ROZDZIAŁ 52

Gdybyś pracował jako stróż w garażu szpitala dla weteranów numer 138, zobaczyłbyś tej nocy sennego sanitariusza przemierzającego opustoszały podziemny parking.

– Długi dzień, co? – mógłbyś go zapytać.

Sanitariusz pokiwałby głową i odparłby:

– Taa…

A potem z wyrazem zdumienia i irytacji na twarzy przeszukałby kieszenie.

– Jezu – mruknąłby, wywróciwszy obie na lewą stronę. – Zgubiłem bilet parkingowy. Rano na pewno go tu miałem.

Pokiwałbyś współczująco głową.

Właściwie to gość wyglądał na lekko zamroczonego. Prawdę mówiąc, śmierdział, jakby przebiegł maraton. Albo spędził cały dzień na mocowaniu się z niezdyscyplinowanymi pacjentami. Albo wyciągnął swoją niebieską koszulę ze stosu brudów w szpitalnej pralni.

– Co to za samochód? – W końcu przemówiłyby przez ciebie litość i chęć pozbycia się jego cuchnącej osoby z zasięgu twojego węchu.

– Miata – odparłby sanitariusz. – Srebrno-niebieska i trochę poobijana.

– Dobra – westchnąłbyś. – Pójdę poszukać.

– Naprawdę? – Ucieszyłby się. Nie chciałby przecież sprawić ci kłopotu. – Byłbym bardzo wdzięczny.

– Żaden problem – odparłbyś, wychodząc ze swojej oszklonej budki z pękiem ponumerowanych kluczy i idąc w stronę dolnego poziomu parkingu, gdzie, o ile pamięć ci dopisywała, widziałeś srebrno-niebieska miatę z przekrzywionym zderzakiem.

I oczywiście tam byś ją znalazł. Sprawdziłbyś bilet parkingowy za szybą, włożył właściwy kluczyk do zamka i podjechał do wdzięcznego pielęgniarza, który, sądząc po wyglądzie, naprawdę potrzebował snu.

Patrząc, jak sanitariusz wsiada do samochodu i odjeżdża, pomyślałbyś, że samochód i kierowca pasują do siebie. Wprawdzie żaden z nich nie jest wiekowy, widać jednak, że mają spory przebieg.

To tylko kwestia czasu, kiedy obaj zaczną się sypać.

Jechałem drogami, które poznałem już wcześniej.

Miałem dość benzyny i pieniądze – na wszelki wypadek trzymałem w schowku kartę kredytową. Telefon leżał w uchwycie na kubek, tam gdzie go zostawiłem. Nie musiałem go wyłączać, żeby był niewidzialny dla wścibskich satelitów. Rozładował się.

Okolica wyglądała znajomo.

Gęstniejące lasy i wszechogarniające zimno.

Jechałem do miejsca, w którym już kiedyś byłem.

Stało tam sześć chat z bali nad jeziorem Bluemount.

Tym razem wiedziałem, gdzie jest zjazd z autostrady.

Wiedziałem, że muszę okrążyć jezioro dwukrotnie, jak w zabawie w „chodzi lisek koło drogi”, i znaleźć przybity do drzewa znak.

Wiedziałem, że samochód będzie się trząsł i klekotał, pokonując leśną drogę.

Wiedziałem, że kiedy las wypluje mnie na brzeg jeziora, nikt nie wyjdzie na ganek, żeby się przywitać.

Podjechałem pod dom i siedziałem chwilę w samochodzie z nadzieją, że moje domysły są błędne, że Wren zaraz otworzy drzwi, a potem poczęstuje mnie porcją jadowitej krytyki i dymu papierosowego.

Cisza.

Wysiadłem i wszedłem po schodach. Pchnąłem drzwi i zajrzałem do środka.

Tym razem piecyk nie był włączony, ale było wczesne popołudnie i dość słońca, żeby rozproszyć zimno.

Nikt nie zawracał sobie głowy posprzątaniem bałaganu. Teraz zobaczyłem to miejsce takim, jakim było – ktoś je splądrował tak samo jak piwnicę w moim domu, zanim się do niego wprowadziłem.

Tym razem przeszukałem wszystko.

