– Oto moje notatki – powiedziałem. – W czym problem?
Siedziałem w pokoju, na którego drzwiach za pomocą szablonu namalowano słowo „Redakcja”. Opierał się o biurko i wyglądał, jakby prawie na nim spał. Nie miał worków pod oczami, tylko wypchane po brzegi wielkie walizy.
– W lekarzu, który podłożył bombę pod klinikę aborcyjną -powiedział. – Napisałeś, że odbył staż z pediatrii w szpitalu St. Alban's, w Mizzolou w Missouri. Tak jest napisane w twoim artykule.
– Tak? – Zachowuj się spokojnie, powtarzałem sobie, bądź nawet trochę urażony.
– Zadzwonił właśnie rzecznik z St. Alban's. Pomimo oczywistej chęci odcięcia się od religijnego fanatyka i przypuszczalnego mordercy przysiągł na stos prezbiteriańskich Biblii, że nie przyjmują stażystów z pediatrii, a z całą pewnością nie przyjmowali ich w latach, o których wspomniałeś. Więc mamy tutaj wyraźny problem.
– Nie przypominam sobie, żebym napisał, w jakich latach odbywał staż.
Dobrze, tylko ślad zniecierpliwienia, jakby zawracając mi głowę tymi drobnymi niespójnościami, przeszkadzał mi w
prawdziwej pracy, to znaczy w pisaniu następnego artykułu.
– Wiem, że nie napisałeś, Tom. Ale podałeś jego wiek – 43 lata. Co dość dokładnie mówi o tym, kiedy odbyt staż – plus minus rok.
– W porządku, może zostanie lekarzem zajęło mu trochę więcej czasu. Przykro mi, nie poinformował mnie, kiedy był na stażu. Doceniłem fakt, że powiedział, gdzie go odbył. Myślę, że było to potknięcie z jego strony, bo rozmowa miała być anonimowa. – Zaciskał zęby na rozprostowanym spinaczu do papieru, prawie przegryzionym już na pół. – Właściwie, skoro już o tym rozmawiamy, przychodzi mi do głowy, że mógł mi przecież powiedzieć, że odbył staż w St. Alban's dla zmylenia tropu. Chyba powinienem był tę informację opuścić.
– Masz swoje notatki, Tom?
– Proszę.
– Dobrze.
Pochyliłem się i położyłem je na biurku, otwierając notes na drugiej stronie.
– Tutaj – powiedziałem, wskazując nazwę szpitala. – Tak mi powiedział. Staż w St. Alban's. Może powinienem był go przycisnąć w tej kwestii, ale wtedy wstrzymywałem oddech zadowolony, że powiedział mi chociaż tyle.
Wpatrywał się w moje notatki, przesuwając pałce po atramencie jak niewidomy czytający Braille'a.
– Kiedy z nim rozmawiałeś, Tom?
– Zobaczmy… piątego marca. – Pokazałem datę, którą nagryzmoliłem u góry strony po przeprowadzeniu w myślach wywiadu z wyimaginowanym lekarzem: Tom Valle, spotkanie z doktorem Anonimowym, zamieniając swój wymyślony artykuł w skrupulatnie uporządkowane notatki zdolne oprzeć się tłumom podstępnych niedowiarków, gwiazdom palestry i coraz bardziej podejrzliwym redaktorom.
– To dziwne, Tom.
– Dlaczego?
– Piąty marca. Piątego marca byłeś na Florydzie. Pamiętam, ponieważ poprzedniego dnia skończyłem pięćdziesiąt pięć lat i zadzwoniłeś do mnie z życzeniami. Byłeś wtedy w Boca Raton w związku z tekstem poświęconym emerytom. To było piątego marca, Tom, jestem tego pewien. A wspominałeś przecież, że rozmawiałeś z tym lekarzem w Michigan.
– Zaraz… o co ty mnie pytasz?
