Jechałem i nagle stanąłem.
Silnik zgasł, a samochodem szarpnęło w kierunku pobocza, jak gdyby otrzymał cios.
Byłem wściekły z dwóch powodów.
Braku samochodu i braku klimatyzacji.
Było parszywie gorąco.
Z drugiej strony widziałem światełko w tunelu. Coś z przewodem cewki zapłonowej, tak powiedziała Anna. Miałem wskazówkę.
Podniosłem gorącą maskę i zajrzałem do środka z nieśmiałym uczuciem nadziei. Skupiłem się na miejscu, wokół którego szperała Anna. To było proste – luźny przewód wystający z obudowy.
Udało mi się podłączyć go z powrotem. Już miałem zatrzasnąć maskę, kiedy zauważyłem napis na pokrywie skrzyni biegów. W każdym razie podejrzewałem, że to jest skrzynia biegów.
Ktoś napisał coś palcem w zaschniętym brudzie.
To był login. Identyfikator – dla tych, którzy wciąż opierają się magii Internetu.
AOL: Braakk.
Anna zostawiła mi współczesny odpowiednik numeru telefonu.
Pomyślałem sobie, że to nawet urocze. Dobra, bardziej niż urocze.
Nie będę udawał, że było mi to obojętne. Już dawno nie zdarzyło mi się spodobać kobiecie, która podobałaby się mnie. Jak mawiają beduini – długo nie było wodopoju.
Zaschło mi w gardle.
Po powrocie do domu wypróbowałem login. Zalogowałem się na AOL, gdzie używałem pseudonimu Starreport – wybrałem go, zanim jeszcze Ken Starr* wydał osiemdziesiąt milionów dolarów podatników na dochodzenie w sprawie seksu oralnego. A także zanim moje własne postępowanie spowodowało, że posługiwanie się loginem pochodzącym od słów „star reporter” nabrało cech skrajnej farsy.
* Kenneth Starr – kontrowersyjny prokurator, który byt oskarżycielem byłego prezydenta USA Billa Clintona, autor 455-stronicowego dokumentu zwanego Raportem Starra zawierającego szczegółowe opisy kontaktów seksualnych prezydenta z Moniką Lewinsky.
Nigdy nie zawracałem sobie głowy tym, żeby go zmienić.
Profil użytkownika Braakk był następujący:
Nazwisko: Anna Graham
Lokalizacja: Stan Chaosu, a czasem Braakku.
Płeć: Zgadnij
Związek małżeński: Czy to nie oksymoron?
Hobby i zainteresowania: Gra w zagadki.
Zajęcie: Tak.
W opisie miała cytat z tekstu piosenki Roberta Zimmermanna znanego również jako Bob Dylan: „Lepiej zacznij pływać albo pójdziesz na dno jak kamień”.
Trudno było się oprzeć komuś, kto miał taki profil. Szczególnie gdy składał w nim hołd jednej z najważniejszych piosenek dwudziestego wieku, którą, jako jedną z ulubionych, ulokowałem już bezpiecznie w swoim iPodzie.
Sprawdziłem, czy Braakk jest dostępna. Nie była.
Wysłałem jej maila.
W każdym razie spróbowałem. Starałem się utrzymać równowagę między niedbałym, przyjacielskim tonem a wrażeniem szalejącej żądzy. Najlepiej w sposób inteligentny i dowcipny – choć trochę.
Utknąłem na „Cześć”.
Jak już wspomniałem, to było dawno. Kiedyś produkcja podszytych flirtem przekomarzanek przychodziła mi bez wysiłku. Oczywiście było to jeszcze w czasach, gdy fabrykowałem wiadomości. Być może tworzenie fikcji na temat innych ludzi szło w parze z tworzeniem fikcji o sobie. Czy nie to właśnie robią ludzie w mroku baru – zakładają maskę, mając nadzieję spodobać się komuś innemu?
Teraz, kiedy już nie zmyślałem, trudno mi było zbudować pełne zdanie.
Ale udało się.
„Cześć, Anno – napisałem. – Na szczęście przewód od cewki zapłonowej znowu się poluzował, bo w przeciwnym razie mogłoby minąć sporo czasu, zanim zauważyłbym Twoją wiadomość”.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy to mogło przyjść do głowy również Annie i czy poluzowała przewód celowo. Nie, uwierzyć w to choćby przez chwilę, byłoby szczytem nieposkromionej pychy.
