ROZDZIAŁ 21

Powrót do domu stał się wyprawą w użalanie się nad sobą.

Okolica nie była mi obca, miałem okazję bywać tam wielokrotnie podczas dwunastu miesięcy, które spędziłem zamknięty w swoim mieszkaniu w Noho jak więzień w izolatce. Często wtedy litowałem się nad sobą, próbując miejscowej tequili i bazgrząc kartki pocztowe do doktora Payne'a: „Bawię się kiepsko, szkoda, że Pana tu nie ma”.

Oszczędziłem Annie psychobełkotu, ale doktor Payne nie miał takich zahamowań.

„Dlaczego ten kłamca skłamał?”

Naprawdę chcesz wiedzieć, Anno?

Jesteś pewna?

Ponieważ obudziłem się o kilka godzin za późno i kłamstwo było mi potrzebne.

Ponieważ Ward Cleaver* dziennikarzy pogłaskał mnie po głowie i powiedział „dobra robota”.

* Ward Cleaver – bohater serialu Laeve it to Beaver emitowanego w telewizji amerykańskiej w latach 50. i 60. Mądry i odpowiedzialny ojciec.

Nie wystarczy?

Mam mówić dalej?

Ponieważ okłamywałem dziewięcioletniego siebie. Wmawiałem sobie, że mój tata nie sypia z tamtą kelnerką, że wróci do domu lada chwila, że moja mama nie jest sadystką ani pijaczką, że mężczyźni idący z nią na górę naprawdę mnie lubią, podczas gdy nie lubili nawet jej.

Że Jimmy był niezdarą.

„Dzieci alkoholików mają tendencję do zauważania tego, co chcą, i niezauważania tego, czego nie chcą widzieć”, powiedział doktor Payne.

Nie masz o tym pojęcia.

Pośliznął się na ślizgawce i uderzył się w głowę.

Pośliznął się.

Na ślizgawce.

Kłamałem w odruchu obronnym, jak powiedział doktor Payne. Proszę tego nie potępiać.

Kłamałem, ponieważ kłamstwo łagodzi ból, jest magicznym eliksirem, łatwym wyjściem z sytuacji.

Kłamałem jak z nut, w żywe oczy.

Kłamałem, bo to był mój modus operandi.

Kłamałem w obecności pracowników opieki społecznej. Policjantów. Wszystkich.

„Co się stało, Tommy?”

Pośliznął się.

Na ślizgawce.

I uderzył się w głowę.

Kiedy zobaczyłem jakiś cień zmierzający w kierunku frontowego wejścia do mojego domu, w pierwszej chwili nie zorientowałem się, co widzę.

Nawet kiedy zauważyłem, że intruz w lewej ręce trzyma jakąś torbę, potrzebowałem kilku sekund, żeby pozbierać myśli. To ciekawe, pomyślałem i zdjąłem nogę z gazu.

Włamywacz zatrzymał się w połowie drogi do drzwi wejściowych, a wtedy na jego twarz padło światło uruchamianej

fotokomórką lampy przytwierdzonej do prawie uschniętego wiązu na moim trawniku. Błysk chorego fioletowego światła oświetlił te same ohydne rysy.

Gonisz.

Zaprzyjaźniony hydraulik z sąsiedztwa. Zawsze do usług.

Już wie, że ma towarzystwo.

Miata zatrzymała się nagle na środku ulicy, jak gdyby znowu wypadł kapryśny przewód od cewki zapłonowej.

Pobiegł do swojego pick-upa i odjechał, szybko przekraczając dozwoloną prędkość – bo sto czterdzieści na godzinę to raczej więcej, niż wolno jechać osiedlową uliczką.

Wcisnąłem gaz do dechy i ruszyłem za jego tylnymi światłami.

