Gdy moja historia o wzruszającym powrocie Lowella Beaumonta do domu zdała egzamin, zapewniając mi uznanie i werbalny uścisk Tego, Któremu Należy Dogadzać – nie wspominając pojedynczych oklasków z ostatniego rzędu dla wotów roboczych, z korektorni – zrobiłem to znowu.
Napisałem kawałek o amerykańskim najemniku, sprzedającym swoje usługi tym, którzy najlepiej płacili, łącznie z przywódcą talibów, co zmusiło go do walki przeciw rodakom.
Kawałek był niepokojący, dramatyczny, a także smutny.
Nie miał nic wspólnego z prawdą.
Nigdy nie spotkałem tego najemnika.
Był zlepkiem kilku osób, z którymi rozmawiałem, o których czytałem albo może śniłem.
Ale czy to miało znaczenie?
Zadziałał przecież jak magiczne żakiecie.
Potem, jeden po drugim, przyszły kolejne tematy. Przyprawiający o zawrót głowy popis kreatywnego pisania.
Grupa bezrobotnych hollywoodzkich aktorów, którzy oferowali swoje usługi rosyjskiej mafii. Żeby oszukać łudzi, przyjmowali różne role – od sprzedawców części komputerowych po kościelnych organistów.
Zespół republikańskich doradców politycznych, którzy w każdej ważniejszej kwestii odwoływali się do Ewangelii.
Gra w samochodowego berka zbierająca żniwo na krajowych drogach – samochody stukające się zderzakami przy prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę tak długo, aż przegrany się rozbije i spłonie.
Tajne stowarzyszenie piromanów, którzy w Internecie handlowali filmowymi relacjami ze swoich największych osiągnięć -pożarów lasów, budynków, eksplozji stacji benzynowych.
Było w tym coś porywającego.
Tworzenie niestworzonych historii. Nadawanie im rangi faktu przedstawionego czarno na białym. Opowiadanie coraz większych bzdur i wstrzymywanie oddechu, dopóki nie okaże się, że uszło mi to płazem. To było jak gra w ruletkę, kiedy zastawia się własny dom.
Rodzaj nałogu.
Byłem uzależniony od pochwał i próśb o kolejne teksty. Nawet od zazdrości kolegów.
Przecież naprawdę mi zazdrościli.
Oczywiście jeden z tych zawistnych reporterów zabrał mnie w końcu do Keatsa, żeby przy pomocy tequili rozwiązać mi język i zgłębić tajemnicę moich błyskotliwych, sensacyjnych tematów. Szczególnie ostatniego – najświeższego, najgłośniejszego – historii o pediatrze, który podłożył bombę pod klinikę aborcyjną. Pamiętam, że tamtego wieczoru długo o wszystko wypytywał: jak poznałem tego lekarza? gdzie? jak wpadłem na to, że podaje mi informacje w postaci anagramów – na przykład nazwę miejsca swojego urodzenia albo miasta, w którym mieszkał?
Dobrze. Może mój kumpel od kieliszka wcale mi nie zazdrościł, może był po prostu rzetelny, chciał chronić zawód, który sobie wybrał, przed czymś, co uważał za niegodne.
Oczywiście ostrzegł dyskretnie pewnego redaktora.
Podobne sytuacje zdarzały się wcześniej. Świetnie opanowałem umiejętność tworzenia szczegółowych notatek, kiedy tylko były mi potrzebne.
Czasem były. Kiedy ktoś, kto – w przeciwieństwie do wytworów mojej wyobraźni – istniał naprawdę, zarzucał mi, że to, o czym napisałem, nigdy się nie wydarzyło, że nigdy nie przeprowadziłem z nim wywiadu, że nie widział mnie na oczy ani o mnie nie słyszał. Ponieważ jednak większość tych osób przedstawiałem w niezbyt pochlebnym świetle, nietrudno było przypisać motywy ich postępowania złości i zwyczajnej chęci zdyskredytowania oskarżyciela. Oczywiście, że twierdzi, że nigdy o mnie nie słyszał, odpowiadałem na stawiane mi zarzuty, jakby w ogóle nie było warto o nich mówić. Każdy by się tak zachował, gdyby w taki sposób opisano go w gazecie.
