Rano zadzwonił szeryf i zapytał, czy mógłbym przyjechać na posterunek. Leżałem jeszcze w łóżku, chociaż powinienem być już umyty, ogolony i właśnie wychodzić z domu. Miałem wymówkę: do trzeciej nad ranem siedziałem przy komputerze i drążyłem przeszłość. Wczytywałem się w raporty sporządzone na podstawie Ustawy o wolności informacji, szczególnie te z 1994 roku, które spowodowały, że szef Departamentu Energii w administracji Clintona publicznie przeprosił za potworności sprzed ponad czterdziestu lat*.
* Chodzi m.in. o ujawnienie informacji o doświadczeniach na ludziach prowadzonych lub finansowanych w USA w czasie zimnej wojny przez instytucje państwowe, które później stały się częścią Departamentu Energii (Ustawa o wolności informacji zobowiązuje aparat państwowy do udostępniania społeczeństwu informacji na temat jego funkcjonowania i podejmowanych decyzji).
– Wydawało mi się, że w takich sytuacjach zawsze mówicie: chcielibyśmy zadać panu kilka pytań – powiedziałem.
– Technicznie rzecz biorąc, to jedno pytanie.
– No dobrze. Dlaczego chcecie zadać mi jedno pytanie?
– Co powiesz na to: dowiesz się, jak przyjedziesz.
Wchodząc do biura szeryfa, o mało nie potrąciłem policjantki niosącej trzy kubki kawy Starbucks chwiejnie ustawione jeden na drugim.
Moje przeprosiny skwitowała zwięzłym:
– Wylejesz, kupujesz.
Szeryf Swenson siedział w tej samej co zwykle pozycji -rozparty w fotelu, z nogami na biurku. Naprzeciwko Swensona siedział Hinch.
Hinch tam był.
Nie powiedziałem szeryfowi o wysuszonych psich odchodach przyklejonych do podeszwy jego lewego buta.
Może dlatego wydawał się lekko zniesmaczony, kiedy usiadłem.
– Cześć, Lucas.
A może wcale nie dlatego.
– Cześć – powiedziałem, a potem się odwróciłem, żeby przywitać się z Hinchem.
Pozdrowił mnie słabym skinieniem głowy. Ostatnimi czasy wydawał się mniejszy, jakby usychał z żalu.
– Uznałem, że Hinch powinien tu być – powiedział Swenson – z uwagi na powagę sytuacji.
– Powagę jakiej sytuacji? Chodzi o to, że Nate został postrzelony?
– Tak, uważam, że postrzał to poważna sprawa. A ty?
– Oczywiście.
– Świetnie, zatem co do tego się zgadzamy.
– A więc o co chodzi?
– Może ty mi to wyjaśnisz, Lucas.
Spojrzałem na Hincha w poszukiwaniu wsparcia, akceptacji, podpowiedzi, ale wydawał się nieobecny. Odwróciłem się z powrotem do szeryfa.
– Nie rozumiem. Powiedziałem wszystko, co wiem.
– Wszystko, co wiesz, hę? – Zabrzmiało to trochę, jak gdyby mi nie wierzył. Mniej więcej tym samym tonem przywitał mnie
w dniu, kiedy się poznaliśmy. Opuścił wtedy szybę w samochodzie i zawołał: „kłamie, kłamie, powiem mamie”.
– Co dokładnie chciałbyś wiedzieć z rzeczy, o których twoim zdaniem nie powiedziałem?
– Cóż, skoro już o tym mówimy… Nie dostaliśmy jeszcze z laboratorium raportu na temat pocisku. Jeszcze nie, ale nasz miejscowy specjalista od balistyki jest właściwie pewien, że zna broń, z której strzelano.
– Świetnie. Kto jest waszym miejscowym ekspertem od balistyki?
– Ja. To małe miasto, Lucas. Musimy być wielozadaniowi. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to był Smith & Wesson. Trzydziestkaósemka.
Dopiero po chwili zrozumiałem, dlaczego zabrzmiało to tak bardzo znajomo. Dotarło do mnie również, że szeryf Swenson dobrze wiedział, jak to zabrzmi.
– Poszedłem do Teddy'ego – dodał. – Zapytałem go, czy sprzedał ostatnio jakąś trzydziestkęósemkę, i zgadnij, co odpowiedział: że nie. Na początku. Potem zmienił zdanie i okazało się, że jednak sprzedał trzydziestkęósemkę. Tylko że osoba, która ją kupiła, nie miała pozwolenia na broń, bo była pod nadzorem kuratorskim. Ale wiesz, co Teddy myśli o przepisach federalnych dotyczących posiadania broni.