– Pytam, kiedy rozmawiałeś z lekarzem. Mam tutaj rzecznika z St. Alban's grożącego nam procesem i muszę znać fakty. Więc jeszcze raz… Kiedy rozmawiałeś z tym lekarzem?
– Niech zobaczę, to była więcej niż jedna rozmowa. Rozmawiałem z nim przez telefon, a potem spotkaliśmy się osobiście w Michigan.
– Powiedziałeś, że spotkałeś się z nim na pustkowiu, w ruinach jakiegoś przygranicznego miasta, które się spalilo. Pojechałeś tam, a on przyjechał swoim samochodem, tak?
– Tak. Zgadza się. Możliwe, że… tak, to są widocznie notatki z naszej rozmowy telefonicznej. Tak, przypominam sobie, tak to chyba było. Widocznie zadzwoniłem do niego z Florydy.
– W porządku, Tom. Przypuszczam, że użyłeś swojej komórki.
– Komórki?
– Swojego telefonu komórkowego. Zakładam, że chcąc zadzwonić do Michigan, użyłbyś telefonu komórkowego. W razie potrzeby możemy wykorzystać twoje bilingi, żeby udowodnić, że piątego marca dzwoniłeś do Michigan z Florydy.
– Udowodnić komu?
– Udowodnić przed sądem, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ta afera może się dla nas skończyć procesem.
– W porządku. Musiał mi podać nieprawdziwą nazwę szpitala. Pamiętaj, że warunkiem była anonimowość. Nie powiedział mi, skąd pochodzi ani gdzie się urodził. Tylko anagramy.
Powinienem być ostrożniejszy. Podał mi nieprawdziwy szpital, mając nadzieję, że umieszczę to w tekście, a ja, jak ostatni idiota, tak zrobiłem. Wykorzystał mnie. Następnym razem będę ostrożniejszy.
– Nie mówię o niewłaściwym szpitalu, Tom. Zapytałem, kiedy przeprowadziłeś wywiad, a ty powiedziałeś, że piątego marca, tylko że piątego marca byłeś na Florydzie, a teraz mówisz, że do niego stamtąd zadzwoniłeś i przeprowadziłeś wywiad przez telefon.
– Spotkałem się z nim osobiście, siedziałem naprzeciwko niego, tak jak teraz siedzę naprzeciwko ciebie. Już mówiłem. Po prostu zapomniałem, że najpierw rozmawialiśmy przez telefon. To było kilka rozmów, które złożyły się na cały wywiad.
– W porządku, rozumiem. Kiedy zadzwoniłeś do tego lekarza piątego marca z Boca Raton i przeprowadziłeś pierwszy ze swoich wielu wywiadów, czy dzwoniłeś do niego z komórki? To była rozmowa zamiejscowa. Byłeś na Florydzie, więc zakładam, że użyłeś swojej komórki, żeby uniknąć złodziejskich rachunków z hotelu. Próbuję tylko ustalić fakty.
– Niech pomyślę… wydaje mi się, że dzwoniłem do niego z budki.
Wyjął spinacz z ust i ostrożnie położył go przed sobą.
– Dzwoniłeś do niego z budki?
– Tak.
– Dlaczego? Dlaczego miałbyś dzwonić do niego z budki?
– Dlatego że on sobie tego życzył. Zapomniałem o tym. Był oczywiście bardzo tajemniczy. Cała ta sprawa z anagramami, spotkanie w miejscu, gdzie nikt nie mógł nas widzieć. Nie był pewien, czy może mi zaufać. Nie chciał, żebym widział, z jakiego numeru dzwoni.
– Myślałem, że to ty do niego zadzwoniłeś. Dopiero co powiedziałeś, że zadzwoniłeś do niego z budki telefonicznej.
– Przepraszam, źle się wyraziłem.
– Źle się wyraziłeś? Albo do niego zadzwoniłeś, albo to on do ciebie zadzwonił. A więc?
– Już mówiłem. On do mnie zadzwonił.
– Skąd miałby numer budki telefonicznej na Florydzie?
