Miałem dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że ktoś mnie śledzi.
To uczucie pojawiało się zawsze, kiedy skręcałem za róg albo zjeżdżałem na parking, kiedy wchodziłem do domu albo wyskakiwałem z redakcji na papierosa czy do apteki po lekarstwo na zgagę, kiedy kupowałem cheesburgera w barze albo jechałem na kręgle.
Innymi słowy cały czas.
Za każdym razem, kiedy się zatrzymywałem i oglądałem za siebie, czułem, że zrobiłem to o sekundę za późno, żeby go zobaczyć. Albo ich. Jakbym widział swój cień, który nagle znika, kiedy słońce chowa się za chmurę.
Tak szybko.
Odwiedziłem Broń i Amunicję Teda i wyszedłem z trzydziestkąósemką firmy Smith & Wesson. Byłem nowicjuszem, jeśli chodzi o broń, jednak dwuczłonowa nazwa dodawała, w moim mniemaniu, producentowi rewolwerów powagi. Był oczywiście mały problem. Będąc pod nadzorem kuratorskim,
nie miałem prawa do posiadania broni w stanie Kalifornia. Na szczęście Ted, który do każdego zakupu oferował gratis tarcze z podobizną Michaela Moore'a, w kwestiach praw stanowych i federalnych miał poglądy członka Krajowego Związku Myślistwa Sportowego.
Nie uznawał ich.
Pojechałem za miasto, żeby poćwiczyć strzelanie do kaktusów. Moja celność była mniej więcej dwudziestopięcioprocentowa.
Zacząłem zamykać drzwi wejściowe na klucz i zasłaniać okna. Któregoś wieczoru zszedłem na dół z bronią w ręku i jeszcze raz sprawdziłem piwnicę. Czego właściwie szukałem? Nie wiem, może pluskiew, bo odkręcone gniazdko telefoniczne nie dawało mi spokoju. W każdym razie jedyną, jaką znalazłem, był piętnastocentymetrowy bezkręgowiec w rurze odpływowej. Zajrzałem ponownie do dziury, którą hydraulik wybił w ścianie, ale znalazłem tam tylko gipsowy pył i podarty papier, którego używano w tych stronach jako taniej izolacji. I tyle. Przypomniało mi się, że miałem poprosić Setha, żeby to naprawił – to on kładł tynki w tym domu. Spotkaliśmy się po raz pierwszy, kiedy przyszedł coś sprawdzić na prośbę właściciela.
Miałem wrażenie, że połowa Littleton gra jakąś rolę, że każdy poza mną bierze udział w przedstawieniu.
Sporym problemem było ustalenie, kto grał kogo. Przydałaby się lista z obsadą.
Sam Savage jako Ed Crannell, to na pewno.
Ktoś w kluczowej, choć niewdzięcznej roli ciała Dennisa Flaherty'ego. Ale kto?
Benjy Washington?
Druga osoba, która przeżyła katastrofę tamy Aurora? Jak to udowodnić?
I wtedy znalazłem dowód. Tak jakby.
Jakieś potwierdzenie moich przypuszczeń.
Zadzwoniłem do szeryfa, żeby zapytać, czy wykopali już ciało w Iowa, powstrzymując się jednak od powiedzenia mu, że człowiek w pick-upie wynajął zdesperowanego aktora zdecydowanego zagrać niekonwencjonalną rolę za odpowiednim wynagrodzeniem – że Ed nie był Edem. Chciałem powiedzieć Swensonowi, jak natknąłem się na ten teatr w Santa Monica, jak poszedłem za tym aktorem i nawet zostałem powalony na chodnik, jak się pozbierałem i wydobyłem od niego tę historię.
Tylko że ciągle słyszałem głos dawnego mentora.
„To stare dzieje. Wyświechtany scenariusz zmęczonego bajkopisarza. Podrzyj go”.
Miał rację.
To był wyświechtany scenariusz. Bardzo wyświechtany. Aktorzy hollywoodzcy dorabiający dzięki przekrętom. Można to było sprawdzić.
Szeryf powiedział, że ciało nadal tkwi w leżącej odłogiem ziemi w Iowa i że wykopanie kogoś wymaga nieprawdopodobnej ilości biurokratycznego gówna, nawet jeśli człowiek o nazwisku z nagrobka wciąż chodzi po świecie. Wtedy przypomniałem mu naszą rozmowę w dniu, kiedy przyszedłem mu powiedzieć, że Dennis Flaherty żyje.
