ROZDZIAŁ 51

Zdjęcia.

Dni przelatywały jak szybko przerzucane kartki albumu wypełnionego zdjęciami – czasami zupełnie rozmazanymi, a czasami nie. Zdarzało się, że byłem nawet w stanie je zapamiętać.

– Jak to się stało? – zapytałem Hermana Wentwortha.

Jeśli leży się w szpitalu wystarczająco długo, prędzej czy później poznaje się ordynatora. No dobrze, emerytowanego ordynatora.

Zasłużonego emerytowanego ordynatora.

– Błąd ludzki – powiedział. – Niewielki problem z systemem chłodzenia. Działaliśmy wtedy metodą prób i błędów.

Niewielki problem… metoda prób i błędów. Mówi o elektrowni atomowej, która wyleciała w powietrze, jakby opowiadał o budowie makiety wulkanu w szkolnym laboratorium, podczas której nauczycielowi osmaliło twarz.

Mały wypadek.

Zdarza się.

– To samo stało się w Rosji – powiedziałem. – Tam też nawaliło chłodzenie.

– Tak.

Wentworth coś mi wstrzykiwał, a ja patrzyłem na ojca narodu na suficie. Cześć, George.

– Tama Aurora była tylko przykrywką – powiedziałem. -Potrzebowaliście wody do chłodzenia rdzenia reaktora.

– Nie tylko oni mieli swoje tajne elektrownie, my też. To były inne czasy. Żyliśmy w cieniu nuklearnego Armagedonu. Trudno sobie teraz to wyobrazić. Wszechobecny strach.

– A kiedy elektrownia wybuchła, mówiło się o katastrofie tamy. O powodzi. Ale w wodzie nie pływały ciała i zarazki, w każdym razie nie tylko one. Było jeszcze promieniowanie. Ukryliście to. Zabraliście wszystkich, którzy wtedy ocaleli, i ukryliście. W amerykańskiej Karabolce.

– A co mieliśmy zrobić? Ogłosić światu, że właśnie mieliśmy wypadek atomowy o mocy dwudziestu dwu megaton trotylu? Powiedzieć Rosjanom? Własnemu narodowi? Jak już mówiłem, to były inne czasy.

– Było więcej rzeczy, o których nie powiedzieliście narodowi amerykańskiemu. Na przykład o tej szkole dla chłopców w Rochester. O ciężarnych kobietach w klinice Vanderbilta. I o tym miejscu. Kiedy jeszcze nazywało się Marymount Central.

Nie odpowiedział, właśnie wyjmował strzykawkę.

– Jedną osobę wypuściliście – powiedziałem. – Z tych, które przeżyły. Tę małą dziewczynkę, Bailey Kindlon. Dlaczego?

– Aaaa, Bailey. Taka mała, taka przerażona. Bardzo krótko przebywała w wodzie. Jeśli chodzi o promieniowanie, właściwie wyszła bez szwanku. No i miała tylko trzy lata, co nie było bez znaczenia. Liczyliśmy na to, że patrzyła na wszystko inaczej niż starsze dzieci, które więcej rozumiały.

– Powinienem był się zorientować, kiedy powiedział pan, że był w 499. batalionie. Stare dobre czasy w Hiroszimie. Co to był za zastrzyk? Bolało.

– Coś nowego. Pomyśl o tym, jak o znieczuleniu ogólnym. Dziesięciokrotnym.

– Te wszystkie mutacje w Japonii. A potem w Karabolce. Musiały napędzić wam sporo strachu.

– Sporo nas nauczyły.

– Ale to wam nie wystarczyło, chcieliście wiedzieć więcej.

– Wszystko ma swoją cenę. Każdy królik doświadczalny to potwierdzi.

