ROZDZIAŁ 12

Dawno temu Littleton miało aspiracje zostać drugim Palm Springs. Kierując się teorią rozwoju urbanistycznego – zbudujmy, a przyjadą, przygotowano teren pod pole golfowe i dwa rozległe kompleksy rekreacyjne.

Nie przyjechali.

Być może dlatego że Palm Springs miało Boba Hope'a, Shecky'ego Greene'a i tłumy innych starzejących się członków legendarnego klubu komików, podczas gdy Littleton tylko Sonny'ego Rolpha.

Przedsięwzięciu nie pomogło również, że główny inwestor z Littleton splajtował z powodu krachu na początku lat dziewięćdziesiątych, właśnie wtedy, kiedy Vegas stało się tanią alternatywą dla szukających weekendowych rozrywek mieszkańców Los Angeles.

Kompleksów wypoczynkowych nigdy nie ukończono, a budowę pola golfowego przerwano na dziewiątym dołku.

Teraz główną atrakcją były otwarcia centrów handlowych. To dzisiejsze było pierwszorzędne.

Kowboje-klauni rozdawali balony poskręcane w małe różowe jamniki. Buczące maszyny przędły połyskujące szpule waty cukrowej. Facet o wyglądzie Billy'ego Raya Cyrusa śpiewał piosenkę country o dziewczynie, która go porzuciła, sprawiając, że na przemian czerwieni się, blednie i sinieje.

Tak się złożyło, że kolorystyka jego uczuć odpowiadała barwom wstęgi, którą zręcznie przeciął urzędujący trzecią kadencję burmistrz Littleton. Patriotyzm wyraźnie był w modzie. Chciwy tłum wlał się przez szerokie drzwi w poszukiwaniu promocji i klimatyzacji. Niekoniecznie w tej kolejności.

Nate Cohen, nasz praktykant z Pepperdine University, towarzyszył mi podczas przygotowania relacji z tego wiekopomnego wydarzenia. W dniu, kiedy się poznaliśmy, poinformował mnie, że kumple z bractwa nazywają go Nate Skate.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Nie wiem – odparł zaskoczony pytaniem.

Nate bombardował mnie pytaniami na temat dziennikarstwa w chwilach, kiedy nie nawijał przez telefon ze swoją dziewczyną. Oznajmił z dumą, że mają takie same telefony i że można nimi robić zdjęcia, które nie odbiegają jakością od zdjęć robionych aparatem fotograficznym. Na dowód pokazał mi swoją dziewczynę Rinę leżącą nago na ogrodowym szezlongu.

– Czyż nie jest słodka? – spytał.

– Jesteś pewien, że chcesz pokazywać to ludziom? – odpowiedziałem pytaniem.

– Ty nie jesteś ludźmi. Jesteś moim mentorem. Tak jakby.

– Może nie życzyłaby sobie, żeby twój mentor oglądał ją nago?

– E, nie miałaby nic przeciwko temu. Ciągle jeździmy do Black's Beach.

Black's Beach była osławioną zatoczką dla nudystów na południe od La Jolla.

Wywiązaliśmy się ze swoich obowiązków z powierzchownym profesjonalizmem.

Wywiad ze sprzedawczynią w średnim wieku, która hojnie spryskała mnie eau de coś tam Calvina Kleina, nie przyprawił mnie o dziennikarski orgazm. Tak jak rozmowa z kierownikiem stoiska AGD, niezależnie od fachowości, z jaką demonstrował działanie sokowirówki połączonej z tosterem oraz odkurzacza z elektronicznym układem scalonym.

Moje myśli krążyły gdzie indziej.

Belinda Washington dożyła setnych urodzin, a potem nagle odeszła. Dowiedziałem się o tym z radia dziś rano.

„Ze smutniejszych wydarzeń – powiedział prezenter lokalnej stacji – odeszła nasza stulatka. Belinda Washington przeprowadziła się do wielkiego domu opieki w niebie”.

„Czego wszystkim życzymy”, zawtórował mu radośnie współgospodarz programu.

Odstawiłem Nate'a i pojechałem do domu opieki.

Właściwie nie wiem dlaczego.

