ROZDZIAŁ 27

Rano Wrena nadal nie było.

Poszedłem do jego domku, żeby zwrócić notatki i zrobić sobie kawę.

Odniosłem tylko połowiczny sukces.

Pojechał do Fishbein po zaopatrzenie. Było mu potrzebne. Kawa się skończyła – i wszystko inne chyba też.

Kilkanaście centymetrów nad powierzchnią jeziora wisiała szara mgła. Było bardzo jesiennie i nie byłbym zaskoczony widokiem wirujących liści na ziemi.

Kiedy podkręcałem ogrzewanie, jadąc w stronę autostrady, drogę przebiegł mi przestraszony jeleń. Stuknął kopytami w maskę i pognał w gęstwinę.

Skręciłem gwałtownie w prawo i zatrzymałem się. Minęła minuta albo dwie, zanim złapałem oddech.

Nie tylko moje serce pracowało jak szalone – mózg również nie próżnował, odtwarzając surrealistyczną historię Bailey Kindlon. Płynące ulicą wirujące domy, setki martwych ludzi w wodzie. Ta część historii była prawdziwa.

„Wierzysz w bajki?”

Ktoś, kto w nie wierzy, musiałby uwierzyć i w resztę jej opowieści. Mali niebiescy kosmici bez ust. Białe roboty bez twarzy. Badanie we wnętrzu statku kosmicznego.

Bajka godna braci Grimm. Gdyby byli na grzybkach.

Jechałem z powrotem autostradą wzdłuż Pacyfiku bez zatrzymywania się.

Lasy rzedły, fale cichły, strome klify zamieniały się w płaskie plaże, a pensjonaty w motele i smażalnie ryb. Znalazłem stację, na której DJ Frankie Foo puszczał klasycznego rocka i stukałem o kierownicę w rytm Soul Sacrifice, Layli i Brown Sugar.

Kiedy zachodziło słońce, dostrzegłem światła diabelskiego młyna na molo w Santa Monica. Przypomniała mi się jedyna w życiu wizyta w parku rozrywki. Właściwie to nie był prawdziwy park rozrywki tylko małe objazdowe wesołe miasteczko z kolejką górską i strzelaniem wodą w klauna. Po śmierci Jimmy'ego. Po tym, jak powiedziałem policji i pracownikom opieki społecznej, że przewrócił się na ślizgawce. Że upadł w wannie. Że uderzył się o drzwi. „Co się stało, Tommy?” To był wypadek. Był niezdarą. Mama wzięła swojego syna kłamcę na przejażdżkę diabelskim młynem i zwymiotowała, kiedy byliśmy na samej górze. Krzyki, które potem nastąpiły, nie miały nic wspólnego z tanim dreszczykiem towarzyszącym jeździe wagonikiem do nieba. Kiedy byliśmy już z powrotem na ziemi, jakiś wędrowny naganiacz, który sam raczej nie stronił od butelki, padł ofiarą oddechu mojej matki, co zainspirowało go do wygłoszenia wykładu na temat odpowiedzialnego wychowania dzieci. Wystarczyło, żeby na zawsze zniechęcić mnie do wesołych miasteczek, chociaż nie wystarczyło, żeby ją zniechęcić do whisky. „Czy nadal ją obwiniasz?”, zapytał doktor Payne. Chodziło mu o to, czy winiłem matkę za to, że była pijaczką, że używała obelżywego języka, że pieprzyła się ze wszystkim, co nosiło spodnie. Nie wiedział, za co naprawdę ją obwiniam.

Skąd mógł wiedzieć?

Na zawsze pozostałem posłusznym synem.

Nie powiedziałem.

Nie jestem pewien, kiedy podjąłem świadomą decyzję, by nie skręcać na czterysta piątkę i jechać prosto do Santa Monica.

