ROZDZIAŁ 23

Okazało się, że zawartość alkoholu w mojej krwi była dwukrotnie wyższa od dozwolonej.

W każdym razie byłem wystarczająco pijany, żeby nie zauważyć, jak szeryf Swenson stawia swój czarny bucior rozmiar czterdzieści pięć na mojej drodze. Zauważyłem go dopiero na swoim karku. Kiedy leżałem na ziemi z policzkiem przyciśniętym do asfaltu, ciągle rozgrzanego od pustynnego słońca, i poczułem brutalny ciężar buta, dotarło do mnie wyraźne przesłanie na temat tego, kto tu rządzi.

Doszedłem do wniosku, że to koniec. Mojego życia. Widocznie miałem skończyć tutaj, na pustej drodze w środku kalifornijskiej pustyni.

Jak się okazało, szeryf po prostu pouczał mnie, jakie są konsekwencje brawurowej jazdy.

Pouczenie przyjąłem.

Dmuchnąłem w alkomat, zostałem przesłuchany w sprawie tego, gdzie i w co uderzyłem. Swenson zacytował przepisy dotyczące jazdy po pijanemu i ucieczki z miejsca wypadku. No dobrze, dwóch wypadków.

A potem, o dziwo, zostałem wypuszczony.

Mógł mi zafundować noc w więzieniu, żebym przemyślał swoje uczynki, o czym mi przypomniał, dając do zrozumienia, jaki jest łaskawy.

Podziękowałem.

Choć myślałem o czymś zupełnie innym.

Nie widział pick-upa. Jak to możliwe?

W jakiś sposób, wbrew wszelkim prawom fizyki, nie zauważył niebieskiego pick-upa, który ścigał mnie z prędkością ponad stu czterdziestu kilometrów na godzinę.

Gdzie się podział pick-up?

Może tamten zauważył policyjne światła, zwolnił i zjechał na bok albo gdzieś skręcił?

Może Swenson rzeczywiście go nie widział.

Rozważałem też przykrą możliwość, że miewam halucynacje.

Była przecież ta twarz w kręgielni, ta sama, którą zobaczyłem potem w świetle lampy – już drugi raz zniknęła mi z oczu.

Czy to możliwe, żebym miał coś z głową? Może potrzebuję psychotropów w ilościach hurtowych jak Dennis Flaherty?

Nie.

Łatwo kwestionować swoją poczytalność, leżąc w łóżku o pierwszej w nocy, kiedy głowa pulsuje od kaca, a na podjeździe stoi miata, która zaliczyła randkę ze zgniatarką złomu.

Coś jeszcze się tu działo.

Wyjąłem z szuflady przy łóżku liścik od Benjamina.

„Wszyskiego najlepszego z okazji setnych urodzin”.

No jasne, zawierał błąd ortograficzny. Dziwne, że nie zauważyłem go wcześniej. Powinien był napisać: „Wszystkiego najlepszego z okazji setnych urodzin”. Ile lat miałby autor kartki, gdyby był synem Belindy? Sięgnąłem do szuflady po ich zdjęcie z bladymi plamkami krwi.

Kiedy je zrobiono, musiała być zima.

Zimy nie były w tej okolicy szczególnie chłodne. Może na tyle, by włożyć beżowy wełniany sweter i ubrać jedyne dziecko w

brązowy sztruksowy płaszczyk z pięcioma czarnymi guzikami. Trzymała go pod paszkami i możliwe, że miał łaskotki, bo wyglądało to tak, jak gdyby chwilę wcześniej, gdy fotograf ustawiał ich do zdjęcia, chłopiec wiercił się i zaśmiewał na jej kolanach. Na zdjęciu uśmiechał się, odsłaniając zęby w uroczy sposób, jakby w każdej chwili miał wybuchnąć hałaśliwym chichotem. Mówią, że zdjęcie nie może ukraść czyjejś duszy, ale chyba czasem może przetrzymać ją jako zakładnika.

Kto zrobił to zdjęcie?

Mąż Belindy? Chciał upamiętnić tę chwilę? Jaką chwilę? Siedzieli pod szyldem kawiarni w Littleton Flats. Może świętowali ten dzień uroczystym lunchem? Co świętowali? Ukończenie przedszkola przez Benjamina? Wygląda na sześciolatka.

Tyle samo lat miał Jimmy.