To, że żyjemy w świecie, w którym wszystkiemu można zaprzeczyć, było dość pomocne.
Wystarczy rzut oka na dzisiejsze wiadomości – wszyscy wszystkiemu zaprzeczają. To zostało wyjęte z kontekstu. Niedosłyszane, niezrozumiane, przedstawione niewłaściwie, w sposób nieprzemyślany albo zwyczajnie wyssane z paka. Nikt za nic nie odpowiada, wystarczy zapytać naszego prezydenta, czy znalazł ostatnio jakąś broń masowego rażenia w Iraku.
Byłem tworem naszych czasów, kimś, kto w innym świecie nie miałby racji bytu.
To mnie w żaden sposób nie usprawiedliwia.
Nie.
Miałem szansę zyskać parę punktów metodą Oprah Winfrey – wzbudzić sympatię, wywlekając w publicznej telewizji historie z dzieciństwa. Mogłem uzyskać choć częściowe odpuszczenie win dzięki anegdotom z rodzinnego albumu państwa Valle.
Przynajmniej jednej anegdocie.
W końcu w naszych czasach jedyną rzeczą modniejszą od zaprzeczania swoim grzechom jest wyznanie ich w telewizji.
Ameryka wciąż nam przypomina, że robienie złych rzeczy jest w grancie rzeczy w porządku, jeżeli ma się dobry powód.
Oparłem się tej pokusie.
Nadal się jej opieram.
Skoro już mowa o pokusach.
Oto jak one wyglądają.
Jak Anna.
Siedzieliśmy we dwoje w Violetta's Emporium.
Na naszym stoliku stała świeczka w ozdobnym szklanym świeczniku rzucająca miękkie, roztańczone światło na twarz siedzącej naprzeciw mnie kobiety. Chociaż oczy Anny sprawiały, że wyglądała pięknie i bez nastrojowego oświetlenia.
Stolik był na tyle ciasny, że nie dało się uniknąć stykania się kolanami. Nie twierdzę, że się przed tym wzbraniałem, przeciwnie: robiłem, co się dało, żeby wciąż ocierać się o jej nogi. Dwa lata temu, przemierzając kraj w drodze do upokorzenia, zatrzymałem się w kurorcie w Arizonie i przepuściłem tam resztkę gotówki na masaż gorącymi kamieniami. Teraz, dotykając kolan Anny, czułem się podobnie jak wtedy, gdy gładkie gorące kamienie przyprawiały mnie o ogniste dreszcze promieniujące do nóg. I w przeciwnym kierunku.
Wiem. Ckliwa szmira najpodlejszego gatunku.
Próbuję tylko odmalować obraz, z pomocą wewnętrznego policyjnego portrecisty odtworzyć to, co mnie wtedy uderzyło.
Oboje zamówiliśmy vermicelli, ale prawie nie tknąłem swojego.
Kobiety, które miały pecha spotkać się ze mną na pierwszej randce, na ogół miały fałszywe przekonanie, że jestem niejadkiem.
Mogę jeść w towarzystwie najładniejszych.
Głód jednej rzeczy przeważa zwykle nad głodem czego innego. Jestem nieustannie głodny miłości i akceptacji – w każdym
razie zdaniem doktora Payne'a, który usiłował zgłębić podłoże moich aspołecznych zachowań.
„Twój ojciec był nieobecny, byłeś maltretowany przez matkę alkoholiczkę – podsumował – nic więc dziwnego, że szukasz ciągłego, mocnego poklepywania po ramieniu”.
Brzmiało to sensownie.
Wyjaśniało również, dlaczego zazwyczaj moje znajomości kończyły się po pierwszej randce. Widocznie bycie w potrzebie nie jest cechą, która czyni mężczyznę atrakcyjnym. Jedyna kobieta, która była innego zdania, wyszła za mnie. Potem miała tego żałować.