Może miałem ochotę na jeszcze jedną przejażdżkę diabelskim młynem – używając przenośni. Jakieś dwa procent ludzkiego mózgu zdolne jest uwierzyć prawie we wszystko. Powinienem był o tym wiedzieć – nieźle sobie poczynałem z tymi dwoma procentami w mózgach innych ludzi. Na przykład pracowników opieki społecznej, którzy uwierzyli w dziwne upodobanie sześciolatka do twardych powierzchni. Na przykład mojego zwierzchnika, który połykał historyjki o zespole religijnych doradców, aktorach oszustach i podkładających bomby pediatrach. Te same dwa procent podpowiada człowiekowi, że piękna kobieta, która siedzi naprzeciwko w Violetta's Emporium, nie może mu się oprzeć. Albo przynajmniej uważa, że jest umiarkowanie atrakcyjny. Innymi słowy te dwa procent to miejsce, w którym mieszka matka głupich.

Nie miałem planu.

Raczej nie zamierzałem spełniać swojej internetowej obietnicy i zainstalować się przy promenadzie, czekając, aż ją spotkam. Mniej więcej wiedziałem, gdzie mieszka, i miałem numer jej telefonu komórkowego. Tylko jakoś nie mogłem zdobyć się na odwagę, by zrobić z niego użytek. Pozostałe dziewięćdziesiąt osiem procent mojego mózgu pamiętało jej wyraz twarzy, kiedy oznajmiłem dobrą nowinę – że umówiła się ze słynnym kłamcą. Jej wspaniałomyślne próby podtrzymania rozmowy były bardziej bolesne niż milczenie.

Zaparkowałem na miejskim parkingu przy Czwartej Ulicy i jakiś czas spacerowałem.

Na promenadzie były właśnie godziny szczytu. Kiedyś, w nie tak odległej przeszłości, centrum Santa Monica było skupiskiem wszelkiego rodzaju mętów – żołnierzy po przejściach,

bezdomnych, pechowców, ludzi, którzy właśnie opuścili szpital psychiatryczny. Było tu ciepło, a pod deskami mola zawsze znalazło się miejsce, żeby przenocować.

Promenada to wszystko zmieniła. Śródmieście przeobraziło się w zatłoczone centrum handlowe na wolnym powietrzu pełne ulicznych żonglerów, muzyków i krzewów w kształcie dinozaurów.

Kiedy oglądałem wystawy, zastanowiło mnie, kim jest ten niechlujny facet w średnim wieku, który przygląda mi się przez szybę VJ Records, i nie byłem specjalnie zaskoczony odkryciem, że to ja.

Uciekłem przed tłumem w boczną alejkę, która prowadziła na sąsiednią ulicę. Tam również kłębili się ludzie, ale nie było ich aż tak wielu i przynajmniej dało się oddychać.

Wiedziałem, że powoli podążam w określonym kierunku, nawet jeśli sam się do tego nie przyznawałem.

Na Piątej Ulicy była kawiarnia o nazwie Java.

Sklep Adidasa. Wypożyczalnia filmów.

Dwa połączone wspólnym holem budynki mieszkalne z tarasami widokowymi i czymś, co okazało się patio z basenem. Prawie wyczuwałem zapach chloru.

„Przy Piątej Ulicy – powiedziała – w bok od promenady”.

Przystanąłem, podziwiając rododendrony i bugenwille przed domami. Zauważyłem świeżą warstwę czarnej farby na ozdobnej metalowej balustradzie po obu stronach chodnika.

Tego, którym właśnie powoli szedłem w kierunku zapraszającego holu.

Oświetlały go poprowadzone wzdłuż rzędy niebieskich, fluorescencyjnych światełek. Po obu stronach stały skrzynki na listy, jedna przed każdym budynkiem. Oglądałem je od niechcenia jak wystawy sklepowe, chociaż możliwe również, nigdy nic nie wiadomo, że szukałem czegoś konkretnego, trudnego do znalezienia.

Dziewczyny o oczach z obrazów Botticellego. Tej, która sprawiła, że powiedziałem jej prawdę, a potem natychmiast tego pożałowałem.

Na żadnej liście nie było Anny Graham.

W żadnym z budynków.

„Przy Piątej”, powiedziała, ale Piąta ciągnęła się jeszcze spory kawałek.

Wyszedłem z holu i zatrzymałem się na chwilę przed podjęciem doniosłej decyzji, czy pójść w lewo, czy w prawo. Skręciłem w lewo, rozmyśliłem się, przeszedłem na drugą stronę i wstąpiłem do Fatburgera na coś dużego i tłustego.

