Izolatka.
Tak się nazywa miejsce, w którym leżałem.
Z dala od pozostałych pacjentów. Przynajmniej na razie.
Sanitariusze przychodzili dwa razy dziennie, ogłupić mnie zastrzykiem i wysłać z powrotem na Marsa, gdzie małe niebieskie ludziki przypinają człowieka pasami i wkładają mu do głowy dziwaczne myśli.
W pokoju nie było okien. Godzinami patrzyłem w ścianę. Na suficie były zacieki, które po jakimś czasie zaczynały przypominać różne rzeczy. Na przykład chmury na niebie – brudnym jak pomyje. Jedna z plam miała kształt sinusoidy. Był nawet profil George'a Washingtona. Słowo skauta. I szałowy skrzydlaty Chevrolet z pięćdziesiątego ósmego.
Tak to jest, kiedy się jest odciętym od świata.
Kiedy ma się rozmiękczony mózg.
Używali pierwszorzędnych psychotropów, medycyna musiała pójść w tej dziedzinie nieźle do przodu. Czułem się, jakby codziennie robili mi lobotomie bez ostrych narzędzi.
A jednak.
Przypominało to patrzenie przez pożyczone okulary, ale powoli uczyłem się łapać ostrość i czasem udawało mi się skupić. Wołałem swoje maleńkie neurony, mówiąc: no już, chłopaki, do roboty.
Wydrapywałem w ścianie swoje myśli, żeby się przekonać, czy są choć trochę zrozumiałe dla ludzi mówiących po angielsku.
Jeśli moje rojenia miały sens, to ja też. Jeśli były szaleństwem, ja również byłem szalony. To był test.
Swój trening umysłowy zacząłem od zapisania nazwisk.
Kolegów, z którymi grałem w kręgle. Współpracowników. Sama, Setha, Marva, Nate'a i Hincha. Potem przyszła pora na nazwy – kapeli folkowej i kancelarii o wątpliwej renomie specjalizującej się w obsłudze prawnej pacjentów pogotowia.
Literowałem je, pisałem wspak i wywracałem na lewą stronę.
Łączyłem je jak wagony kolejowe i wysyłałem w podróż.
Z Belindy i Benjamina zrobiłem pasażerów.
Rozkładałem pociąg na części, dodawałem nazwiska wszystkich, których znałem, mieszałem wagony i z powrotem odstawiałem na tory. Zderzałem je ze sobą, rozbijając w drobny mak.
Oznaczyłem szczątki literami alfabetu.
A przed B, poprzedzającym C, które rymuje się z D podejrzanie przypominającym E.
Zacząłem od Anny.
Wiem, pewnie jestem daleko w tyle.
Wszyscy już to zauważyli, kiedy przedstawiła mi się na parkingu przed kręgielnią. Kiedy oszołomiony patrzyłem, jak nachyla się nad moją miatą.
I z pewnością próbowali mi to powiedzieć.
Zastanawiali się, kiedy to wreszcie dotrze do mojego zakutego łba i doznam iluminacji.
Może potrzebowałem do tego koktajlu z haldolu i czterech ścian, na których mogłem pisać.
I trochę wolnego.
Żeby nie zaprzątały mi głowy otwarcia centrów handlowych i ceny dwugłowych alpak. Potrzebowałem czasu na rozmyślania.
Wydrapałem jej nazwisko w gipsowej ścianie – numer jeden na alfabetycznej liście Toma zatytułowanej: „Ludzie, którzy nie wiedzą, że tu jestem, choć to bez znaczenia, bo i tak by się tym nie przejęli”.
Anna Graham.
Musiałem wpatrywać się w te dwa słowa, aż rozmazały się i zlały w jedno.
AnnaGraham.
Musiałem je wypowiedzieć na głos.
AnnaGraham… AnnaGraham… AnnaGraham… szeptałem, dopóki nie zdałem sobie sprawy, co tak naprawdę powtarzam.
Anagram.
Anagram.
Anagram.
Przestałem szeptać.
Oniemiałem ze zdumienia, gdy zdałem sobie sprawę z tego, co widzę.
Anagramy.