– Więc użyliście ludzi w charakterze królików. W Rochester i tutaj. A kiedy w Littleton Flats wydarzyła się katastrofa, wiedzieliście, co robić. Wiedzieliście, gdzie ich przywieźć. Wykastrowaliście ich, żeby niemowlęta-potwory nie raziły waszego poczucia estetyki, żeby mutacje się nie szerzyły. Nafaszerowaliście ich lekami do utraty przytomności – Benjamina i tego drugiego, który trafił z powrotem do Littleton jak gołąb pocztowy. Nie zapomina się drogi do domu, co? Nawet mając rozmiękczony mózg. Wren znalazł go śpiącego w altanie, a potem zobaczył jego nazwisko na czarnej granitowej ścianie w Waszyngtonie. Ludzie nie umierają dwa razy, prawda?

– Przeczytałeś to w artykule Wrena? Tym o katastrofie tamy Aurora?

– Nie było artykułu o katastrofie tamy Aurora. Nigdy się nie ukazał. Wren go nie skończył.

– Oczywiście, że się nie ukazał. Ale może został napisany. Może Wren gdzieś go zostawił?

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Zobaczymy.

Idźmy dalej.

Rainey.

Nie wiedziałem, czy go wtajemniczyli czy nie. Prawdopodobnie nie. Był tylko żołnierzem, który wykonywał swoją robotę.

Zapytałem go, jak mogą mnie połknąć w sensie prawnym. Nie, żeby ktokolwiek przestrzegał tu jakichś zasad. Ale gdyby tak było.

– Postępujemy zgodnie z przepisami. Chodzi o ludzi stwarzających zagrożenie dla siebie samych albo dla innych – zacytował. – Myślę, że się do nich zaliczasz.

– Nie jestem weteranem, a to jest szpital dla weteranów.

– Odbyłeś służbę przygotowawczą oficerów rezerwy. Kwalifikujesz się.

– Jeden z psychiatrów był obecny przy mojej rozmowie z prawdziwym detektywem Wolfem. Uważał, że jestem całkiem zdrowy. Czy mogę się z nim zobaczyć?

– Jak się nazywa?

– Nie wiem.

– To masz problem. Ale jeśli trafię na kogoś, kto uważa, że jesteś całkiem zdrowy, to dam ci znać.

– Jak się czuje Dennis?

– Trudno powiedzieć. Jest dość małomówny.

– Ja mu tego nie zrobiłem. Przywiozłem go tutaj, uratowałem mu życie.

– Powiem mu, żeby wysłał ci kartkę z podziękowaniami.

– Mówię prawdę.

– Oczywiście, Pinokio.

Burza.

Słyszałem, jak szaleje na zewnątrz. Grzmiało, a ja czułem się, jakbym stał zbyt blisko wzmacniacza basowego w małym klubie. Od wibracji dzwoniły mi żebra.

„Zanosi się na ulewny… ulewny… ulewny deszcz…”

Śpiewałem.

Byłem swoim własnym iPodem.

Trzymałem się kanonu Dylana.

„Lepiej zacznij pływać albo pójdziesz na dno jak kamień”.

Ulubiony cytat Anny, prawda? Miała go w swoim profilu na AOL: Braakk.

Może to była kolejna wskazówka dla błądzących.

Katastrofa tamy Aurora.

„Lepiej zacznij pływać”.

Benjy musiał wtedy pływać jak olimpijczyk.

I Eddie Bronson też, kimkolwiek naprawdę był.

I matka hydraulika. Utrzymali się na powierzchni, żeby trafić do paszczy rekina.

Zostali połknięci w całości.

Kim była Anna?

Jeśli nie Anną Graham, to kim?

Każdy kłamca wie, że część tego, co ludzie mówią, jest prawdą. Dzięki tej części zachowują wiarygodność i udaje im się sprzedać całość.

Powinienem się nad tym zastanowić.

Naprawdę powinienem.

Obudziłem się w środku nocy.

Przez szparę pod drzwiami sączyła się do środka niewyraźna, czerwona jak krew poświata.

Usłyszałem kroki albo raczej szuranie.

Ktoś przystawał i szedł dalej jak mechaniczna zabawka, która co dwa kroki się zatrzymuje i trzeba ją nakręcić.

Wędrował korytarzem, zaglądając do każdej celi.