Anna i ja rozmawialiśmy o niczym.
Zapytała o moją pracę.
– Miałam na studiach zajęcia z dziennikarstwa – powiedziała, wyginając buzię w podkówkę, co miało, jak sądzę, wyrażać jej brak zdolności w tej dziedzinie. – Co, jak, gdzie, kiedy… co było piąte? Kiepsko mi szło. Nie jestem typem obserwatora. Nie umiem być obiektywna. Oblałam.
– W porządku. Nie jesteś reporterem. Czym się zajmujesz? W twoim profilu nic na ten temat nie było.
– Oczywiście, że było. Gram w zagadki, nie pamiętasz?
– A tak. Urocze.
– Tak sądzisz?
– Tak, tak myślę.
– Pracuję dla organizacji pożytku publicznego – powiedziała. – W samym centrum Santa Monica, chociaż takie rzeczy lepiej pasują do Berkeley: strefa wolna od energii atomowej i tak dalej.
– Co to za organizacja?
– Nic nadzwyczajnego. Czysta planeta, czysta polityka, brudne filmy, wszystko, co bliskie sercu demokraty.
Przejechała środkowym palcem po szklanej krawędzi świecznika, zgarnęła kroplę gorącego wosku i podniosła go do światła, krzywiąc się z bólu.
– Próbowałeś tego kiedyś?
– Czego?
– Gorącego wosku. – Zachichotała i wypiła kolejny łyk chianti.
– W jakim sensie? Dać się nim oblać?
– O, tak.
– Czy własnoręczne oblanie też się liczy?
– Nie wiem. Byłeś praktykującym masochistą?
– Napełniałem zakrętki od butelek do scully. Miałem siedem lat.
– W takim razie to się nie liczy. Co to jest scully?
– Gra podwórkowa z Nowego Jorku. Napełniasz zakrętki od butelek woskiem z kredek, rysujesz kredą kwadrat na chodniku i próbujesz wyeliminować przeciwnika z gry. Taka gra w kule, ale nakrętkami.
– Nowy Jork, co?
– Tak, Nowy Jork. Nie rozpoznałaś akcentu?
– Myślałam, że jest litewski. O, ja głupia.
Chciałem jej powiedzieć, że wcale nie jest głupia. Chociaż wiedziałem, że tylko żartuje. Chciałem jej powiedzieć, że jest najbardziej oszałamiającą, wyjątkową i urzekającą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Oczywiście mówiłem to już innym kobietom w innych Violetta's Emporium. Miałem pechowy zwyczaj zakochiwania się na zabój po drugim drinku. Po prostu szukam kogoś, kto mocno poklepie mnie po ramieniu, doktorze Payne.
– Co tutaj robi nowojorczyk? – zapytała.
– Pracuję nad opalenizną.
– Pytam poważnie. Dlaczego tu przyjechałeś?
– Musiałem odpocząć. – Była to jedna z tych odpowiedzi, które rządowe komisje śledcze określają mianem wymijających, chociaż nie są jeszcze krzywoprzysięstwem.
– Od czego? – zapytała, nie odpuszczając. Jej policzki zdobiły rumieńce, malinowe jak sos na crème brulée.
– Miałem trudny okres w poprzedniej gazecie – powiedziałem. Musiałem zmienić temat. – Czy masz chłopaka? – zapytałem.
– Chłopaka? A co to takiego?
Poczułem nagły przypływ słodkiej uwodzicielskiej nadziei.
– Minęło trochę czasu?
– Sporo czasu. Jestem mężatką.
– Aha.
Nadzieja powiedziała „pa, pa” i zostały z niej zgliszcza jak z tamtego samochodu na drodze numer czterdzieści pięć.
– Nie łam się – powiedziała Anna. – Myślę poważnie o tym, żeby go rzucić.
– Naprawdę?
– Mieszka z dwudziestoczteroletnią instruktorką aerobiku. Więc przyszło mi to na myśl.
– Rozwiedziecie się? – zapytałem.