Wszystko to, co i oni musieli wcześniej przeszukać. Tak naprawdę nie spodziewałem się niczego znaleźć, ale przetrząsnąłem dom bardzo dokładnie. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy zaczynałem pracę dziennikarza, nazywaliśmy to poszukiwaniem złota. Dlaczego? Bo w przeciętnej kopalni trzeba przerzucić trzy tony ziemi, żeby zebrać ćwierć kilograma kruszcu. Jest go tak mało, że nazywa się go niewidzialnym złotem.

Czasem trzeba długo grzebać w błocie, żeby znaleźć to, co niewidzialne.

Natrafiłem na korespondencję Wrena.

Dawna miłość o imieniu Dorothea – nie podpisała się nazwiskiem; byłe nie muszą tego robić, kiedy chcą powspominać namiętne noce na Florydzie.

Jakiś pan Poonjab z Mikronezji, jeden ze znajomych Wrena, może z czasów, gdy Wren był zagranicznym korespondentem. Pan Poonjab przesyłał pozdrowienia od żony i dzieci.

Żadnych listów od żon. Żadnych kartek z życzeniami urodzinowymi od dzieci. Paru osobom było na rękę, że Wren nie miał rodziny – tak samo zresztą jak jego nagłe upodobanie do samotności.

Pan Poonjab obiecał, że w następnym liście prześle to, o co prosił reporter.

Trudno powiedzieć, co to było.

Co można chcieć z Mikronezji?

Orzechy kokosowe? Liście palmy? Muszle?

A może coś bardziej istotnego? Do lat sześćdziesiątych Amerykanie niszczyli rajskie wyspy mórz południowych próbami jądrowymi, zamieniając je w tereny tak skażone, że w większości pozostały niezamieszkane. A teraz z powrotem przesiedlamy ludność i spłacamy reparacje przecenionymi towarami.

Może relacji o nuklearnym spustoszeniu Wren potrzebował z pierwszej ręki.

Pod kanapą leżały dwa czasopisma medyczne. W jednym znalazłem suchy, rzeczowy traktat poświęcony skutkom opadu radioaktywnego.

Było też dziesięć stron skopiowanych z książki o raczkującym programie amerykańskich zbrojeń jądrowych.

Biografia dziewcząt z Hiroszimy – grupy zdeformowanych przez wybuch bomby młodych kobiet, które podróżowały po świecie.

Studium próbek gleby z Los Alamos.

Jasne.

Musiał pojechać do Littleton Flats, tak jak ja to zrobiłem.

Musiał zgarnąć trochę tego czerwonego piachu i wysłać go w fiolkach do Dearbome Labs. „Wydaje mi się, że jest radioaktywny”, musiał im powiedzieć.

„Myślę, że świeci”.

Miał rację.

Były też zwykle domowe rachunki, głównie z czasów, kiedy Wren mieszkał w Littleton.

Olej opałowy i prąd.

Telefon i kablówka.

Rachunek za czyszczenie rynien.

Kalkulacja kosztu czyszczenia dywanów.

Rachunek za prace remontowe wystawiony przez Setha Bishopa. Suche tynki. Pięćset dolarów, nabazgrane jego charakterystycznym pismem z zawijasami.

Były też pożółkłe wycinki z artykułami podpisanymi nazwiskiem Wrena przysłane z miejsc zarówno egzotycznych, jak i prozaicznych.

Tajlandia. Polska. Newark. Cleveland.

Rachunki od lekarza. Wren najwyraźniej cierpiał na łagodną arytmię, miał wysoki poziom cholesterolu i nawroty depresji. Znalazłem receptę na xanax, lek znany z uspokajającego działania, który w redakcji informacyjnej ustępował popularnością tylko narkotykom. Reporterzy żyli w ciągłym napięciu pod presją czasu.

Przejrzałem wszystko. A potem jeszcze raz.

Przetrząsnąłem biurko Wrena w poszukiwaniu latarki.

Wprawdzie na zewnątrz było jeszcze jasno, ale wybierałem się na dłuższy spacer po lesie.

Drzewa tworzyły ciemne gotyckie sklepienie.

Ich pnie były omszałe i wilgotne.

Pod nogami miałem splątane korzenie pokryte ściółką zmieszanych z ziemią nadgnitych liści.

Czasem między drzewami migał zad uciekającego jelenia.

Po suchych gałęziach biegały wiewiórki.

Zataczałem pętlę wzdłuż brzegu jeziora, tam gdzie stały chaty.

Co trochę grzęzłem w miękkim podłożu i po dziesięciu minutach moja koszulka University of Oregon, wygrzebana po drodze w Kmart, w koszu z rzeczami za pięć dolarów, była przesiąknięta potem.