Kiedy wszedłem do holu, pan Birdwell odprowadzał właśnie do drzwi jakąś parę w średnim wieku.

– Proszę dać nam znać – powiedział. – Liczba miejsc jest ograniczona.

Już próbował zapełnić jej łóżko. Domy spokojnej starości są dziś jak restauracje – te lepsze prowadzą listy rezerwacji długości wielu kilometrów.

Pan Birdwell rozpoznał mnie od razu.

– Co pana do nas znowu sprowadza, panie Valle?

– Słyszałem o Belindzie. Piszę kontynuację.

Gapił się na mnie zaskoczony, czekając na dalszy ciąg zdania.

– Zastanawiałem się, na co umarła.

– Miała sto lat – odpowiedział, jak gdyby to stwierdzenie zawierało wszystkie niezbędne wyjaśnienia.

– Kiedy tu byłem, odniosłem wrażenie, że czuła się całkiem dobrze.

– Serce – powiedział. – Po prostu odmówiło posłuszeństwa.

– Rozumiem. – Przypomniałem sobie zimne ręce Belindy, przeciwieństwo ciepłego dotyku Anny. Zimne kończyny są objawem słabego krążenia. Serce, jasne.

– Czy mógłbym zobaczyć jej pokój?

– Po co?

– Dla potrzeb artykułu.

Nie było żadnego artykułu. W chwili, gdy te słowa przechodziły mi przez usta, wiedziałem, że kłamię.

– Nie ma tam wiele do zobaczenia – odparł pan Birdwell. – Ale niech będzie.

Odwrócił się i pokazał, żebym poszedł za nim.

Minęliśmy stanowisko pielęgniarek, gdzie wózki inwalidzkie stały rzędem jak przy wejściu do supermarketu. Pielęgniarki wydawały się dziś przygnębione. Może one też lubiły Belindę.

Odziany w szlafrok mężczyzna, wyposażony w maskę tlenową, niezdarnym krokiem przemierzał korytarz za pomocą chodzika. Spojrzał na mnie i zmrużył oczy, próbując się skoncentrować. Był wtedy w świetlicy, przypomniałem sobie, i przez chwilę zastanawiałem się, czy to może być ojciec Anny, przygaszony alzheimerem.

Pokój Belindy znajdował się na końcu oświetlonego jarzeniówkami korytarza.

Czuło się tu natarczywą pustkę.

Belinda mieszkała sama. Tylko jedno podwójne łóżko, w rogu pomieszczenia przykręcony do ruchomej platformy telewizor.

Na małej brązowej toaletce stało zdjęcie w ramce przekręcone trochę w kierunku ściany.

Podniosłem je, żeby się przyjrzeć.

Matka z synem.

To bez wątpienia ona – tylko sześćdziesiąt lat młodsza.

Ten sam uśmiech, którym obdarzyła mnie w dniu, kiedy przeprowadzałem z nią wywiad. Siedziała na ławce z małym chłopcem na kolanach.

Tuż nad jej głową widać było zawieszony na łańcuchach szyld z napisem „Littleton Flats Café”.

– Dorastała w Littleton Flats? – zapytałem Birdwella, próbując sobie przypomnieć, czy o tym wspominała.

– A tak – powiedział pan Birdwell. – Belinda była naszą miejscową znakomitością. Znasz tego gościa od pogody na NBC, Willarda, jak on się nazywa, Scotta, który składa życzenia urodzinowe stulatkom z całego kraju? Pokazał zdjęcie Belindy kilka tygodni temu.

Spojrzałem na chłopca siedzącego na jej kolanach. „Odszedł dawno temu…”

– Jej syn. Czy on zginął w powodzi?

– Mhm – pan Birdwell pokiwał głową. – Prawdziwa tragedia. Belinda pracowała dla jakiejś rodziny w Littleton i u nich mieszkała. Właściwie zawsze spędzała weekendy w domu. Ale akurat w tamten weekend poproszono ją o przypilnowanie dzieci. Katastrofa wydarzyła się w niedzielę rano, kiedy wszyscy w Littleton Flats byli w domach. Łącznie z jej synem.