„Miałem nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Rozważałem pomysł wyjazdu do Santa Monica, usadowienia się gdzieś przy promenadzie i oczekiwania, aż się pojawisz. Czy jesteś jeszcze w mieście? Jeśli tak, to chętnie kupiłbym Ci drinka. Albo wyspę. Cokolwiek zechcesz”.
Gdy tylko wysłałem wiadomość, doszedłem do wniosku, że trąci desperacją.
Za późno. Może i jest sposób na skasowanie wysłanego maila, ale ja go nie znałem.
Było to trochę jak w czasach szkoły średniej, kiedy zdarzało się chlapnąć coś przez telefon i w następnej sekundzie tego pożałować. Ale z drugiej strony może ona też była zdesperowana?
Desperacja jest dość powszechna w dzisiejszym świecie.
Wieczór w kręgielni.
W Niech Mnie Kule Biją panował wyjątkowy tłok. I wyjątkowy hałas, nawet jak na kręgielnię. Z jakichś powodów przesunięto rozgrywki ligi kobiet i grywaliśmy teraz w te same wieczory.
Na dobry początek Sam ponownie zaproponował mi kupno ubezpieczenia na życie. Ponownie odmówiłem.
A Seth to już osobna historia. Zachowywał się jak dwulatek z zespołem nadpobudliwości psychoruchowej. Po każdym rzucie wykonywał improwizowaną interpretację przeboju Who Let the Dogs Out - gardłowej części chóralnej. Uuu-ooo-ooo-ooo-ooo, któremu towarzyszyła seria pchnięć biodrami w stylu raperki Lii' Kim.
Kilka kobiet grających cztery tory od nas zastygło w połowie gry, przyglądając mu się, jak gdyby nie mogły do końca uwierzyć w to, co widzą.
Wtajemniczyłem Marva w swoje problemy z samochodem.
– Przewód od cewki zapłonowej, hm. Podjedź do mnie, to rzucę okiem – powiedział. – Gratis.
– Dzięki.
– No problemo.
Marv był znany ze swojego spokoju. Ktoś taki jak on mógłby obserwować, jak rośnie trawa, i świetnie się przy tym bawić.
Takiej postawy oczekuje się od pracownika telefonu zaufania dla osób o skłonnościach samobójczych. Gdybym kiedyś znowu pomyślał o skończeniu ze sobą, zadzwonię do Marva.
Teraz myślałem o czymś innym.
Śledztwo w sprawie wypadku prowadziło donikąd. Kiedy szeryf Swenson oddzwonił do mnie (po kilku dniach), zareagował na moje nowiny o braku Eda Crannella w Cleveland ledwo powstrzymywanym ziewnięciem. To był wypadek, przypomniał mi. Co oznacza, że nikogo nie obchodzi, czy Ed Crannell się znajdzie, czy nie.
No i był jeszcze ten intrygujący, ale wciąż niezrozumiały liścik od Benjy'ego.
I była Anna.
Odpowiedziała na moją wiadomość.
„Biorę wyspę – napisała. – Palmy i ciepła woda mile widziane. A jak już będziesz na zakupach, to poproszę jeszcze o martini”.
To w pewnym sensie żałosne, jak bardzo uszczęśliwiło mnie tych kilka słów. Zupełnie jak gdyby wyszeptała dwa magiczne słowa. Natychmiast odpisałem. Umówiliśmy się na następny wieczór w Violetta's Emporium, jedynej przyzwoitej włoskiej restauracji w mieście.
Ze zdziwieniem zauważyłem u siebie odruchy wielkoduszności, może nawet przypływ szczęścia, no, w każdym razie nadziei. Tylko że szczęście to rzeczywistość podzielona przez oczekiwania, a moje oczekiwania wyraźnie wzrosły.
Kiedy zauważyłem Setha stojącego twarzą w twarz z dwoma wkurzonymi facetami, w pierwszym odruchu byłem gotów postawić im piwo.
Coś najwyraźniej umknęło mojej uwadze. Tego wieczoru zdobywałem punkty, jednocześnie rozmyślając, jak mógłbym je zdobyć jutro. Tymczasem dwóch facetów z jakiegoś nieznanego powodu wrzeszczało na Setha.
– Wyjdźmy na zewnątrz – zasugerował jeden z nich.
Seth opierał się jednak tej sugestii.
– Pieprzcie się – wykrzyknął. W prawej ręce trzymał kulę do kręgli, wymachując nią luźno, jakby miał zamiar użyć jej w charakterze broni.
