Zapomniałem o czymś.
Jak wspominałem na samym początku, mam problemy z chronologią i szczegółami. Z ustaleniem, co wydarzyło się najpierw, a co dopiero potem. Kiedy wiedziałem już coś na pewno, a kiedy tylko podejrzewałem.
Dzwoniłem do tego laboratorium – Dearborne Labs we Flint w stanie Michigan.
O czym mówię?
O liście z Dearborne Labs, który znalazłem w chacie Wrena. „Pan J. Wren. Wstępne analizy nadesłanych przez Pana próbek potwierdzają Pańskie obawy. W załączeniu przesyłamy wyniki badań laboratoryjnych”.
Tylko że brakowało załączonych wyników.
Zadzwoniłem więc do laboratorium.
Chciałem się przekonać, czy problemy zdrowotne Wrena miały coś wspólnego z jego wyjazdem z miasta.
– Słucham – powiedział młody kobiecy głos.
– Dzień dobry, mówi John Wren – przedstawiłem się. – Jakiś czas temu przesłałem państwu pewne próbki, ale nie otrzymałem
wyników ich analizy. Oczywiście martwię się stanem swojego zdrowia i zależy mi na informacji.
– Stanem zdrowia?
– Tak. Mieli państwo przebadać otrzymane próbki i przesłać wyniki.
– Oczywiście. Wspomniał pan o swoim zdrowiu?
– Tak jest. Cisza.
– Testujemy próbki gleby, panie Wren.
– Próbki gleby – powtórzyłem głupio. – Oczywiście. Dlatego właśnie się niepokoję. Nie czuję się dobrze i obawiam się, że to może mieć związek z czymś, co jest w ziemi.
Jeszcze raz zapytała o moje nazwisko i poprosiła, żebym zaczekał. Potem wróciła i powiedziała, że wysłali do mnie wyniki ponad trzy lata temu. Dlaczego dzwonię akurat teraz?
– Właśnie sobie o tym przypomniałem – odparłem. Jak się okazało, w ziemi rzeczywiście coś było.
– Miał pan rację – powiedziała.
– W porządku. Świetnie. Proszę mi przypomnieć, w czym miałem rację.
– Świeci.
– Świeci? O czym pani mówi?
– Może przydałby się panu licznik Geigera. Gleba, którą nam pan przesłał, jest radioaktywna. Czy mogę spytać, gdzie pan pobrał te próbki?
Mogła spytać, ale ja nie musiałem odpowiadać.
Rozłączyłem się.
Nadal martwiłem się o Wrena.
Wtedy, w jego chacie, kiedy dzwonił z Fishbein, chciałem przełamać lody i zapytałem o wędki.
Jak wspominałem, pisałem kiedyś tekst o turnieju wędkarskim w Vermont. Spędzałem wtedy czas z umięśnionymi facetami, którzy lubili snuć wieczorami wędkarskie opowieści,
zaciągając się camelem bez filtra.
Bardzo mi to odpowiadało.
Robiłem notatki do artykułu. Zbierałem, co się dało.
Tym właśnie zajmują się dziennikarze. Uczymy się z każdej dziedziny po trochu, akurat tyle, żeby móc się pomylić.
Ci faceci rozmawiali o wędkach, jakby wspominali swoje byłe dziewczyny. Porównywali ich zalety z tęsknotą i czułością.
Zapytałem Wrena o wędki, które trzymał pod ścianą – jakiego typu to sprzęt.
Zawahał się i powiedział, że na pstrągi.
Jest mnóstwo rodzajów wędek.
Na ryby słodkowodne i morskie, są też wędki półtorametrowe oraz wszelkich innych rozmiarów.
Ale nie ma wędek na pstrągi. Ani na fladry, ani na mieczniki. Wędek nie dzieli się według gatunków ryb, które się łowi. Każdy, kto traktuje wędkarstwo poważnie, kto wyjeżdża do opustoszałego obozu dla wędkarzy, żeby spędzać czas na łapaniu pstrągów, wiedziałby o tym.
I jeszcze jedno.
Wszyscy zniknęli. Do tej pory za każdym razem, kiedy wyglądałem oknem, widziałem kogoś na parkingu: przedstawicieli handlowych, gości przyjeżdżających samochodami kempingowymi, rodziny w drodze z A do B, a nawet zadomowionych już mieszkańców, którzy tak jak ja płacili za tydzień z góry.
Teraz ich nie ma.
Motel jest pusty.
Jestem tu sam.
Tak się postępuje przed rozpoczęciem oblężenia.
Oczyszcza się teren.
Izoluje się cel przed natarciem.