Katastrofa musiała się wydarzyć niedługo po tym, gdy zrobiono zdjęcie. Może właśnie to, co miało nadejść potem, sprawiało, że fotografia nie dawała mi spokoju.

Tamte trzy dni nieprzerwanego deszczu – wprawdzie niezwykłe jak na pustynię, ale takie rzeczy się zdarzają. Matka natura się wściekła i zawalił się cały świat.

A przynajmniej betonowa zapora.

Zwykły niedzielny poranek w Littleton Flats.

Może Benjamin oglądał zabawne gazety, ucząc się czytać w czasie, gdy Jane biegała, Dick rzucał, a Spot szczekał, a może zastanawiał się, dlaczego wszystkie te przechodzące, biegające i rzucające dzieciaki są białe. A może nie – może dzieci w tym wieku jeszcze nie dostrzegają koloru skóry. Może tego ranka nie mógł się doczekać, kiedy mama wróci do domu i upiecze placek brzoskwiniowy. Nie wiem, czy Belinda piekła placki brzoskwiniowe – pewnie była zajęta sprzątaniem domu białych ludzi w Littleton jak większość czarnoskórych obywateli, którzy w tamtych czasach chcieli zarobić na chleb. Może Belinda ścieliła łóżka, robiła śniadanie, myła dzieci, którymi musiała się zająć w tamten weekend, kiedy usłyszała pierwszy pomruk

podobny do grzmotu, chociaż dzień był bezchmurny. „Jakie to dziwne – musiała pomyśleć, wszyscy musieli tak pomyśleć – słychać grzmoty, a na niebie nie widać ani jednej chmurki”.

Najpierw woda zniszczyła wieżę ciśnień.

Dowiedziałem się tego z mikrofilmów.

To trochę ironiczne – woda uderzyła w samą siebie.

Kiedy było po wszystkim, znaleziono wieżę jedenaście kilometrów od miejsca, w którym stała. W pobliżu natrafiono również na jedyną osobę, która przeżyła katastrofę – trzyletnią dziewczynkę płynącą na drzwiach do piwnicy wyrwanych z zawiasów przez wodny wir. Utrzymała się na powierzchni, sunąc na fali zniszczeń niczym dziecięcy miłośnik surfingu w hawajskiej zatoce Waimea.

Miasteczko zostało zrównane z ziemią. W wiadomościach porównywano je do Hiroszimy – bo to skojarzenie odpowiadało ówczesnemu wyobrażeniu większości Amerykanów o całkowitej zagładzie.

Znalazłem kilka zdjęć.

Porównanie było trafne.

Tu i ówdzie sterczały fragmenty betonowych lub stalowych konstrukcji jak jakieś dziwaczne abstrakcyjne rzeźby. Nie bardzo dało się rozpoznać, czym kiedyś były.

Ze względu na groźbę epidemii – wszystkie te wzdęte ciała w śmierdzącej wodzie – okolica została zamknięta. Trzeba było miesięcy, by wydobyć zwłoki wszystkich ofiar, uratować to, co nadawało się jeszcze do uratowania, zabić deskami, wyburzyć i wywieźć resztę. Potem przyszła kolej na załamywanie rąk, refleksje, a wreszcie, co nieuniknione, na szukanie winnych. Utworzono niezależną komisję, której zadaniem było zbadanie przebiegu budowy tamy Aurora, skrupulatne przestudiowanie projektów, dokumentacji związanej z zamówieniami…

Dryń, dryń.

Dźwięk telefonu sprowadził mnie z Littleton Flats sprzed pięćdziesięciu lat do teraźniejszości, która w ten sposób domagała się uwagi.

Odebrałem.

– Tom Valle?

– Tak. Kto mówi? – Dzwonek telefonu ponownie uruchomił młot pneumatyczny w mojej głowie. Łup… łup… łup…

– John Wren. Dzwoniłeś do mnie? – zapytał z nieuchwytną pretensją w głosie.

– Tak, dzwoniłem. Dziękuję, że oddzwaniasz.

– Nie ma sprawy – stwierdził Wren.

Przez chwilę nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

Jak się ostatnio czujesz, John? Wyjesz jeszcze do księżyca?

Rozwiązał problem za mnie. Zapytał o Hincha.

– Ma się dobrze – powiedziałem, a potem się poprawiłem.

– Właściwie to nie, nie ma się dobrze. Jego żona znowu jest chora.

– Fatalnie.

– Tak.

Cisza.

– To czego właściwie chcesz? – zapytał.