– Pamiętasz, jak zapytałem, czy któraś z osób uznanych za ofiary powodzi kiedykolwiek się pojawiła? Odniosłem wrażenie, że chciałeś mi wtedy coś powiedzieć. Na przykład powiedzieć, że tak. Dlaczego?
– Hm – powiedział. – No cóż. To było po prostu trochę dziwne.
– Dziwne? Dlaczego?
– Tak się złożyło, że ktoś zadzwonił do jednego z moich ludzi, mniej więcej tydzień wcześniej. Powiedział, że ma informacje, których potrzebujemy. Na temat katastrofy tamy Aurora.
– Co odpowiedział twój człowiek?
– Zapytał, co to, do cholery, jest katastrofa tamy Aurora.
– Co to były za informacje? – zapytałem. Znowu miałem to uczucie, jak wtedy gdy gapiłem się na zdjęcie na ścianie teatru. Jakby świat był wirującym kalejdoskopem.
– Kto wie? Umówił się, a potem nigdy nie przyszedł. Oczywiście, kiedy mój człowiek odkrył, że katastrofa tamy Aurora wydarzyła się pięćdziesiąt pieprzonych lat temu, specjalnie go to nie zdziwiło. Dzwoniący oszuści raczej nie wpadają potem na kawę.
– Przedstawił się?
– Tak. Stąd wiedzieliśmy, że to lipny telefon. Podał nazwisko jednego z dzieci, które wtedy zginęły.
W biurze pojawiła się Mary-Beth w bardzo zaawansowanej ciąży, żeby pomóc nam podczas nieobecności Hincha. Wtoczyła się jak kaczka i zapytała, czy nie zamieniłbym się z nią krzesłami, ponieważ jej było małe i niewygodne, a ja miałem dodatkowo poduszkę z emblematem drużyny futbolowej. Przywlokłem ze sobą ten gadżet aż z Nowego Jorku, chociaż logo Jetsów już się prawie wytarło.
Zgodziłem się szarmancko.
Nate Skate właściwie przyrósł do komputera i telefonu. Wyglądało na to, że nowe zadanie trochę mu pomogło pokonać rozpacz spowodowaną nieoczekiwaną decyzją Riny.
Wróciłem do poszukiwania dziewczyny z moich snów.
Nie, nie Anny. Dziewczyny ze złych snów, z moich wirujących jak derwisze koszmarów.
Kara Bolka.
Ani Belinda Washington, ani ja nie mogliśmy odpowiedzieć na jej pozdrowienia.
Po przeszukaniu całego stanu Kalifornia sprawdziłem w innych stanach, sprawdziłem w końcu wszędzie, a mimo to nikogo takiego nie znalazłem.
Zadzwoniłem do pani Flaherty i zapytałem, jak się miewa Dennis.
– Dobrze – powiedziała. – Żyje. A jak pan się miewa? – zapytała ze szczerą troską należną sprawcy cudu, który przywrócił jej syna.
– W porządku. Mógłbym zamienić słówko z Dennisem?
– Nie bardzo. Śpi.
Obliczyłem, że była tam trzecia po południu.
– Dobrze, zadzwonię jutro.
Było jeszcze coś, co musiałem zrobić, coś, co tkwiło gdzieś na obrzeżach mojej świadomości, ale czego nie mogłem przywołać. Coś, co wymagało sprawdzenia. Tylko że ktoś przerwał moją zadumę.
– Te nagrody naukowe – powiedział Nate. – Wiem już dlaczego.
Wydawał się jednocześnie ożywiony i wyczerpany, jak gdyby w ciągu ostatnich kilku dni niewiele spał i może tak właśnie było.
– Dobrze – powiedział. – Gotowy?
Rozmawialiśmy na zewnątrz, by przy okazji móc zapalić i żeby Norma ani Mary-Beth nas nie słyszały.
– Chciałeś wiedzieć, jak to możliwe, że w jednym liceum było pięcioro finalistów nagrody Westinghouse'a, tak? – powiedział. – Dobrze, nie jest to takie trudne, jeśli ich rodzice są cholernymi geniuszami.
– O czym ty mówisz?