To nie mógł być Rainey ani Samoańczyk, ani żaden z pozostałych sanitariuszy. Potrafiłem już rozpoznać ich kroki: głośne, żwawe i zdecydowane.

Te były inne.

Usłyszałem za drzwiami czyjś oddech.

Ktoś odsunął kratkę i czerwień wlała się do środka, zamieniając moją celę w ciemnię.

Dziwny dźwięk.

Trochę jak mowa, trochę jak jęki, a trochę jak coś jeszcze innego.

Usiadłem i patrzyłem, jak jakieś oko zagląda do mojego pokoju.

Znowu ten dźwięk. Nie do końca ludzki. A może przeciwnie. Zbyt ludzki.

– Dennis – wyszeptałem. – To ja, Tom.

Oko mrugnęło twierdząco.

Podszedłem na palcach do drzwi i przyłożyłem twarz do otwartego okienka.

– Posłuchaj, Dennis, zamknęli mnie i chcą wyrzucić klucz, rozumiesz?

Żadnej reakcji. Niewykluczone, że słowa „Dennis” i „rozumienie” wzajemnie się wykluczały.

– To samo zrobili twojemu przyjacielowi Benjy'emu. A potem go zabili. Nie chcą, żeby pewne informacje wydostały się na zewnątrz.

Nie miałem pojęcia, czy coś z tego, co mówiłem, docierało do Dennisa. Możliwe, że było to dla niego równie trudne do rozszyfrowania jak jego zachowanie dla mnie.

– Dennis, muszę się stąd wydostać. Pomóż mi.

Znowu wydał z siebie dźwięk, przypominający mowę głuchego, który nigdy nie słyszał innych ludzi. To mogło oznaczać „tak”. Albo „nie”. Albo „może”. Niewykluczone też, że prosił o swoje lekarstwa.

– Dennis, czy rozumiesz, co mówię? Chcą mnie pogrzebać.

Oko się poruszyło. Kratka się zamknęła. Usłyszałem to samo ciche szuranie.

Pozwolili mi wziąć prysznic.

Kabina była otwarta, żeby mogli obserwować pacjenta. Do ścian przymocowano metalowe uchwyty, żeby odurzony weteran nie upadł i nie zabił się.

Wchodząc, minąłem kogoś, kto akurat wychodził.

Poruszał się ospale, opadały mu powieki, był niespokojny. Na ramieniu miał wytatuowane motto Korpusu Piechoty Morskiej.

Może to ten popapraniec, o którym mówił Dennis.

Ten, który zdezerterował, żeby szukać ciał dzieci przy drodze numer osiemdziesiąt.

Powiedziałem „cześć”.

Żołnierz patrzył przed siebie, jakbym był przezroczysty. Albo niewidzialny. W pewnym sensie tak było.

Nikt nie mógł mnie zobaczyć.

Byłem niewidzialny.

Zapytałem Setha, jak mu idzie gra w kręgle.

Czy zrewanżował się dupkowi z tatuażem Judas Priest, który przyłożył mu w kręgielni? Komu udało się przekroczyć moją nieprzekraczalną średnią 132 punktów?

Czy Sam sprzedał ostatnio jakieś ubezpieczenia na życie?

Oczywiście Setha tak naprawdę tam nie było.

Trochę mnie to przerażało.

Ale i tak odpowiadał na moje pytania.

I to było jeszcze bardziej przerażające.

Niedawno śniło mi się, że znowu znalazłem się w Queens tamtej nocy, wtedy gdy szalała śnieżyca. Wtedy gdy moja mama opróżniła całą butelkę jacka danielsa. Gdy usłyszałem, jak mamrocze coś do siebie na temat zabawek, które Jimmy zostawił na podłodze w salonie. I kiedy zaciągnąłem Jimmy'ego do sypialni i próbowałem zamknąć drzwi, ponieważ wiedziałem, na co się zanosi.

On też wiedział.

Jimmy był mniejszy ode mnie i nie potrafił się bronić, dlatego łatwiej mogła nim poniewierać – jak szmacianą lalką.

