klamkę.

Drzwi się otworzyły.

Każdy mógł tędy wejść, gdyby nie chciał być zauważony lub nie chciał, by wpisano jego nazwisko do księgi gości. Gdyby zamierzał swoją wizytą zrobić komuś niespodziankę.

Gdy tylko wszedłem, otoczył mnie sztuczny chłód.

Minąłem dwóch sanitariuszy. Jeden z nich pchał przykutego do wózka pensjonariusza, który wyglądał, jakby był w śpiączce. Żaden z pielęgniarzy nie zapytał mnie, co tu robię, nie zażądał dowodu tożsamości ani nigdzie mnie nie skierował.

Przeszedłem całą drogę do dawnego pokoju Belindy.

Teraz wydawał się jeszcze bardziej pusty. To przygnębiające, z jaką łatwością pokoje wyzbywają się śladów swojego mieszkańca. Szczególnie gdy był nim ktoś, kto żył ponad wiek.

Drzwi po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się ze skrzypnięciem. Wyjrzał zza nich wysuszony mężczyzna z dużą plamą wątrobową na czole.

– Dan? – spytał.

– Nie.

– Dan, czy to ty?

– Nie, mam na imię Tom. Nie jestem Dan.

– Ach. – W jego głowie zapanował widocznie nagły mętlik. Wycofał się, zamykając za sobą drzwi przystrojone wyblakłymi dziecięcymi rysunkami.

Wszedłem do pokoju i usiadłem na dawnym łóżku Belindy.

„Cześć, mamo. To ja, Benjy. Wszystkiego najlepszego. Wybaczam ci”.

Wychodząc, wpadłem na pana Birdwella.

Dosłownie.

Szedłem z pochyloną głową, trochę zahipnotyzowany wzorem czarnych i białych kwadratów na linoleum, i zderzyłem się z nim, kiedy wyszedł zza rogu korytarza.

Nie wyglądał na zadowolonego.

– Co pan tutaj robi?

– Musiałem coś sprawdzić.

– Co takiego musiał pan sprawdzić?

– Czy uda mi się dostać do środka, tak aby nikt o tym nie wiedział.

Pan Birdwell wydawał się jeszcze mniej zadowolony niż przed chwilą. Założył ręce na piersi i wpatrywał się we mnie, jak gdybym był jednym z jego starszych podopiecznych, którego przyłapał na łamaniu regulaminu. Jak gdybym zabrał dodatkowe ciasteczko w czasie podwieczorku albo uszczypnął w tyłek pielęgniarkę.

– To nie było zbyt mądre z pana strony.

– Dlaczego?

– Po pierwsze bezprawnie wkroczył pan na teren budynku. Wyjaśniłem panu, że należy się zarejestrować w recepcji. Po drugie nie udało się panu tutaj dostać tak, żeby nikt o tym nie wiedział, prawda?

– Cóż, nie udało mi się stąd wydostać tak, żeby nikt mnie nie zauważył. Nie jestem pewien, czy to to samo. Wszedłem dosyć łatwo.

– Zechciałby mi pan wyjaśnić, w jakim celu?

– Nie piszę o bezpieczeństwie domów opieki, jeśli to pana martwi.

– To moja sprawa, czym się martwię. Włamał się pan do mojego domu i chciałbym wiedzieć, dlaczego pan to zrobił.

– Czy „włamał się” nie jest zbyt dramatycznym określeniem? Tylne drzwi były otwarte.

– Wszedł pan bez pozwolenia. – Pan Birdwell zaczynał się denerwować. Twarz mu poczerwieniała, kiwał się w tył i w przód. – Wydaje się panu, że każdy może tak sobie wchodzić do domu opieki pełnego chorych i przerażonych ludzi?

– Właśnie.

– Właśnie co?

– Każdy może sobie wchodzić. Jak ja przed chwilą.

– To jakieś błędne koło.

– Chciałem wiedzieć, czy Belinda Washington mogła mieć gościa, o którym pan by nie wiedział. Powiedział pan, że to niemożliwe. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. To wszystko.

– Jakiego gościa?

– Nie wiem. Ale jakiegoś miała.

– Wspaniale. Brawo. Nie wątpię, że jest pan na najlepszej drodze do Pulitzera. Choć z drugiej strony zdaje się, że media ostatnio nie przesadzają z pochwałami pana dokonań, czy nie mam racji?

Uśmiechnął się. W zasadzie to było najgorsze, ten uśmiech. Nie to, że wiedział, że mnie sprawdził, że rozmawiał ze Swen-sonem albo natknął się na Hincha i wiedział, ale ten uśmieszek pełen wyższości i zadowolenia z siebie.

Na ten uśmieszek nie miałem odpowiedzi. Żadnej.

Pewnego razu, na ostatnie moje urodziny, które świętowaliśmy jako rodzina, ojciec kupił mi detektywistyczne szkło powiększające w stylu braci Hardy*. Kiedy odszedł, siadałem przed domem w palącym popołudniowym słońcu i testowałem szkło na swojej dłoni, aż pojawiały się pęcherze i nie mogłem już znieść bólu.

Podobny efekt wywoływał uśmiech pana Birdwella na moich szybko oddalających się plecach. Wypalał w nich dziurę.

* The Hardy Boys - seria stworzonych przez Edwarda Stratemeyera popularnych książek detektywistycznych, pisanych przez różnych autorów pod pseudonimem Franklin W. Dixon w latach 1927-1979. Bohaterami serii byli nastoletni bracia Frank i Joe Hardy.

Загрузка...