Zauważyłem, że Hinch odwraca się w moją stronę.
– No dobrze, kupiłem broń. Bałem się, że ktoś mnie śledzi. Jak widać, moje obawy nie były bezpodstawne.
– Uhm. Mógłbym zapytać, czy nie masz nic przeciwko temu, abym rzucił okiem na ten rewolwer. Mógłbym poprosić, żebyś pojechał po niego ze mną do siebie do domu. Oczywiście mógłbyś odmówić.
– Co sugerujesz, szeryfie? Że strzelałem sam do siebie? Że o mało nie zabiłem praktykanta?
– To by było trochę jak historyjki w tych twoich artykułach: dość niewiarygodne. A jednak mimo wszystko chciałbym rzucić
okiem na ten rewolwer. Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Miałem zamiar wyłożyć mu swoje prawa.
Miałem powiedzieć: załatw sobie nakaz.
– Myślę, że powinniśmy oddać szeryfowi broń – odezwał się w końcu Hinch, przypominając, że on też tu jest.
Na znak, że mnie wspiera, użył liczby mnogiej: my, reporter i redaktor naczelny razem, ręka w rękę, na dobre i na złe przeciwko wścibskim władzom. Tylko że on trzymał z władzami.
– Jasne – powiedziałem, czerwieniąc się. – Pewnie, nie ma sprawy.
– Dzięki, Lucas – powiedział Swenson. – Jeszcze jedno. Dzwoniłem pod ten numer, który mi dałeś. Do Sama Savage'a. Jest nieaktualny. Sztuka, o której mówiłeś, została zdjęta. A ta dziewczyna, Trudy? Mówi, że nie ma pojęcia, o kim mówię.
W porządku, to brzmiało aż nazbyt znajomo. Znowu byłem w Nowym Jorku. Tkwiłem po uszy w gnoju, a oni krzywili się z odrazą i zatykali nosy. Tylko że tym razem nie zmyślałem. Grałem czysto.
Tu nie chodzi o „tym razem”. Albo się mówi prawdę, albo nie.
– Powiedziałem Samowi, że człowiekowi, który go wynajął, może się nie podobać, że chodzi po świecie, więc postanowił się ukryć, a jego dziewczyna go chroni. Zrobiłbym tak samo.
– Tak?
– Nie jestem oszustem. Jestem reporterem. Pojechałem do tego wypadku na czterdziestce piątce. Pamiętasz, szeryfie? Byłeś tam. Obaj uczestnicy zderzenia okazali się kimś innym, niż sądziliśmy. Czy to nie zabawne? – Odwróciłem się częściowo w stronę Hincha, tak że mówiłem teraz do nich obu, wtajemniczając jednocześnie szefa w to, czym się ostatnio zajmowałem. W porządku, powinienem był zrobić to wcześniej. – Ed Crannell
nie istnieje, to było pieprzone przedstawienie. A Dennis Flaherty żyje, ma się dobrze i wsuwa psychotropy w Iowa.
– Ty tak mówisz – powiedział Swenson.
– Spróbuj znaleźć Eda Crannella w Cleveland. Powodzenia, próbowałem. Zdobądź obsadę sztuki, ma tytuł Molo. Sam Savage grał drugoplanową rolę, znajdziesz tam jego zdjęcie. A potem powiedz mi, w jaki sposób strzelałem sam do siebie.
– Już mówiłem. Uważam, że nie strzelałeś sam do siebie. Nie trzymałeś broni, prawda? Ale z pewnością mogłeś dać ją komuś, kto miał do ciebie strzelać. Może to spieprzył i trafił chłopaka.
– Po co, u licha, miałbym robić coś takiego? Dlaczego miałbym chcieć, żeby ktoś do mnie strzelał? To jakieś pieprzone szaleństwo.
– Taak. Takie sarno jak zmyślenie pięćdziesięciu sześciu historyjek i opublikowanie ich w gazecie. Co na to powiedział twój psychoanalityk?
Czekałem, aż Hinch pospieszy na ratunek swojemu dziennikarzowi, tak jak powinien to zrobić naczelny, powie szeryfowi, że ma dość tego przesłuchania, że nie ma zamiaru siedzieć bezczynnie, słuchając śmiechu wartych oskarżeń pod adresem jednego z jego reporterów, że obaj wstaniemy i wyjdziemy stamtąd.
