Miasteczko Littleton w Kalifornii słynie z dwóch rzeczy.
Urodził się w nim Sonny Rolph, aktor filmowy grywający w latach pięćdziesiątych drugoplanowe role.
Poza tym znane jest z katastrofy tamy Aurora. Wydarzenie to przeszło ciekawą metamorfozę w języku potocznym. Miejscowi mówią o nim po prostu Tamta Katastrofa.
Właściwie to nie Littleton zostało zalane, tylko położone trzydzieści siedem kilometrów dalej malutkie siostrzane miasteczko Littleton Flats, gdzie na początku lat pięćdziesiątych wzniesiono tamę na pobliskiej rzece Aurora znanej z rwącego nurtu i brzydkiego mulistego koloru. Tamę zbudował wykonawca, który być może – choć niekoniecznie – otrzymał zlecenie dzięki hojnej łapówce wręczonej władzom stanowym. Jedno jest pewne: tamę zbudowano niedbale, a w projekcie były poważne błędy. Stwierdziła to później niezależna komisja powołana przez rząd, by winą za nieszczęście obarczyć wypadek, który mógł się wydarzyć w każdej chwili.
I wydarzył się.
Po trzech dniach deszczu w kwietniu 1954 roku rzeka wezbrała i wypełniła zbiornik do niespotykanego wcześniej poziomu, powodując, że wadliwie skonstruowane betonowe ściany osunęły się gigantyczną kaskadą.
Littleton Flats leżało poniżej poziomu morza bezpośrednio na drodze płynącej wody. Przestało istnieć. Liczbę ofiar ustalono na osiemset dziewięćdziesiąt dwie, poprawiając ją z ośmiuset dziewięćdziesięciu trzech po tym, jak w dole rzeki znaleziono żywą trzyletnią dziewczynkę.
Dowiedziałem się o tym, przeglądając mikrofilmy w „Littleton Journal” wkrótce po tym, jak Hinch mnie zatrudnił, ale zanim jeszcze dostałem coś konkretnego do roboty. To, że stare numery były wciąż na mikrofilmach, a nie na dyskach komputerowych, boleśnie mi uświadomiło, że nie gram już w pierwszej lidze.
Wiele osób w miasteczku znało kogoś, kto znał kogoś, kto zginął w Tamtej Katastrofie. Nic dziwnego, że był to dla nich bolesny temat, o czym przekonałem się później, próbując zainteresować Hincha artykułem retrospektywnym z okazji pięćdziesiątej rocznicy wydarzenia.
– Już tego próbowaliśmy – powiedział. – W każdym razie twój poprzednik próbował.
Mój poprzednik nazywał się John Wren. Wiedziałem o tym, ponieważ odziedziczyłem nie tylko jego biurko; wynajmował również przede mną ten sam dom. Najwyraźniej był kimś w rodzaju chomika: znalazłem w domu stare rachunki za telefon i kablówkę, zaadresowane do Johna Wrena koperty po przesyłkach z Amazon.com, poupychane w różnych miejscach kartki zabazgrane częściowo tylko czytelnymi notatkami diabli wiedzą na jaki temat. Natknąłem się też na coś, nad czym pracował: historię pechowego, zdezorientowanego weterana wojny wietnamskiej, który pewnego dnia zabłąkał się do Littleton i zasnął w miejskiej altanie. Tytuł brzmiał: Kim jest Eddie Bronson?
Wyglądało na to, że Wren pisał go z myślą o jakiejś lokalnej nagrodzie dziennikarskiej. Nie zdobył jej. Pierwszego dnia w pracy przywitała mnie lista zatytułowana Zasady Wrena przyklejona taśmą klejącą wewnątrz biurka. „Zasada numer jeden: dla pewności kopiuj notatki. Zasada numer dwa: na wszelki wypadek przepisuj nagrania z taśm!”
Norma uważała, że Wren, przeszczepiony do Littleton z Minnesoty, zapadł na ciężki przypadek pustynnej demencji – syndrom Santa Ana – albo atak małomiasteczkowych lęków, dziwne zaburzenie osobowości czasem dopadające ludzi, którzy utknęli na kalifornijskiej pustyni w samym środku nigdzie. Wyjechał potem, łowić pstrągi gdzieś w pobliżu granicy z Oregonem. Albo w przerębli na jeziorze Michigan. Albo szukać złota w Jukonie. Szczegóły były owiane tajemnicą.
– Chcesz wrócić do Tamtej Katastrofy, proszę bardzo – powiedział Hinch. – Jeżeli uda ci się znaleźć kogoś, kto będzie chciał o tym rozmawiać.
Nie udało mi się.
Hinch mógł o tym rozmawiać, ale tak naprawdę był za młody, żeby cokolwiek pamiętać. Dorastał gdzie indziej – chyba w Sacramento. Wrócił do Littleton, żeby zaopiekować się chorą matką, i dziwnym sposobem jakoś nie miał ochoty wyjeżdżać. Może wpłynęło na to jego małżeństwo z miejscową królową piękności. Trzymał na biurku jej zdjęcie – Miss Azalia 1974. Potem u Miss Azalii wykryto raka piersi. W wyniku chemii dwukrotnie straciła włosy. Myślę, że to zdjęcie pomagało Hinchowi pielęgnować w sercu wspomnienie o tym, jak kiedyś wyglądała. O ile mi wiadomo, Hinch pozostał jej wierny – a zdążyłem zauważyć, że nie jest to typowa cecha redaktorów naczelnych, którzy na ogół mają spory problem z zapamiętaniem, że są żonaci.
Kiedyś i ja byłem żonaty.