– Katastrofa tamy Aurora. Hinch powiedział, że zamierzałeś o tym napisać.

– Katastrofa? Uhm, zgadza się.

– Co się stało?

– Niewiele.

– Nie rozumiem.

– Ciężko było namówić kogoś do rozmowy. Większości ludzi nie było jeszcze wtedy na świecie.

– Więc nie udało ci się z nikim porozmawiać?

– Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że było ciężko. Dlaczego piszesz o katastrofie tamy Aurora?

– Z tego samego powodu co ty – zginęły osiemset dziewięćdziesiąt trzy osoby.

– Osiemset dziewięćdziesiąt dwie. Zapominasz o tej dziewczynce.

– Racja. Dziewczynka.

– Rozmawiałem z nią – powiedział. – Nadal żyje.

– W Littleton?

– W San Diego. Odszukałem ją. Była pierwszą osobą, z którą rozmawiałem.

– Jak poszło?

– W porządku. Jak na kogoś, kto miał wtedy trzy lata, zapamiętała nieprawdopodobnie dużo. – Usłyszałem dźwięk zapalanej zapałki i wciąganego dymu. – Miałem z tym mały problem.

– To znaczy?

– To znaczy, że były to dość niezwykłe wspomnienia.

– Niezwykłe?

– Jeżeli twoim zdaniem statek kosmiczny pełen robotów z kosmosu, które wyciągają kogoś z wody, trafia się codziennie, to właściwie nie było to nic niezwykłego.

– Roboty z kosmosu?

– Właśnie. Roboty z kosmosu.

– Cóż, sam powiedziałeś, że miała wtedy trzy lata.

– Uhm. Oczywiście część z tego, co zapamiętała, brzmiała prawie wiarygodnie. Reszta dobrze by się prezentowała w „National Enquirer”.

– To znaczy, że było coś więcej niż roboty z kosmosu?

– Właśnie. Poza robotami z kosmosu miała tego dnia wiele przygód… – Jego głos się oddalił.

– Na przykład?

– Czy mogę cię o coś spytać?

– Jasne.

– Tom Valle. Nazywasz się tak samo, jak ten… oszust… wiesz, o kim mówię. Pewnie ciągle cię o to pytają. Musi ci się ciężko pracować w tej samej branży?

– Owszem, niełatwo.

– Myślałeś o tym, żeby zmienić nazwisko?

– Nie.

– Racja. Nie musisz przecież zmieniać nazwiska, dlatego że ktoś inny zmieszał je z błotem, prawda?

– Prawda.

– Co się z nim stało? Czy ten gość poszedł do więzienia?

– Nie, nie poszedł.

– Mógłbym przysiąc, że poszedł do więzienia. Zasługiwał nato.

– To ja jestem Tom Valle.

– Wiem.

– Nie, ja jestem tym Tomem Valle'em, o którym mówisz. Tym, który nie poszedł do więzienia.

– Wiem – powtórzył. – Sprawdziłem to, kiedy odebrałem twoją wiadomość. Byłem ciekaw, czy mi powiesz.

– Powiedziałem.

– Prawdę mówiąc – bo mówimy tutaj prawdę – jestem zaskoczony, że nie zmieniłeś nazwiska. A jeszcze bardziej dziwi mnie to, że znowu pracujesz w gazecie. Nawet jeśli to gazeta w miasteczku Pleasantville. Hinch chyba wie?

– Tak.

– To dobrze. Czy to ma być próba resocjalizacji?

– Zapytaj jego.

– Może powinienem. W końcu to trochę tak, jak wpuścić pedofila z powrotem do szkolnej klasy, prawda?

– To stare dzieje. Zgodnie z orzeczeniem sądu spłaciłem dług względem społeczeństwa. Szczerze. Moglibyśmy zmienić temat? Byłem po prostu ciekaw, czy mógłbyś podzielić się ze mną informacjami o…

– Bardziej mnie martwi twój dług względem dziennikarstwa – przerwał mi. – Tego długu nie możesz spłacić. Ludzie tacy jak ty niszczą nasz zawód. Łamią niepisane zasady. Przez takich jak ty wszyscy jesteśmy dziennikarzami tabloidów – powiedział, podnosząc głos. – Byłeś wiarygodny. To naprawdę

było coś. Trafiłeś tam, gdzie większość z nas miała nadzieję kiedyś się znaleźć. Ale nie daliśmy rady. Teraz przez ciebie przeciętny Joe sądzi, że być może wszystko jest bzdurą, że reality TV to kit, że wymyślamy rzeczywistość. Dlatego oddzwoniłem. Chciałem ci to powiedzieć.