Ale Hinch nie odezwał się ani słowem.
– Ten facet mnie napadł – powiedziałem. – W mojej własnej piwnicy. Pamiętasz? Przyszedłem tutaj zgłosić napad, a ty powiedziałeś, że ktoś włamuje się do domów z torbą hydraulika. Więc nie tylko do mnie się włamano, prawda?
– Włamanie to jedna sprawa – powiedział szeryf – a to… upozorowanie wypadku… wynajęcie aktorów… nie chcę nawet wiedzieć, co jeszcze…
Zaryzykowałem. Spojrzałem na Hincha.
– Powinienem był ci o tym powiedzieć, ale chciałem najpierw poskładać to w całość. Wiem, że to brzmi trochę jak jakieś szaleństwo, dlatego chciałem się najpierw upewnić.
– Jedźmy po ten rewolwer, Tom – powiedział cicho. – Jedźmy wszyscy do ciebie i oddajmy szeryfowi broń, dobrze?
Dobrze.
Przyznam, że nie wyglądali na szczególnie zdziwionych, kiedy już przyjechaliśmy do domu, który wynajmowałem – Hinch i ja jednym samochodem, a szeryf za nami drugim -kiedy szeryf wszedł ze mną na górę i patrzył, jak otwieram szufladę nocnego stolika, wpatruję się w osłupieniu w miejsce, gdzie powinien być rewolwer, przetrząsam tę szufladę, a potem kolejną poniżej, jak opróżniam komodę, wszystkie szafki kuchenne, łazienkę, piwnicę, a następnie każdy centymetr swojego biurka w redakcji, i kiedy okazało się, że po broni nie ma śladu.
Zniknęła.
Hinch stwierdził, że przydałoby mi się trochę wolnego.
Zapewnił mnie, że nie ma to nic wspólnego z zawieszeniem.
Nie.
Tylko że ze względu na trwające dochodzenie w sprawie postrzelenia Nate'a, z uwagi na podejrzenia szeryfa co do mojej osoby – nawet jeśli okażą się bezpodstawne, chociaż miło byłoby wiedzieć, gdzie się podział rewolwer – oraz ze względu na to, że Mary-Beth chciała wrócić do pracy, miało to sens. „Spójrz na to od tej strony – powiedział. – Jeśli twoje przypuszczenia są słuszne, depcze ci po piętach jakiś uzbrojony szaleniec. Byłoby dobrze, żeby trzymał się z dala od redakcji”.
Oczywiście to było zawieszenie. Wiedziałem, jak wygląda zawieszenie.
Nie wiem, w co uwierzył Hinch, ale wiem, komu nie wierzył.
Chodziło o rewolwer.
Hydraulik musiał go ukraść, powiedziałem im, to było oczywiste. Włamywał się już do mojego domu, przyłapałem go kiedyś na gorącym uczynku. A potem przyłapałem go, gdy próbował zrobić to ponownie. Widocznie wrócił po raz trzeci.
Chyba nikogo nie przekonałem.
Zacząłem opowiadać Hinchowi całą resztę.
Zrezygnowałem już w połowie pierwszego zdania. Musiałem. Miał ten sam wyraz twarzy co szeryf. Ten sam co redaktor, którego zostawiłem hienom na pożarcie. Echa przeszłości były zbyt wyraźne. Wszystko brzmiało może tylko odrobinę mniej fantastycznie niż wtedy: aktorzy oszuści, lekarz, który podkłada bomby, a potem w zrujnowanym mieście przekazuje mi informacje w formie anagramów, nawet amerykański najemnik ostrzeliwujący z kałasznikowa pół Afganistanu.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Co tak naprawdę miałem?
Musiałem zająć się tą aferą, jak należy. Dopiąć wszystko na ostatni guzik, zdobyć potwierdzenia z różnych źródeł, sprawdzić fakty i opatrzyć całość Znakiem Jakości Dobrego Dziennikarstwa.
Miałem coraz mniej czasu.
To było jak nadchodząca burza z piorunami, kiedy czuje się już jej zapach, suche liście zaczynają poruszać się jak wachlarze w rękach nerwowych dziewcząt z Południa, gdy powietrze staje się wilgotne, a niebo zachodzi szarą mgłą, za którą kryje się słońce.
Nadciągał potop.