Kiedyś pisałem artykuł o ekspercie medycyny sądowej, który prowadził badania, zakopując zwłoki w swoim ogrodzie. Były to głównie zdobyte w kostnicy ciała bezimiennych zmarłych, po które nikt się nie zgłosił. Chciał opisać wpływ czasu, gleby i warunków pogodowych na ludzkie ciało, szczegółowo prześledzić niszczenie kości, ścięgien i innych tkanek.

Część ciał pozostawił na powierzchni ziemi.

Pozostałe zakopał na różnych głębokościach, wykopując je raz na jakiś czas, żeby przeanalizować zmiany.

Szybko okazało się, że nie tylko on interesował się kopaniem. Ogród przylegał do rezerwatu przyrody, a mieszkające tam niedźwiedzie i dziki, które wywęszyły zakopane szczątki, potrafiły bez trudu wykopać nawet dwumetrowy dół, żeby się do nich dostać.

Lekarz opisał, jak to wyglądało.

Jak niesprzątnięty stolik w bufecie typu „zjedz, ile zdołasz”.

Mieszanina obgryzionych kości, połamanych zębów i zwierzęcych odchodów.

Jeśli ktoś został zakopany w tym lesie, jego ciało też nie miało szans na wieczny odpoczynek.

Wszedłem w wirującą chmarę komarów.

Zaatakowały mnie jak eskadra szalonych kamikadze. Tylko na rękach zabiłem ich co najmniej dziesięć; kiedy wieczorem spojrzałem w lustro, okazało się, że wyglądam jak pokonany w paintballu.

Włóczyłem się wśród dymiących kolumn ognia – tych niewielu prześwitów w rozwieszonym wokół gobelinie, którymi przedostawało się słońce.

Starałem się iść tak, by cały czas widzieć jezioro, a właściwie błyski odbitego od powierzchni wody światła, dzięki czemu mogłem uniknąć błądzenia lub gorzej – zanurzenia się w prastary las i utonięcia w nim.

Spędziłem nad jeziorem jakieś trzy godziny, dopóki nie ściemniło się na tyle, że musiałem się poddać.

Zawróciłem i położyłem się spać w tej samej chacie, w której nocowałem ostatnim razem.

Rano znowu poszedłem do lasu.

Tym razem szedłem z chaty Wrena w głąb lasu po linii prostej.

Spędziłem tam całe przedpołudnie.

W końcu spocony i sfrustrowany usiadłem na jakimś pniu, przyglądając się cętkowanym wzorom na liściach. Białe smugi słonecznego światła przedzierały się między gałęziami i rozpryskiwały na ziemi.

Czułem się, jakbym patrzył na abstrakcyjne malowidło Jacksona Pollocka, próbując rozszyfrować jego sens.

Przypadkowy porządek rzeczy.

Patrzyłem zwłaszcza na jeden wzór, z którego tworzyłem własne obrazy.

Ale nie mogłem zrozumieć, skąd się tam wziął.

Kiedy obejrzałem liściaste sklepienie, nie znalazłem w nim prześwitów.

Nie przepuszczało ani promyka światła.

Usłyszałem brzęczenie owadów. Poczułem jakiś zapach.

Niewyraźny, piżmowy, mdły.

Kiedyś musiał być naprawdę wstrętny, teraz ledwo można go było wyczuć.

Zobaczyłem rozrzucone tu i ówdzie grudki wilgotnej czarnej ziemi. Dostrzegłem rój owadów – gzów, komarów i chrabąszczy.

„Wjedź teraz do lasu, a nie znajdą cię do przyszłego roku”.

Musiałem odgarnąć grube pnącze, żeby się tam dostać.

Blisko.

Na ziemi, niczym ciśnięte w kąt zmięte przebranie na Halloween, widniał biały wzór.

Wszyscy znają to przebranie.

Szkielet.

Opędzałem się od much i patrzyłem.

Na białe smugi światła, którego nie było. Kości. Trupiobiałe.

Przegryzione na pół, tak żeby zwierzę, które je wykopało, mogło dostać się do szpiku.

Oczywiście nie byłem ekspertem, nie potrafiłem odróżnić kości jelenia od kości człowieka, ale nie musiałem.

Jelenie nie noszą spodni.

Jasnobrązowych drelichów z logo Gapa na guziku.

Загрузка...