Siedziałem i słuchałem jego zarzutów, nie rozłączając się. Może dlatego, że nadal był trochę szalony – chociaż miał rację. Można być szalonym i mieć rację, prawda? A może dlatego, że minęło trochę czasu, sporo czasu, odkąd ktoś wygarnął mi prawdę, nie owijając w bawełnę. W dniu, kiedy – chcąc uniknąć spojrzeń spode łba i chłodnego traktowania – próbowałem wymknąć się z biura ze swoim nędznym dobytkiem w pudełku, kilku samozwańczych mścicieli zdołało osaczyć mnie na korytarzu i założyć podwójnego nelsona dziennikarskiego oburzenia. Jednym z nich był mój kumpel od kieliszka, ten, który wyrył na moim biurku osobliwą wiadomość. „Kłamię, więc jestem”. Przyjąłem ich diatrybę tak samo jak teraz krytykę Wrena – nie dałem nura do windy, nie rzuciłem się w kierunku schodów ani nie zamierzyłem się na nich. Słuchałem ze stoickim spokojem niczym Chuck Connors, kiedy odcinano naramienniki od jego munduru kawalerzysty, zanim został wyrzucony z Fort Apache na początku Napiętnowanego. Częściowo sprawiły to pouczenia doktora Payne'a, abym uznał swoją winę. Po części uważałem, że na to zasłużyłem. A po części miałem wtedy nadzieję, że jeśli usłyszę to od nich, może nie będę musiał wysłuchiwać tego od niego. Od człowieka na końcu korytarza, którego osobiście zniszczyłem, który kilka tygodni później miał raz na zawsze zostać wyrzucony z fortu i do którego dzwoniłem pijany jak świnia, ale nie odzywałem się ani słowem.

– A więc przeszedłeś już leczenie odwykowe?

– Nie byłem alkoholikiem. Wymyślałem historie. Przestałem.

– Milo mi to słyszeć.

– Ciekawi mnie tamta sprawa. Katastrofa tamy Aurora.

– Już to mówiłeś.

– Dlatego do ciebie zadzwoniłem. Zastanawiałem się, czy wiesz coś na temat ostatecznej liczby ofiar. Czy doliczono się w końcu wszystkich ciał?

– Jak to: doliczono?

– Czy ktokolwiek, o kim sądzono, że zginął w katastrofie, odnalazł się później żywy?

Cisza.

– Rzecz w tym – powiedział – że moim zdaniem do ciebie nie stosują się zasady dziennikarskiej uprzejmości.

– Moim zdaniem ktoś, o kim sądzono, że zginął w powodzi, w rzeczywistości ocalał. Myślę, że pojawił się ostatnio i odwiedził matkę, która skończyła sto lat. Podejrzewam, że to mógł być ten sam człowiek, który zginął później w wypadku samochodowym z cudzym portfelem w kieszeni. Nie mam pewności, ale myślę, że to prawdopodobne. Próbuję połączyć fakty.

Usłyszałem tap, tap, tap papierosa o popielniczkę.

– O co mnie właściwie prosisz? O pomoc? Jak? Chcesz, żebym zajrzał do swoich notatek? O to ci chodzi?

– Jeśli nie sprawiłoby ci to zbytniego kłopotu.

– Nie sprawiłoby. Gdybym chciał. Ale nie chcę. Nie dla ciebie.

Teraz w jego głosie słychać było zniecierpliwienie, za którym kryła się chęć odłożenia słuchawki.

– Może tak właśnie spłacam swój dług – powiedziałem.

– Co?

– Dług, o którym wspomniałeś. Względem dziennikarstwa. Może to mój sposób. – Nie wiem właściwie, dlaczego z tym wyskoczyłem, nie mam pojęcia, ale kiedy już to z siebie wyrzuciłem, uznałem, że zabrzmiało słusznie. Z braku lepszego słowa można powiedzieć, że wypadło to prawdziwie.

Słyszałem, jak znowu się zaciąga, i wyobraziłem sobie spiralę niebieskawego dymu kłębiącego się pod sufitem.

– Pomyślę o tym – powiedział po przerwie, która wydała mi się dość długa.

– Dziękuję.

– Nie dziękuj. Nie powiedziałem „tak”.

Загрузка...