Byłem specjalistą od anagramów, prawda?
Mój podkładający bomby, przeciwny aborcji pediatra – albo położnik, nie pamiętam – sprzedał mi mnóstwo anagramów, próbując w pożałowania godny sposób zmylić trop.
Dla nieustraszonego reportera nie były żadnym wyzwaniem.
Rozszyfrowałem je wszystkie.
Tylko że – ach, rzeczywiście – przecież ten pediatra nie istniał.
„Po odkryciu pewnych niespójności w opublikowanym przez nasz dziennik artykule na temat działalności terrorystycznej pediatry – przeciwnika aborcji, przeprowadziliśmy gruntowne śledztwo.
Z przykrością informujemy, że w jego wyniku ustaliliśmy, iż autor artykułu, pan Valle, od ponad pięciu lat dziennikarz naszej gazety, sfabrykował znaczną część przedstawionych w tekście informacji. Ponadto jest podejrzany o sfingowanie całości lub fragmentów materiałów wykorzystanych w pięćdziesięciu pięciu innych artykułach. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym procederze, pan Valle został natychmiast zawieszony i poddany procedurze dyscyplinarnej. Prawdopodobnie stanie przed sądem.
Jednocześnie chcielibyśmy poinformować o rezygnacji z pracy w naszej gazecie jej długoletniego redaktora oraz o zmianach, które wprowadziliśmy do naszego systemu pracy, aby zapobiec tego rodzaju oszustwom dziennikarskim w przyszłości. Przepraszamy wszystkich czytelników, którzy pokładali wiarę w naszej uczciwości”.
Pięćdziesiąt sześć artykułów.
Łącznie z tekstem o grupie borykających się z bezrobociem aktorów z Los Angeles, którzy decydują się na udział w oszustwach.
I tym o szaleństwie autoberka.
I tym o lekarzu, z którym spotkałem się w ruinach opuszczonego miasta.
Gdzie podawał mi informacje w formie anagramów.
W porządku, Anno.
Pójdę, dokąd tylko zechcesz.
Anna Graham.
Hamnaagran.
Gramahanna.
Nam. Gram. Ana. H.
Kombinowałem jak szalony. Zajęło mi to całe popołudnie albo ranek, trudno to ocenić, kiedy się leży w pokoju bez okien.
Nie mogłem rozwikłać zagadki. Litery trzymały się razem, zamknięte w sobie, i nie chciały przemówić.
Aż tu nagle…
Zrozumiałem, że Anna miała dwa nazwiska.
Oczywiście.
Rozłożenie na czynniki pierwsze tego drugiego i złożenie go z powrotem zajęło mi niecałe dziesięć minut. W psychotropowym świecie to było jak mgnienie oka.
AOL: Braakk.
Anagram, który chciała mi pokazać.
Wystarczy zmienić porządek liter i nagle ma się to przed sobą.
Dotarłem tam już wcześniej. Kiedy znalazłem elementarz Benjy'ego. A to było na wypadek, gdyby mi się nie udało.
Karabolka.
Tej nocy, kiedy przeglądałem elementarz, poszedłem do pokoju pielęgniarek skorzystać z komputera.
Krążyłem po sieci. Znalazłem interesujące mnie strony.
Połowa była po rosyjsku.
Karabolka okazała się rosyjską nazwą.
Pora, żebyście poznali tę historię.
Dlaczego nie?
Najwyższy czas.
Benjy musiał o tym słyszeć.
I hydraulik.
I oszołomiony, zdezorientowany człowiek, który trafił do Littleton trzy lata temu, i każdy, kto podczas powodzi nie poszedł na dno tylko po to, żeby potem zapaść się pod ziemię.
Ta historia nie nadaje się na bajkę na dobranoc, chyba że chce się komuś zafundować koszmarne sny.
Takie rzeczy dobrze się opowiada przy ognisku w ciemnym lesie.
Są przerażające jak bajki braci Grimm.
Jak epilog, na który czekał 499. batalion.
Powrót Hiroszimy.
O którym nikt nie wiedział.
Nikt.
To była wielka tajemnica.
Ciiiiiiii…