Kluczył, zmieniał kierunek, manewrował, przemykał wzdłuż wyłożonych sidingiem ścian domów na Redondo Lane, obok 7-Eleven, pizzerii Shakey, baru śniadaniowego, liceum San Pedro i knajpy dla motocyklistów za miastem. Zignorował dwa znaki stopu, dwa czerwone światła i grupkę hałaśliwych nastolatków, którzy na środku ulicy pili piwo z puszek ukrytych w brązowych papierowych torebkach. Musieli dosłownie nurkować na pobocze w poszukiwaniu schronienia.

Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek przedtem jechałem tak szybko.

Może w grze komputerowej.

Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem pijany, do momentu, kiedy wchodząc szerokim łukiem w zakręt drogi wokół szkolnego boiska, zahaczyłem o pierwszy samochód. Odskoczyłem lekko z okropnym zgrzytem wgniatanego metalu. Dźwięk był trochę spóźniony w stosunku do szarpnięcia, jakby fale dźwiękowe potrzebowały więcej czasu, żeby mnie dogonić.

Drugi samochód stuknąłem gdzieś w okolicy pola golfowego z dziewięcioma dołkami. Tym razem nie zauważyłem nawet, co to było, zorientowałem się tylko, że w coś trafiłem, ponieważ

miatę odrzuciło gwałtownie w prawo, a jej ofiara zawyła z bólu rozwścieczonym alarmem samochodowym.

Wtedy coś uderzyło we mnie.

Trzask.

Skręciłem za róg. Ulica przede mną była pusta.

Spojrzałem w lewo. Spojrzałem w prawo.

A trzeba było obejrzeć się za siebie.

Hydraulik wjechał w boczną uliczkę.

I potem z niej wyjechał.

Zupełnie jak w kreskówkach, w których rozwścieczony Elmer Fudd ściga „kłólika”, a potem nagle role odwracają się w ten magiczny sposób, który tylko w bajkach jest możliwy, i nieszczęsny uzbrojony Elmer wieje ostatkiem sił, podczas gdy Bugs depcze mu po piętach.

Tylko że mnie nie ścigał królik, a jeśli w tym towarzystwie ktoś w ogóle był uzbrojony, to raczej on.

Brzdęk.

Znowu walnął w mój tylny zderzak, raz, drugi, a potem trzeci tak gwałtownie, że rzuciło mnie na deskę rozdzielczą.

Uderzyłem brodą w kierownicę, aż odskoczyła mi głowa.

Zmieszane z winem vermicelli alfredo podeszło mi do gardła.

Nie mogłem się zatrzymać.

Gdybym nacisnął hamulec, hydraulik wylądowałby na moim przednim siedzeniu.

Przed oczyma miałem obraz zwęglonego wraku na drodze numer czterdzieści pięć. To byłem ja.

Docisnąłem pedał gazu. Opierałem się pokusie spojrzenia na prędkościomierz, wychodząc z założenia, że to, co tam zobaczę, może mnie przerazić, zresztą nie chciałem odrywać oczu od coraz bardziej rozmywającej się drogi. Raz czy dwa minęliśmy jakieś samochody wyglądające jak nieruchome dekoracje sceniczne. Mignęła mi czyjaś twarz, na której malowało się zaskoczenie i przerażenie.

Moje odczucia były podobne.

Hydraulik znowu mi przyłożył. Poczułem ukłucie bólu w kręgosłupie, kiedy samochód odskoczył w prawo i zahaczył o krawężnik.

I znowu – tym razem mocniej, aż zakołysało mną w lewo, a jedna ręka ześliznęła mi się z kierownicy.

Tak to jest, kiedy ma się zostać stratowanym.

Tak to jest, kiedy coś brutalnego i rozpędzonego depcze człowiekowi po piętach.

Nie ma się gdzie ukryć.

Nie można się zatrzymać, nie można skręcić w prawo ani w lewo.

Można tylko spróbować przed tym uciec.

Przynajmniej do pewnego momentu.

Pokonałem zakręt, za którym droga nagle zrobiła się szersza, a budynki gdzieś zniknęły.