Reklama nie kłamała, wyszedłem z ćwiartką wołu.

Znalazłem się naprzeciwko teatru. Możliwe, że nie trafiłem w to miejsce tak po prostu, może coś mnie tam zaprowadziło.

Grali sztukę pod tytułem Molo.

Sądząc po minach aktorów na plakatach, była to jakaś komedia. Jedna z aktorek wymachiwała damską bielizną przed nosem mężczyzny, którego szeroko otwarte oczy mówiły „dobra, poddaję się”.

Już miałem się odwrócić i iść dalej. Tylko dokąd?

Nie wiedziałem.

Chodziłbym tak do upadłego, dopóki nie natknąłbym się na nią, choć prawdopodobieństwo takiego spotkania było znikome.

Tylko że nagle coś przykuło mój wzrok.

Poczułem się jak pstrąg w jeziorze Johna Wrena, który połknął haczyk.

To było zdjęcie zrobione w chwili, gdy wszyscy aktorzy wychodzą razem na scenę i kłaniają się.

Było na nim jakieś osiem osób.

Nachyliłem się, aż zaparowałem szybę oddechem i musiałem się odsunąć, przetrzeć ją, a potem przykucnąć, żeby przypatrzeć się fotografii jeszcze raz.

Stałem tam jak sparaliżowany. Drobiazgowo przestudiowałem recenzję z „Santa Monica Weekly”, która obiecywała świetną zabawę w teatrze.

„Umrzesz ze śmiechu”, twierdził recenzent.

Albo ze strachu.

Kupiłem bilet – środek, dziewiąty rząd.

Rzeczywiście była to komedia – rodzaj francuskiej farsy z erotycznym dowcipem, której akcja rozgrywała się głównie na molo w Santa Monica. Bohaterowie ciągle byli z kimś myleni, tworzyli niedopasowane pary, nie brakowało też seksualnych podtekstów. Najśmieszniejsza była scenografia – namalowany widok z mola. Tło ciągle się wyginało, więc co jakiś czas któryś z aktorów zbaczał z drogi i od niechcenia wpychał diabelski młyn na swoje miejsce.

Widownia bawiła się jednak dość dobrze. Zwykle trudno to ocenić, bo publiczność zawsze wygląda, jakby się bardzo starała – może za sprawą żywych aktorów, których człowiek ma przed sobą zamiast kinowego ekranu. Nikt nie chce być nieuprzejmy.

W drugim akcie całość intrygi zasadniczo się rozwiązała. W jednym wyjątkiem.

On pojawił się pod koniec pierwszego aktu.

Grał aktora homoseksualistę udającego swojego współlokatora, który był hetero, żeby zrobić wrażenie na agentce z firmy łowców talentów, która była napalona na jego współlokatora, sądząc, że jest nim ów aktor. Agentka ciągle rozmawiała przez komórkę, używając jednego z tych niewidocznych mikrofonów, podczas gdy inne osoby sądziły, że rozmawia z nimi. Był to główny dowcip, który prowadził do różnego rodzaju pomyłek i dostarczał potencjalnych powodów do wesołości.

Za pierwszym razem pojawił się z prawej strony sceny, w koszulce bez rękawów i spodenkach do biegania, aby po kilku

sekundach wpaść na babkę od talentów, która opowiadała właśnie przez telefon o jakimś gorącym projekcie, używając dwuznacznych określeń.

Pochyliłem się w fotelu, prawie opierając podbródek na głowie siedzącej przede mną osoby.

Akcja rozgrywała się o zmierzchu, w porze, którą tak upodobał sobie Szekspir. Wtedy budziła się magia, ludzie zamieniali się w osły, rzucano i odczyniano uroki, kochankowie rozstawali się i wracali do siebie. Pochyliłem się, ponieważ przyćmione światła utrudniały obserwację i nie miałem całkowitej pewności.

Kiedy jednak na początku drugiego aktu pojawił się w pełnym blasku porannego słońca, wszystkie wątpliwości zniknęły.

To był on.

Teatr nie miał wyjścia dla aktorów.

Była to scena niskobudżetowa. Aktorzy wychodzili tymi samymi frontowymi drzwiami co publiczność.