– Wysłałem mu go maiłem. A potem miałem czekać w budce o umówionej porze, aż zadzwoni.
– Wysłałeś mu numer mailem?
– Słuchaj, nie pamiętam dokładnie, jak to było. Pisałem jednocześnie dwa artykuły, jak sam powiedziałeś, pojechałem tam, żeby przygotować tekst o domu spokojnej starości, więc można chyba zrozumieć, dlaczego zapomniałem o budce telefonicznej. Zapomniałem o tym – to wszystko. Po to mam notatki.
– Tak, Tom. Zawsze masz notatki.
Zostawiłem je w redakcji.
Notatki z wycieczki do Littleton Flats.
Teraz wpatrywałem się w swój wywiad z lekarzem wojskowym.
„Spotkałeś się z tym lekarzem na pustkowiu, w ruinach jakiegoś przygranicznego miasta, które się spaliło”.
Spotkałem się z lekarzem wojskowym w ruinach innego zniszczonego miasta. Zostało zniszczone przez powódź, nie pożar, chociaż jedno i drugie było biblijnym narzędziem kary.
Niesamowite.
Jak powracają do mnie echa mojej kłamliwej przeszłości.
Sam Savage nagle wskrzesił starą historię o bezrobotnych aktorach, którzy dla pieniędzy biorą udział w mistyfikacjach.
Jeden z tekstów na wyłączność na liście Valle'a dostępnych w Internecie dla każdego miłośnika nie nadających się do druku wiadomości.
I jeszcze coś, czego nie skojarzyłem, dopóki było pozbawionym kontekstu drobiazgiem. Tamtej nocy, kiedy ścigałem pick-upa hydraulika i nagle sam stałem się ściganym.
Kiedy uderzał w mój błotnik, jakby bawił się… no cóż, w berka.
Wystarczyło sprawdzić pod „N” jak „niebezpieczne fanaberie”, żeby znaleźć inny sensacyjny materiał o niespotykanym dotąd fenomenie, który ogarnął drogi międzystanowe na terenie całego kraju: autoberek, samochody zderzające się podczas jazdy, aż przegrany się rozbije i stanie w płomieniach jak James Dean. Tekst w całości powstał w wewnętrznych zakamarkach mojej rozgorączkowanej i coraz bardziej znerwicowanej wyobraźni.
A co się mówi w czasie zabawy w berka?
Gonisz!
Właśnie to.
O co w tym wszystkim chodzi?
Dobra, bądź dziennikarzem. Prawdziwym, takim, który żywi szacunek do prawdy i potrafi do niej dotrzeć. Gromadzi fakty, łączy je, wyciąga wnioski. Dojdź do tego.
Co działo się naprawdę, a co nie?
Sam Savage był prawdziwy. Płakał prawdziwymi łzami nad prawdziwym napojem imbirowym, kiedy jego prawdziwa dziewczyna – teraz już może była dziewczyna – rzucała mu nad stołem prawdziwie mordercze spojrzenia.
I Herman Wentworth też był prawdziwy.
Potem śniło mi się miasto – mężczyźni w staromodnych kapeluszach przechadzający się główną ulicą, zapach syropu klonowego i naleśników z jagodami dochodzący z Littleton Flats Café. Miasto mi się śniło, ale on nie.
Pojawił się na pustyni w swojej niebieskiej sportowej marynarce i błyszczących czarnych butach i opowiedział mi historię o tym, jak pięćdziesiąt lat temu w drodze do San Diego przejeżdżał przez małe miasteczko.
Był lekarzem wojskowym, który podróżował po całym świecie.
Ale zaczynał w Japonii jako rekrut, który schodząc ze statku, mógłby powtórzyć z pamięci świeżo złożoną przysięgę Hipokratesa.
Nowy członek 499. Batalionu Medycznego.
To też było prawdą.
Gdzieś na obrzeżach pamięci kryła się informacja, którą trzeba było wydobyć.
Słyszałem już kiedyś o tym batalionie.