Sam próbował interweniować.
– Luz, chłopaki.
– Nie wtrącaj się, tłuściochu – powiedział jeden z nich. – Ten palant obraził nasze panie.
Obraził?
Wtedy zrozumiałem. Seth wykonywał swoje psie popisy, a jednej z kobiet się to nie spodobało. Bo jego spontaniczne zawodzenie przypominało epitety, jakimi w Nowym Jorku robotnicy budowlani obrzucają przechodzące kobiety. Seth mógł po prostu powiedzieć towarzystwu w kręgielni, że jego radosne okrzyki nie były skierowane do kogoś w szczególności, lecz do całego wszechświata.
Cały Seth.
– Te pieski? – zapytał. – Trzeba było założyć im kagańce.
To wystarczyło, żeby jeden z nich pchnął go na podajnik do kul. Seth pozbierał się chwiejnie.
Kiedy rzuciłem się, odgrywać rolę mediatora, zobaczyłem BJ-a wyłaniającego się zza baru z kijem baseballowym w rękach. Zajście miało zadatki na paskudny incydent, idealny na nagłówek jutrzejszego „Littleton Journal”.
– Hej, chłopaki – powiedziałem. – Jesteśmy w kręgielni.
– Dzięki, dupku – wymamrotał większy, nawet na mnie nie patrząc. – Myślałem, że w bibliotece publicznej.
Seth wziął niezgrabny zamach kulą, celując w głowę większego faceta, lecz chybił o kilometr i zatoczył się, wpadając na stolik do zapisu punktów. Przyszło mi do głowy, że na jego równowagę wpłynęło jakieś pięć czy sześć piw. Z kulą do kręgli czy bez kuli był łatwym celem.
Facet dał Sethowi w twarz. Seth osunął się ciężko. Jakaś kobieta krzyknęła w głębi kręgielni – chyba nie była to żadna
z tych kobiet, które wysłały dwóch kretynów, aby bronili ich honoru.
Udało mi się chwycić za rękę tego, który stał bliżej. Nie wyglądał może tak imponująco jak jego przyjaciel, ale i tak pod koszulką dało się wyczuć okazałe mięśnie.
Odwrócił się w moją stronę, cofając prawą pięść. Poczułem nagły przypływ adrenaliny, podobny do efektu, jaki wywoływała u mnie koka, którą zacząłem wdychać w Nowym Jorku podczas ostatnich nieznośnych dni. Zrobiłem unik, a pięść musnęła moje ucho. Wszyscy zaczęli gromadzić się wokół naszego toru, większość po to, żeby się pogapić, ale niektórzy wyglądali na zwabionych perspektywą staroświeckiej burdy w barze.
Łup!
Kij baseballowy BJ-a trzasnął w pobliski stolik, wystrzeliwując w powietrze półtorej butelki millera high life.
Spora ilość piwa opryskała wściekłego nie na żarty faceta, którego uczepiłem się ze wszystkich sił.
Trochę płynu dostało mu się do oczu. Zaklął, skrzywił się i zakrył twarz wolną ręką. Jego chwilowa ślepota pozwoliła mi zastosować coś w rodzaju niedźwiedziego uścisku – raczej Misia Jogi niż grizzly.
Sethowi udało się jakoś wstać i zastygnąć we wzbudzającej wątpliwy respekt pozycji bokserskiej. Wyglądało na to, że wszyscy na coś czekają.
Albo na kogoś, kto trzymał kij baseballowy nad głową.
– Wybraliście sobie nie najlepsze miejsce – powiedział BJ niezwykle spokojnym głosem.
Nikt nie ośmielił się polemizować, łącznie z facetem, którego ściskałem jak dawno utraconego przyjaciela.
Czułem zapach potu i wody po goleniu. Powoli zwolniłem uścisk. Odsunął się i posłał mi mordercze spojrzenie, ale nie próbował wznowić działań wojennych.
Seth nadal się kiwał i zataczał.
– Szczekał na moją dziewczynę – powiedział ten, który zaatakował Setha. Najwyraźniej poczuł potrzebę wyjaśnień. To mogłoby być jego wystąpienie w telewizji w roli szubrawca z talk-show pod tytułem „Dlaczego ciągle kogoś biję”: ogolona większa część głowy i krzykliwy tatuaż kapeli Judas Priest wyeksponowany na ramieniu.