Musiałem na nich poczekać, wmieszałem się więc w garstkę oczekujących widzów.

Zaczęli wychodzić po jakichś dziesięciu minutach: najpierw aktorka, której naprzeciw wyszła para w średnim wieku, przypuszczalnie rodzice. Otoczyli ją w uścisku i rozpływali się nad tym, jak przezabawna była sztuka, która ujawniła talent aktorski, najwidoczniej przekazany córce w genach.

Potem drogę przez drzwi teatru utorował sobie jeden z aktorów rozmawiający przez telefon komórkowy.

– O co ci chodzi, jak to nie do tej roli… powiedz im…

Sam Savage – tak się nazywał, jak wynikało z afisza – wyszedł w towarzystwie dwóch innych osób z obsady, mężczyzny i kobiety. Stałem pod ścianą, nie mogąc się zdecydować, czy podejść do niego, czy jeszcze chwilę poczekać z boku.

Czekałem.

Kiedy wyszli z budynku, mężczyzna pomachał na pożegnanie, zostawiając Sama z gibką blond aktorką. Szli chodnikiem, trzymając się za ręce.

Ruszyłem za nimi, starając się zachować odpowiednią odległość – w moim mniemaniu powinno to być jakieś pół przecznicy.

Jeśli nigdy wcześniej nikogo się nie śledziło, okazuje się to dużo trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.

Nie byli po prostu ruchomym celem – ciągle się zatrzymywali, oglądali wystawy – głównie ona. On zostawiał ją na chwilę, odchodził kawałek, a czasem odwracał się i patrzył w moim kierunku.

Próbowałem obserwować ich odbicie w szybach, przewidywać, co zrobią, zatrzymywać się w porę, odwracać, cały czas mając nadzieję, że nie stracę ich z oczu.

Skręcili w prawo i poszli w stronę Siódmej Ulicy.

Przez cały czas, kiedy za nimi szedłem, pochylałem się, starałem się ukrywać. Po głowie, jak mantra, tłukło mi się pytanie. Miałem nadzieję, że jeśli będę je wystarczająco długo mamrotał, to coś z tego zrozumiem.

Zaczynałem łączyć punkty – tu i tam rysowałem drżącą ręką linie od zdarzenia do zdarzenia. Ale potem było jak w tym powracającym śnie – za każdym razem, kiedy popatrzyłem na niedokończony rysunek, znikał jak Littleton Flats.

Dali nura do baru Piñata na Siódmej.

Wiedziałem, co zobaczę w środku, jeszcze zanim tam wszedłem. Mrożone margarity z różowymi parasolkami, plastikowe menu z rysunkiem sombrero ustawione na środku każdego stołu, drewniane miseczki z chipsami i salsą. Czekałem na zewnątrz, słuchając przebojów Los Lobos, podczas gdy goście wchodzili i wychodzili.

Wreszcie pchnąłem drzwi i wszedłem do środka.

Było głośno i tłoczno.

Aktorka siedziała samotnie przy barze, sącząc ogromną mrożoną margaritę – taką, o jakiej w Niech Mnie Kule Biją można było tylko pomarzyć.

A gdzie zniknął on? W łazience?

Podszedłem do baru od przeciwnej strony niż ta, z której siedziała aktorka, wcisnąłem się jakoś obok pięciu bardzo pijanych kobiet i zamówiłem excellente – jak głosiło menu, była to specjalność firmy: margarita z tequilą Cuervo Gold, likierem brzoskwiniowym i tajemniczym składnikiem, którego nie zamierzali ujawnić nawet w obliczu śmierci.

Byłem w połowie excellente, kiedy go zauważyłem.

Gapiłem się na niego przez dłuższą chwilę, zanim go rozpoznałem. Aktorka przeszła już tymczasem do margarity numer dwa. Obok niej siedziało dwoje ludzi o modnym wyglądzie – on miał ogoloną głowę i okulary słoneczne, ona była opalona i miała silikonowy biust. Kelner przyjmował od nich zamówienie. Dopiero kiedy zamknął notes, uśmiechnął się i nachylił, żeby szepnąć jej coś na ucho, zorientowałem się, że to on.

Czemu nie?