– Nie wiem. W końcu tak. Pewnie. To nie takie łatwe. Mamy syna.
– Naprawdę? Ile ma lat?
– Cztery.
– Jak ma na imię?
– Cody. Czy mogę być standardową nudną mamusią i pokazać ci jego zdjęcie?
– A czy będę musiał nad nim wydawać standardowe „ochy” i „achy”?
– Tak.
– Dobra.
Wyjęła portfel i otworzyła.
– Proszę. Oooch.
Blond krasnal pedałuje na dziecięcym rowerku. Anna pilnuje go z tyłu.
– Co to jest ta rzecz, którą trzymasz? – zapytałem.
– Nie widziałeś urządzenia pomagającego zaszczepić pewność siebie i niezależność u twojego przedszkolaka?
– Chyba nie.
– To rowerek z rączką. Twoje dziecko pedałuje, a ty pchasz. Wydaje mu się, że szarżuje jak Dennis Hopper w Easy Riderze, ale tak naprawdę to ty kierujesz. Takie małe oszustwo.
– No. Czy mógłbym dostać coś takiego?
– Następnym razem jak będę w Toys'R'Us, masz to jak w banku – powiedziała. – No, a jak tam z tobą?
– Ze mną? Co?
– Wolny? Żonaty? Rozwiedziony? Rozwodzący się?
– Odpowiedź C.
– Aaa. Jak to jest? Dostać rozwód.
Wahałem się na tyle długo, że Anna przeprosiła mnie za swoje wścibstwo.
Odpowiedziałem mimo to.
– To była w dużej mierze moja wina. W pewnym sensie to spieprzyłem.
Coś mi się przypomniało. Mimowolnie – ktoś zaczyna mówić o swoim nieudanym małżeństwie, a toksyczne wspomnienia zatruwają nas jak biernego palacza. Moja słodka i lojalna żona wychodząca do kawiarni Starbucks, żeby nigdy nie wrócić. Zanim wyszła z naszego mieszkania, wymamrotała coś o waniliowym frappuccino i o potrzebie przemyślenia tego wszystkiego. „To wszystko” było publicznym oszustwem, którego dopuściłem się w znanym amerykańskim dzienniku – i chyba również w swoim małżeństwie, bo przecież powiedziała „tak” prawdziwemu dziennikarzowi śledczemu, który w gruncie rzeczy nim nie był. Moja eks, jako architekt specjalizujący się w drapaczach chmur, miała tendencję do patrzenia na życie w kategoriach konstrukcji – projekt dobrego związku musiał uwzględniać fundament zaufania. Spowodowałem zbyt wiele pęknięć w murach oporowych i konstrukcja stała się niestabilna.
– Przykro mi, że nie wypaliło.
– Mnie również.
Zapytałem, dlaczego nie dala mi po prostu swojego numeru telefonu tamtego wieczoru na parkingu.
– Dałam. W pewnym sensie.
– Napisałaś mi swój login na skrzyni biegów. Skąd wiedziałaś, że tam zajrzę?
– Nie wiedziałam. Ale jeśli tak się stało, to być może dlatego że tak miało się stać.
– Przeznaczenie?
– Może. Ale masz kompletnie zajeżdżony silnik, zdarzyło ci się chociaż raz zmienić olej? Coś mi mówiło, że zajrzysz jeszcze pod maskę. Poza tym zapisałam login na gaźniku, nie na skrzyni biegów.
Roześmialiśmy się. Sięgając po kieliszek, przewróciłem go i wylałem wino na jej kolana.
– Cholera – zakląłem.
Zerwaliśmy się na równe nogi, Anna próbowała strzepnąć krople, podczas gdy ja sięgałem po serwetkę, maczałem ją w wodzie i bez przekonania usiłowałem wytrzeć jej zniszczoną sukienkę.
Wtedy zrobiła coś cudownego. Poza tym, że nie wybiegła z restauracji, nazywając mnie Shrekiem.
Powiedziała:
– Jeżeli chciałeś wykorzystać mnie seksualnie, wystarczyło zapytać.