Wiedziałem, gdzie jesteśmy.

Minąłem dwa billboardy: na jednym była reklama sklepu optycznego przy głównej ulicy, na drugim trzy odziane w połyskujące cekiny tancerki rewiowe o bujnych biustach wabiły do raju w Binions Casino.

Wyjazd na autostradę.

Gdyby udało mi się wyjechać na autostradę, miałbym szansę.

Pomodliłem się w duchu i dodałem gazu.

Światła radiowozu zauważyłem dopiero, gdy zaczęły błyskać w moim lusterku.

– Co ty do cholery wyrabiasz, Lucas?

Były to pierwsze słowa, które padły z ust szeryfa Swensona.

Przepełniony wdzięcznością człowieka niespodziewanie uratowanego, powiedziałem mu, co wyrabiam.

– Jaki pick-up? – zapytał.

Stał obok mojego samochodu od strony kierowcy i świecił mi w oczy latarką, sprawiając, że czułem się mniej wdzięczny, a bardziej jakbym był przesłuchiwany. Brakowało mu tylko gumowej pałki.

– Niebieski pick-up, który jechał zaraz za mną – powiedziałem. – Jechał nim facet, który włamał się do mojego domu i mnie pobił.

– Pick-up? – powtórzył Swenson. – O czym ty mówisz? Nie widziałem żadnego pick-upa.

Wtedy właśnie to poczułem. Ten wewnętrzny chłód, który skrada się w górę nóg, jak gdyby człowiek stał w dusznym, gorącym pomieszczeniu w mokrych skarpetach. Wiadomo, że zanosi się na poważną chorobę.

– Jak to możliwe? Był pięć stóp za mną.

– Wysiadaj.

To, co zobaczyłem w świetle reflektorów radiowozu, wyglądało jak odrzut z Demolition Derby. Wgnieciony przedni błotnik. Drzwi pasażera poprzecinane smugami w nieokreślonym kolorze. Dwa spore wgniecenia w tylnym zderzaku.

– Przyłapałem go na kolejnej próbie włamania do mojego domu. Potem usiłował zepchnąć mnie z drogi – powiedziałem.

– Aha – powiedział Swenson. – Mówiłeś, że pick-up był niebieski?

Na drzwiach od strony pasażera widniał wyraźny tatuaż z krwistoczerwonego lakieru.

– Bawiłeś się w zderzanie z innymi samochodami, Lucas?

– Dobra, możliwe, że kogoś stuknąłem.

– Wygląda mi to na kilku kogosiów. Zechciej, proszę, przejść kawałek po prostej. – To nie była prośba. – No już, Lucas, w dowolnym kierunku.

– Przecież mówię, że właśnie próbował okraść mój dom. A potem chciał mnie zepchnąć z drogi. Mógł mnie zabić.

– Przejdź się, zrób to dla mnie, dobrze, Lucas?

– Nie ma problemu.

Miałem nadzieję, że nie będzie problemu, że przejdę po linii prostej, a następnie wrócę do swojego samochodu i po kłopocie. Potrafiłem to przecież zrobić – przejść prosto między dwoma punktami, prawda?

A może i nie.

Nawet banalna codzienna czynność staje się skomplikowana, jeśli od jej wyniku zależy nasza wolność. Mechanizm stawiania stóp w jednej linii jakoś nigdy nie zaprzątał mojej uwagi. Ciężka sprawa.

Zachwiałem się, zatoczyłem i próbując odzyskać równowagę, przechyliłem się w prawo.

A jednak udało mi się zrobić całe dziesięć kroków i nie runąć na twarz. Odwróciłem się i chociaż moja pewność siebie gdzieś zniknęła, zacząłem iść z powrotem.

Przeszedłem.

Potknąłem się o coś.

Albo o kogoś.

Zdałem sobie sprawę, że był to czarny but Swensona dopiero wtedy, gdy leżałem na ziemi, a on postawił go na moim karku.

Загрузка...