Był aktorem w bardzo niekomercyjnym teatrze. Co oznaczało, że był również pośrednikiem w handlu nieruchomościami, akwizytorem firmy telekomunikacyjnej, parkingowym albo kelnerem. Kiedy kurtyna opadała, zmieniał po prostu jeden kostium na inny.

Zaczynałem odczuwać skutki wypitej margarity. No i dobrze.

To pomagało zabić strach.

Wsysałem właśnie przez słomkę resztki drugiego drinka, kiedy światła w barze zaczęły migotać.

Zamykają.

Pięć dziewczyn gdzieś zniknęło.

Blond aktorka została.

On tymczasem wyszedł z zaplecza bez fartucha i zgarnął ją ze stołka.

Przezornie trzymałem się kilka metrów od wejścia, a teraz skorzystałem z okazji, żeby wymknąć się z baru.

Dzisiaj nie robią już takich chodników jak kiedyś. Ten, po którym szedłem, huśtał się jak wiszący mostek podczas wichury.

Wyszli i przeszli obok, jakby mnie nie rozpoznali.

Byłem w końcu tylko jednym z widzów, którzy siedzą na ciemnej widowni.

Ta myśl ośmieliła mnie na tyle, że zacząłem dosłownie deptać im po piętach.

Zniknęli za rogiem, a ja odczekałem pięć sekund i poszedłem za nimi.

Wtedy zdarzyła się dziwna rzecz.

Przywitał mnie pusty chodnik.

Ani żywej duszy.

Na Piątej Ulicy stał jakiś samochód zaparkowany w niedozwolonym miejscu, ale kiedy zajrzałem przez okno, przekonałem się, że w środku nikogo nie ma.

Opanowało mnie uczucie paniki, jak gdybym wszedł do nieznanego ciemnego pokoju, nie mając pojęcia, gdzie się zapala światło.

Kiedy coś zgubisz, przejdź jeszcze raz tą samą trasą.

Zataczając się, wróciłem na róg ulicy, by sprawdzić, czy nie przegapiłem jakiejś bramy albo innego miejsca, w którym mogli się schować.

Przyłożył mi przedramieniem w krzyż, zanim zdążyłem go zauważyć, i nagle okazało się, że klęczę na chodniku, wpatrując się w jego bardzo niewyraźną powierzchnię.

– No dobra, sukinsynu, dlaczego za nami łazisz?

Czułem piekący ból. Spróbowałem wstać, ale on wbił mi knykcie w ramiona, z powrotem popychając na ziemię. Poczułem, jak na karku rozpryskuje mi się jego gorąca ślina.

– Odpowiadaj, dupku!

– Przyszły mi do głowy dalsze pytania – powiedziałem.

– Hę?

– Zapomniałem o coś zapytać. – Teraz miałem przed sobą dziewczynę. Widocznie ukryli się za staroświecką latarnią uliczną, czekając, aż będę przechodził obok.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– O artykule.

– O jakim artykule? Kim, do cholery, jesteś?

– Chcę wstać. – Byłem o włos od torsji. Za dużo excellente. Zawahał się, a potem powiedział:

– Dobra, wodzu, powoli.

Udało mi się wstać i złapać równowagę. Jedną nogawkę miałem rozdartą i zakrwawioną.

Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na niego, zobaczyłem kogoś, kto zwyczajnie grał kolejną rolę – tym razem ulicznego twardziela – a teraz wyglądał jak aktor, który zapomniał kwestii. Przede wszystkim cofnął się, kiedy się odwróciłem, co było równoznaczne z oddaniem wcześniej zdobytego terytorium.

Może mnie rozpoznał.

– Cześć, Ed – powiedziałem.

Nie odpowiedział.

– On nie ma na imię Ed – powiedziała dziewczyna, przyglądając mi się z nieufnością i przestrachem. – On ma na imię Sam. Bierze go pan za kogoś innego. Myśleliśmy, że chce nas pan napaść. Więc może już sobie pójdziemy, dobrze?

– Wiem, że ma na imię Sam, a nie Ed – powiedziałem. – Ale grał kogoś o imieniu Ed. Pamiętasz, prawda? Przedstawiciela handlowego o nazwisku Edward Crannell. Na szosie pod Littleton.

Загрузка...