– O czym mówię? – Zaciągnął się potężnie papierosem i wyszczerzył zęby w uśmiechu, jednocześnie wypuszczając dym. – Wziąłem tę czarną listę, którą mi dałeś, wiesz, listę ofiar powodzi. Wpisywałem po kolei do wyszukiwarki wszystkie nazwiska i właściwie niczego nie znalazłem. Na początku. To w końcu było pięćdziesiąt lat temu, więc dlaczego miałbym coś znaleźć. Ofiarami byli głównie pracownicy tamy, gospodynie domowe, dzieci, prawda? Nic z tego nie wychodziło i już miałem ci powiedzieć, że to prawdopodobnie jakaś anomalia statystyczna – wiesz, co to jest, prawda?
– Tak, wiem co to jest.
I tak mi to wyjaśnił.
– Miałem z tego zajęcia, ze statystyki i prawdopodobieństwa. Zdziwiłbyś się, jak często to się zdarza. Duża liczba zachorowań na raka bez rozpoznawalnej przyczyny. Dwa tornada uderzające dokładnie w tym samym miejscu. W każdym razie zaczynałem myśleć, że pięcioro finalistów nagrody naukowej z prawdziwego zdarzenia z tej samej prowincjonalnej szkoły średniej było czystą anomalią statystyczną.
– Ale nie było.
– Nie – powiedział. – Żadnych anomalii statystycznych, szefie. Było jedno nazwisko, alfabetycznie rzecz biorąc, na samym dole listy. Jedno nazwisko, jedno trafienie. Franklin Timmerman. Tylko że miałem to zignorować, bo Franklin Timmerman z Littleton Flats był operatorem śluzy na tamie Aurora, a Franklin Timmerman, którego znalazłem w Internecie, był kimś innym.
– No dobra, kim?
Nate znowu się zaciągnął i otarł pot, który zrosił mu czoło. W cieniu mogło być z dziesięć stopni mniej, ale to niewiele zmieniało, skoro zaledwie metr dalej było ponad czterdzieści.
– Inżynierem wysokości wybuchu.
Zamilkł na chwilę, jakby chcąc się przekonać, czy wiem, kto to jest inżynier wysokości wybuchu.
– No dobrze, Nate, poddaję się. Kto to jest inżynier wysokości wybuchu?
– A tak. To jest ktoś, kto pracuje nad tym, żeby rozszczepienie przebiegało na prawidłowej wysokości. Rozszczepienie jądra atomu. W bombie. W bombie atomowej. Żeby wybuchła na takiej wysokości, na której wybuch spowoduje największe zniszczenia. Franklin Timmerman, inżynier wysokości wybuchu, brał udział w Projekcie Manhattan. Na pewno o nim słyszałeś.
– Tak, Nate, słyszałem o Projekcie Manhattan. Z tego też miałeś zajęcia, jak przypuszczam?
– W rzeczy samej. Niezła sprawa. Robert Oppenheimer, Enrico Fermi, wszyscy ci cholerni geniusze tam na pustyni w Los Alamos. Little Boy, Fat Man i Hitler w wyścigu do wielkiego wybuchu. Wiesz, co powiedział Oppenheimer, kiedy wreszcie im się udało? Kiedy przetestowali pierwszą bombę atomową i wszystko w promieniu trzech kilometrów wyparowało?
– Chyba tak. Ale mów dalej.
– „Stałem się śmiercią, niszczycielem światów”. Cytat z Bhagawadgity. „Stałem się śmiercią” – dość elokwentne, chociaż przyprawia o gęsią skórkę.
Pokiwałem głową.
– Więc Franklin Timmerman był wymieniony jako…
– Zaraz do tego dojdę.
Dobre dziennikarstwo tkwi w szczegółach, a Nate postanowił zrelacjonować je wszystkie w porządku chronologicznym. Zamierzał opisać szczegółowo swój triumf nad ignorancją.
– Franklin Timmerman był w Los Alamos, w każdym razie ten Franklin Timmerman, którego znajduje wyszukiwarka. Był jednym z uczestników projektu. Tam wszyscy pracowali w zespołach, każdy zespół zajmował się jednym zagadnieniem, na przykład rozszczepieniem jądra atomu, obudową bomby albo tym, żeby wybuchła na właściwej wysokości – i to była robota Franklina.
– Przecież mówiłeś, że ten Franklin Timmerman z Littleton Flats był operatorem śluzy.