Był bardziej podobny do ojca, który opuścił nas dla młodszej i ładniejszej kobiety przynoszącej nam dodatkowe naleśniki w Acropolis Diner.

Jimmy zawsze przyjmował jej napady szału ze stoickim spokojem i wyrazem… chyba lekceważenia na twarzy. Nawet w

wieku sześciu lat jakoś odnalazł w sobie to dorosłe uczucie, które doprowadzało ją do jeszcze większej wściekłości. Wtedy robiła mu różne rzeczy gorącą wodą w wannie, grzejnikiem w sypialni, sprzączką od starego paska taty.

Rzeczy, które powodowały, że w końcu zaczynał krzyczeć i zawodzić, podczas gdy ja kryłem się w fałszywym sanktuarium sypialni i zatykałem uszy. Ignorując zło, daleko się nie zajdzie.

Tamtej nocy zaciągnąłem go do swojego pokoju i zamknąłem drzwi, myśląc, że tym razem jej nie wpuszczę. O nie. Niech dyszy jak wilk z bajki o trzech świnkach, ale nie uda jej się zdmuchnąć drzwi. Starałem się, jak mogłem – jak tylko może dziewięciolatek. Niewystarczająco. Odepchnęła mnie, złapała Jimmy'ego za rękę i choć wyrywał się z krzykiem, wywlokła go z pokoju.

A ja wszystko słyszałem.

Wszystko.

Nie pomogło zatykanie uszu. Leżałem na podłodze, zaciskając na głowie kleszcze z własnych rąk.

Za oknem wył wiatr, ale dużo gorsze było wycie dobiegające zza ściany. Zawierucha na zewnątrz i w środku, kiedy Jimmy uderzał o różne przedmioty, a pas uderzał w jego ciało.

Ten straszny krzyk.

W końcu nagle ucichł. Po prostu.

We śnie boję się wyjść z pokoju. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło, że gdybym wyszedł, zobaczyłbym Jimmy'ego, jak siedzi tam, posiniaczony, a nawet zakrwawiony, ale żywy. Nie wychodzę, żeby nie widzieć, jak leży bez ruchu na podłodze, cały siny.

Mama nie każe mi iść do pokoju i pisać historyjki o Jim-mym, niezdarnym sześciolatku, który sam sobie robił krzywdę. Historyjki, którą później posłusznie zrelacjonuję policji, pracownikowi opieki społecznej i własnemu ojcu, skrupulatnie, ze wszystkimi szczegółami.

„Mój brat Jimmy pośliznął się na lodzie i uderzył w głowę.

Zawsze się przewraca i różne takie.

Jest prawdziwym łajzą”.

Nie.

W moim śnie ojciec wraca, by nas uratować. Wraca do swojej rodziny.

Słyszę jego kroki na ganku.

Chlupot mokrego śniegu.

Stukanie do drzwi.

Zaraz wejdzie, otrzepie nieprzemakalny płaszcz, pobiegnie do Jimmy'ego i go obudzi.

Drzwi się otwierają.

Tato, mówię. Tato.

Ale on nie może mówić. Jest potwornie zimno, wirują płatki śniegu. A on nie może mówić.

Pokazuje mi, żebym podszedł bliżej.

Biegnę do niego w swojej pidżamie z Batmanem, która jakoś dziwnie zmienia kolor. Robi się szarobura.

A z moim ojcem nadal coś jest nie tak – chociaż próbuje mówić, z jego ust nie wydobywają się słowa.

Chwyta za moją pidżamę i ciągnie mnie na zewnątrz.

A tymczasem śnieg gdzieś zniknął.

Jest tylko pusty korytarz zalany czerwoną poświatą.

Ciiii…

Nie może mówić, a jednak coś szepcze.

Dennis pokazuje, żebym poszedł za nim.

W jego ręce połyskuje klucz.

Może powinienem był zadać sobie pytanie, skąd go ma.

Ten klucz.

W ten sposób można się doprowadzić do szaleństwa.

Загрузка...