– On szczekał tak po prostu – powiedziałem. – Szczerze. Taki już jest. Żywiołowy.
Seth chyba nie docenił moich wysiłków, aby go obronić. Możliwe, że nie wiedział, co znaczy żywiołowy, i zastanawiał się, czy nie wrabiam go przypadkiem w coś kompromitującego.
– No właśnie – powiedział BJ, wciąż trzymając wysoko kij. – Nie było faulu, nikt nie ucierpiał – widocznie nie znalazł stosownej analogii w grze w kręgle. – Myślę, twardziele, że możecie uznać wieczór za zakończony.
Określenie „twardziele” zabrzmiało sarkastycznie.
– Hej – powiedział Sam – może wszyscy podamy sobie ręce?
Chyba chciał załatwić sprawę w sposób cywilizowany, może nawet planował zaoferować im ubezpieczenie na życie, kiedy już wszyscy się pogodzimy.
– No – powiedział niezrażony brakiem zainteresowania jego propozycją. – Co wy na to?
Niewiele. Facet, który dał Sethowi po mordzie, prychnął szyderczo, odwrócił się i zwyczajnie sobie poszedł.
Sam, oblany rumieńcem, zwrócił się ze swą lekko przywiędłą gałązką oliwną do drugiego osiłka. Nadal brak chętnych. Facet pokręcił głową, jak gdyby Sam był niedorozwiniętym dzieckiem, po czym poszedł w ślady kumpla.
Wtedy właśnie go zobaczyłem.
Obserwowałem, jak idą wzdłuż torów, pewnie po te swoje panie, które Seth tak ciężko obraził. Kilku mężczyzn poklepało ich po plecach i rzuciło słowa aprobaty w ich kierunku.
Znałem jednego z nich.
Ostatnim razem, kiedy go widziałem, trzymał w ręce narzędzie hydraulika. Albo nie narzędzie, tylko coś, czym można było zrobić dziurę w ścianie i podważyć obudowę gniazdka telefonicznego. Zwrócił w moim kierunku swoją twarz o rysach tak niewyraźnych, jakby jakimś sposobem opuścił ostatni trymestr życia płodowego, i patrzył. Mógłbym przysiąc, że się uśmiechał.
Było mi niedobrze.
Nie ruszyłem się z miejsca ani nie wezwałem policji.
Spojrzałem na Setha, niemo szukając wsparcia. Kiedy odwróciłem się znowu, hydraulik zniknął.
Wiem. To brzmi, jakbym miał halucynacje.
Nie miałem.
Był tam, a potem go nie było, zdążył się uśmiechnąć i zniknął.
Rzuciłem się do stolika zajmowanego przez dwie pary w średnim wieku w jednakowych koszulkach do gry w kręgle. Wszyscy jedli tłuste frytki i hot dogi z sosem chili.
– Ten człowiek, który tu przed chwilą stał, dokąd on poszedł? – zapytałem ich.
Przyglądali mi się nieufni. I skonsternowani. Jaki człowiek, który przed chwilą stał, gdzie, mówiły ich twarze.
– Kto? – spytała w końcu jedna z kobiet.
– Mężczyzna, który stał obok waszego stolika…
– Ten, z którym się biłeś? – spytała. – Jest tam.
– Nie, nie on. Ten, który coś mu szepnął, kiedy tędy przechodził.
– Komu coś szepnął? – spytał jeden z mężczyzn. Chyba chętnie poparłby propozycję BJ-a, żebym opuścił lokal. Albo chociaż zostawił ich w spokoju.
– Jestem reporterem tutejszej gazety, chciałbym tylko wiedzieć, kim jest facet…
– Nie wiemy, o kim mówisz – powiedziała kobieta, patrząc na mnie prawie z litością.
Dałem spokój i rozejrzałem się po kręgielni. Większość ludzi wróciła już do gry, uznając występ za zakończony. Jutro w pracy będą mieli o czym mówić przy porannej kawie. „I wtedy on wziął kulę do kręgli i…”
Popędziłem do męskiej toalety. Jakiś licealista podziwiał w lustrze swój kolczyk w języku. I tyle.
Wydostałem się na zewnątrz budynku, ale tam również nie było hydraulika.
Tylko resztki mojej drużyny.
Seth opowiadał właśnie Samowi i Marvowi, jak zamierza wyrównać rachunki z tą ciotą, która znienacka dała mu w twarz.
– Tylko poczekajcie – odgrażał się. – Ma to jak w banku.