– Zgadza się. Był wymieniony jako operator śluzy na tamie Aurora. Co z tego wynika? Że było dwóch ludzi o tym samym nazwisku, a jeżeli kiedykolwiek szukałeś kogo w Internecie, to wiesz, że to się zdarza cały pieprzony czas. Wpisujesz „Quentin Tarantino” i czytasz o jakimś hodowcy owiec z Nowej Kaledonii. Więc to najwyraźniej była taka sama sytuacja, tak? Bo co ekspert od eksplozji atomowych robiłby na śluzie tamy federalnej?
Przerwał i znowu się zaciągnął papierosem.
– Czy to było pytanie retoryczne, Nate?
– Uhm.
– Więc może zechcesz kontynuować.
– Tak. W każdym razie już miałem zignorować całą sprawę. Przeczytałem cały artykuł tylko dlatego, że mnie to interesuje – prace nad bombą, Hiroszima, Nagasaki. Ale wtedy nagle zauważam coś dziwnego. Sprawdzam Projekt Manhattan, nazwiska wszystkich ludzi, którzy pracowali w Los Alamos i dla zwyczajnej draki porównuję je z listą z Littleton Flats.
Nate doszedł do momentu, kiedy królik wyskakuje z cylindra, przedarta dwudziestka znowu jest cała, a kobieta, która przed chwilą zniknęła, znów pojawia się na scenie.
– I co widzę? – powiedział Nate. – Dziesięć trafień. Dziesięć pieprzonych trafień.
– Widziałeś tego pick-upa, który tędy przejeżdżał, Nate?
– Hę? Jakiego pick-upa?
– Nieważne. Mów dalej – powiedziałem, chociaż poczułem nagle supeł w żołądku. Oparłem się o napis „Dowóz gratis” wystawiony w oknie Foo Yanga.
– Jak to: mów dalej? Powiedziałem ci właśnie, że znalazłem dziesięć tych samych nazwisk. Rozumiesz, co mówię? Littleton Flats roiło się od tych małych atomowych geniuszy. Eksperymentatorów, teoretyków, inżynierów. Dlatego w jednej szkole było pięcioro dzieci ubiegających się o Westinghouse'a. Wyobrażasz sobie ich projekty naukowe? „Na dzisiejszej lekcji Susie Timmerman rozszczepi atom”. Zaraz obok tego biednego dzieciaka z La Jolla, który zbudował krótkofalówkę z pudełka po cygarach. To tak, jakby całą tę szkołę średnią z Bronksu mieć tutaj, w samym środku nigdzie. Do diabła ze szkołą, to jak mieć tutaj kolejny Massachusetts Institute of Technology. Cholernie niewiarygodne.
– Tak – powiedziałem. Zaczynałem rozumieć. Zaczynałem widzieć. – Świetna robota, Nate. Naprawdę.
– W porządku – powiedział. – A więc dlaczego dziesięciu geniuszy atomowych, prawdopodobnie więcej niż dziesięciu, bo kto wie, kogo nie znalazłem, porównując wyniki – dlaczego ci wszyscy pierwszorzędni goście od bomby atomowej mieliby mieszkać w małym zawszonym miasteczku z tamą?
Miałem mu właśnie podać zasadę, którą każdy prawdziwy dziennikarz powinien znać na pamięć: że zakładając cokolwiek, robisz z siebie dupka, ze mnie zresztą też. Że przyjęliśmy za pewnik, że Littleton Flats było zwykłym miasteczkiem pełnym pracowników tamy, i że się myliliśmy. Że może powinniśmy przestać cokolwiek zakładać.
Że tam była tylko tama.
Ale wtedy jakiś głośny dźwięk przebił ciszę.
Nate Skate też go usłyszał. Odwrócił się i instynktownie przykucnął.
– Co to, do diabła, było? – powiedział całkiem normalnie.
Pick-up, chciałem powiedzieć. Ten, o którego przed chwilą pytałem. Niebieski kolor mignął ulicą.
Ale na rękach miałem krew, jakbym zamierzał malować palcami.
A Nate patrzył na moje zakrwawione ręce zszokowany i zmartwiony, jak gdyby chciał zapytać: „nic ci nie jest?”. Widziałem, jak te słowa powstają w jego ustach.
To nie o mnie powinien się martwić.
Upadł na ziemię, wbijając w niebo dziwnie martwe spojrzenie.
W oddali usłyszałem krzyk Normy.