Nie chcę o tym mówić.
Wyjechałem za miasto zebrać materiał do artykułu na temat hodowli alpak.
Wygląda na to, że alpaki to teraz niezły biznes, nie tyle ze względu na wełnę, co na same zwierzęta – można zarobić dwadzieścia tysięcy dolarów na sztuce.
Właściciele rancza, państwo Childress, podjęli mnie opowieściami o troskach i kłopotach hodowców alpak i oprowadzili po nim, nalegając, abym karmił ich ulubieńców.
Żar pustyni wyraźnie im nie służył.
Były przyzwyczajone do życia w Andach, na pastwiskach położonych tysiące metrów nad poziomem morza. Tutaj w najgorsze dni puchły im kończyny, więc leżały na ziemi, jakby były martwe. Kiedy wędrowaliśmy po ranczu, niektóre z nich tak właśnie wyglądały.
Stwierdziłem, że mogły być inspiracją Woolly Bully. Albo dziełem genetyka, który kierując się jakimś estetycznym wyzwaniem, skrzyżował owcę z wielbłądem, a kiedy zobaczył, co z tego wyszło, powiedział: „cholera”. Co innego można powiedzieć na widok chodzącej kuli przędzy połączonej z rozczochraną końcówką mopa, której kudły opadają kaskadami na zasmucone oczy?
Sytuacja wymykała się spod kontroli. Pani Childress prowadziła mnie wzdłuż żłobów z owsem przez ciemny chłód stodoły. Chciała mi coś pokazać. Z początku myślałem, że to dwie alpaki leżące obok siebie na miękkiej wyściółce z siana.
Ale to nie były dwie alpaki, tylko jedna, która miała dwie głowy.
– Nie mieliśmy serca jej zabić – powiedziała pani Childress. – Jedna z jej głów jest ślepa. Biedactwo.
Poprosiłem panią Childress o coś do picia. Chciałem się stamtąd wydostać.
Usiedliśmy na werandzie, żeby napić się zimnej lemoniady, a kiedy mnie skończyły się pytania, a im historie, które mogliby opowiedzieć, nadął tam siedzieliśmy, sącząc w milczeniu cytrynowy napój. Tak to chyba wygląda w prawdziwych rodzinach.
Skończyłem lemoniadę, wstałem i pożegnałem się.
– Dziękujemy, że do nas zajrzałeś, Tom – powiedziała pani Childress. – Jedź ostrożnie.
Coś takiego musiała powiedzieć na pożegnanie.
Zacząłem myśleć o kimś, kto nie jechał ostrożnie.
Zamiast w prawo, skręciłem w lewo na drogę numer czterdzieści pięć. Okrążyłem Littleton szerokim łukiem, mijając rozlatujący się drogowskaz na Littleton Flats, który pozostawiono chyba jako coś w rodzaju pomnika.
Jechałem dalej, aż znalazłem się w miejscu, w którym już byłem. Wieczorne niebo rozbłysło odcieniami różu i purpury, odmalowując na pustyni niemal atomowy krajobraz – niekończącą się równinę w kolorze rozżarzonej czerwieni z fosforyzującymi na zielono kaktusami. Wrak już odholowano. Droga była zupełnie pusta.
Zjechałem na pobocze czterdziestki piątki i zaparkowałem miatę tam, gdzie stał wtedy ambulans.
Wysiadając, zauważyłem burobrązowego węża odpełzającego w pobliskie zarośla. Było tu sporo grzechotników. Od czasu do czasu ktoś padał ofiarą ich ukąszenia, nie zdążał na czas do lekarza i umierał straszną, samotną śmiercią.
Straszną, samotną śmiercią zginął też Dennis Flaherty.
Wyszedłem na drogę i stanąłem dokładnie w miejscu, gdzie zderzyły się samochody.
Przykucnąłem, splatając dłonie pod brodą. Nie wiem dlaczego – może czułem potrzebę modlitwy albo okazania szacunku zmarłym.
Wtedy coś zauważyłem.
Brak czegoś.
Próbowałem przypomnieć sobie, co powiedział Ed Crannell. Słowo w słowo. Wstałem i zacząłem chodzić tam i z powrotem, wpatrując się w ziemię. Coś zadudniło na drodze jak nad ciągająca burza. Zszedłem na pobocze, obserwując z respektem ryczącą osiemnastokołową ciężarówkę, wystarczająco ciężką, aby wprawić ziemię w drżenie.
Kiedy wróciłem, w biurze nikogo nie było.
Odszukałem w szufladzie biurka swoje notatki.
„W ostatniej chwili nacisnąłem klakson”, powiedział mi Ed Crannell, kiedy zapytałem, co się stało. „W ostatniej chwili nacisnąłem klakson, a on zaczął hamować”.
Dennis Flaherty chciał się zatrzymać, żeby uniknąć czołowego zderzenia z przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej.
Oczywiście było już za późno.
Kiedy wciska się hamulec w samochodzie jadącym prawie sto kilometrów na godzinę, pewne rzeczy są nieuniknione. A można spokojnie założyć, że z taką prędkością jechał Dennis pustą drogą wczesnym rankiem.
To proste prawa fizyki.
Kiedy wciska się hamulec w samochodzie jadącym z taką prędkością, koła zawsze ślizgają się po asfalcie. Sucha czy mokra nawierzchnia – to nie ma tak naprawdę znaczenia. Gdzieś musi zostać guma z opon przyklejona do jezdni.
To było właśnie coś, czego brakowało. Ślady poślizgu.
Na szosie nie było najmniejszego śladu poślizgu.