Próbowałem sobie wyobrazić, jak musiała się czuć – zajmowała się cudzymi dziećmi w czasie, kiedy jej własne utonęło. Nie było jej tam, żeby je przytulić.

Powiedział, że mi wybacza, wspomniała w naszej rozmowie.

Teraz wiedziałem dlaczego.

– Czy miała więcej dzieci? – zapytałem.

Pan Birdwell pokręcił głową.

– Urodziła go dość późno. Jestem prawie pewien, że Benjamin był jedynakiem.

„Tęsknię za tyloma rzeczami”.

Tak. Tęskniła za Benjaminem wystarczająco, żeby od czasu do czasu go wyczarować. Kobieta zmagająca się z początkami demencji i ostatnimi chwilami samotności.

– Czy mógłbym je wziąć? – zapytałem pana Birdwella.

– Zdjęcie? Po co?

– Do artykułu – powiedziałem, znowu kłamiąc.

Zawahał się, najwyraźniej rozważając normy etyczne dotyczące wydawania prywatnej własności dziennikarzowi.

– Zwrócę je – powiedziałem.

– No dobrze. Właściwie dlaczego nie.

Już miałem je w kieszeni.

Późnym wieczorem, kiedy już opróżniłem dwa kieliszki tequili, oglądając kolejne odcinki „Akt zbrodni”, podniosłem słuchawkę i wybrałem znajomy numer.

Po czterech sygnałach odebrał i powiedział:

– Halo. Halo.

Czasem formułuję słowa.

W myślach.

Mówię, że jest mi przykro, że dawno już chciałem zadzwonić i powiedzieć mu, jak bardzo jest mi przykro. Przepraszam, że to zajęło mi tyle czasu. Słyszę te słowa w swojej głowie i wydaje mi się, że brzmią w nich skrucha i szczerość. Tylko że nie słyszę, jak przechodzą mi przez gardło. Giną gdzieś po drodze.

Tego wieczoru sformułowałem je znowu, ale zabrzmiały trochę pijacko i smutno.

– Halo. Halo, kto mówi?

To ja, powiedziałem bezgłośnie. To ja Tom. Przepraszam, naprawdę.

Rozłączył się.

Czekałem, dopóki nie dobiegł mnie przygnębiający sygnał przerwanego połączenia.

Kiedy się schyliłem, żeby odłożyć słuchawkę, dokonałem bolesnego odkrycia. Na podłodze leżało zdjęcie.

Musiało wypaść mi z kieszeni, kiedy bez powodzenia próbowałem powiesić dżinsy na oparciu krzesła. Szkiełko potłukło się na drobne kawałki, na których postawiłem stopę.

Krwawiłem.

Skacząc na jednej nodze, udało mi się dostać się do łazienki i zlokalizować butelkę jodyny. Wydobyłem srebrne szkiełko z miejsca tuż pod dużym palcem, założyłem opatrunek i zabandażowałem stopę. Poczłapałem ostrożnie do sypialni, delikatnie pozbierałem pozostałe szkiełka i wyrzuciłem je do przepełnionego worka na śmieci śmierdzącego czterodniowymi resztkami jedzenia.

Trzeba było jeszcze zaopiekować się ranną fotografią. Krople jasnej krwi ucharakteryzowały matkę i syna na ofiary wypadku. Czułem się, jakbym zbezcześcił coś pięknego i niepowtarzalnego.

Wytarłem zdjęcie chusteczką, ale krew zdążyła już w nie wsiąknąć i zmarszczyć papier. Ostrożnie wyjąłem je ze zniszczonej ramki i delikatnie dmuchnąłem.

Coś upadło na podłogę. Złożona kartka, która była schowana z tylu zdjęcia. Położyłem fotografię na komodzie i sięgnąłem po kawałek papieru. W skaleczonej stopie czułem piekący ból.

To był list.

Zaczynał się słowami: „Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin”.

Usiadłem na łóżku i rozłożyłem kartkę na kolanie.

„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin.

Sto buziaków.

Sto uścisków.

Kocham Cię

Benjy

PS Kara Bolka Cię pozdrawia”.

Загрузка...