Musiała mi się odbić od czoła.
W każdym razie do takiego wniosku doszedłem później.
Udało mi się wystarczająco odwrócić głowę, aby uniknąć śmiertelnego uderzenia. Wtedy nic mnie właściwie nie zabolało – zakończenia nerwowe miałem znieczulone naturalną nowokainą strachu.
Myślę, że dotknąłem czoła, by upewnić się, że coś rzeczywiście mnie uderzyło – tak podejrzewam, ponieważ następny cios trafił moje przedramię i osunąłem się na ziemię.
Wylądowałem na jakiejś puszystej chmurze. Był to biały włochaty relikt lat sześćdziesiątych, który pieczołowicie zwinąłem i zniosłem na dół zaraz po tym, jak się wprowadziłem – to wspomnienie właśnie tłukło mi się po głowie, którą ktoś próbował roztrzaskać.
Wyszeptał coś tym swoim upiornym falsetem i zaatakował mnie.
Zasłoniłem się instynktownie, oczekując mniej więcej dziewięćdziesięciu kilogramów lądujących awaryjnie na mojej osobie. Kiedy nic nie poczułem, podniosłem głowę, żeby się rozejrzeć.
Stał bez ruchu, gapiąc się na mnie z góry.
Nachylił się, poklepał mnie po ramieniu, a potem uśmiechnął się i wyszedł schodami na górę.
Leżałem tam, aż usłyszałem trzaśniecie siatkowych drzwi.
Gonisz!
To właśnie do mnie powiedział.
Frank Futillo, lekarz medycyny, mój przeciwnik w grze w kręgle z poprzedniego wieczoru, orzekł, że raczej nic mi nie będzie.
– Kontuzja ręki, siniak na czole. To w zasadzie wszystko. Czym cię uderzył?
– Nie wiem. Czymś metalowym.
Siedziałem na tym woskowanym papierze, którego używa się do przykrywania kozetek w gabinetach lekarskich w całej Ameryce, i ze wszystkich sił starałem się nie wdychać zapachu amoniaku. Ten zapach zawsze kojarzył mi się z dziecięcymi upadkami. Tylko że to mój brat Jimmy zawsze się przewracał. Ja nigdy.
– No, w zasadzie powiedziałbym, że ci się upiekło – stwierdził doktor Futillo.
– W porównaniu z przeciętną ofiarą napadu we własnej piwnicy?
– Rozmawiałeś o tym z szeryfem?
Taak, rozmawiałem o tym z szeryfem.
Kiedy szeryf Swenson słuchał mojej relacji, przypominał mi przeciętnego redaktora z nowojorskich czasów słuchającego moich coraz to dziwniejszych pomysłów na reportaż. Z mieszaniną zmęczenia, przygnębienia i niedowierzania. Stepowanie w Auschwitz – tak opisałem to potem sądowemu terapeucie. Tańczyłem w drodze do komory gazowej.
– No dobrze, Lucas – powiedział szeryf Swenson. – Chcesz trafić na pierwszą stronę?
W porządku. Spodziewałem się pewnej dozy sceptycyzmu. Ale w końcu siedziałem w komisariacie z fioletowym przedramieniem i ciemniejącym guzem po lewej stronie czoła.
– Chcę zgłosić przestępstwo. Czy nie to właśnie powinno się zrobić, kiedy zostało się napadniętym?
– Jasne. Chcesz rzucić okiem na listę napadów dokonanych przez niebezpiecznych hydraulików?
– Bardzo śmieszne. Naprawdę. Ale przyszło mi do głowy, że może on w rzeczywistości nie był hydraulikiem. Takie podejrzenie.
– Dobrze. Więc jak sądzisz, co on właściwie robił w twoim domu? Kradł miedziane kable?
– Nie wiem. Zapytałem, z jakiej jest firmy, a on mi przyładował. Nie zdążyliśmy przejść do celu jego wizyty.
– Niedobrze. Sęk w tym, Lucas…
– Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywał – powiedziałem.
– Tak? Chciałbym cię o coś spytać. Dlaczego Hinch cię zatrudnił?
– Możesz mi wierzyć lub nie, ale kiedyś byłem dobrym reporterem.
– Aha. A myślałem, że to dlatego, że jest spokrewniony z twoją kuratorką. Mój błąd.
Zazwyczaj było mi to obojętne.
To część pokuty. Sądowy terapeuta doktor Payne – tak, to jego prawdziwe nazwisko – konsekwentnie wbijał mi to do głowy. Trzeba zaakceptować swoje moralne porażki. Oznacza to również pogodzenie się z tym, że ludzie nie dadzą ci o nich zapomnieć, że trzeba będzie nadstawić drugi policzek, mówiąc: no, dalej, przywal mi jeszcze raz.
Tylko że dzisiaj oberwałem już dwa razy i to od kogoś, kto z pewnością miał więcej na sumieniu niż ja. Już miałem oddać Swensonowi i stanąć do walki na słowa, kiedy mnie rozbroił.
– Miałem ci właśnie powiedzieć, Lucas… że mieliśmy ostatnio serię włamań. Sprawca nosi ze sobą torbę hydraulika na wypadek, gdyby ktoś go nakrył albo gdyby sąsiad zobaczył, że wchodzi do domu. Chowa w niej rzeczy, które wynosi. Twoje zgłoszenie nie jest pierwsze. Po prostu się upewniałem, ze względu na twoją przeszłość, że jesteś ze mną szczery. Rozumiesz?
Jasne, że rozumiałem.
Powiedziałem doktorowi Futillo o kradzieżach.
– Podobno w okolicy kręci się włamywacz.
– Masz szczęście, że nie rozwalił ci głowy.
Zauważyłem, że jestem drugim facetem w ciągu dwóch dni, który słyszy, że miał szczęście, chociaż wcale tak nie uważa. Pierwszym był Ed Crannell.
– Czy ciało zostało już odesłane?
– Jakie ciało?
– Dennisa Flaherty'ego. Odesłali je już do jego matki w Iowa?
– Aaa, tak, jasne.
– Przeglądałem listę przestępców seksualnych w Internecie.
– Hę? – Doktor Futillo wyglądał jak ktoś, z kim podzielono się intymnym sekretem, chociaż wcale nie miał ochoty go poznać.
– Narodowy Publiczny Rejestr Przestępców Seksualnych, rodzaj pedofilskiej centrali. Pomyślałem sobie, że może kastracja naszego przyjaciela wynikała z orzeczenia sądu.
– I co, wynikała?
– Nie wiem. Nie było go w rejestrze.
– Zabawne – powiedział doktor Futillo.
Jak już wspomniałem, wydarzyły się dwie rzeczy.
Dwa różne wydarzenia, które postawiły mnie na nogi i zmobilizowały do działania, nie pozwalając przewrócić się na drugi bok i ponownie zapaść w sen. Czyli wrócić do tego, co w gruncie rzeczy robiłem w Littleton przez miniony rok i dwie trzecie bieżącego.
Pierwszym była napaść we własnej piwnicy.
A to było drugie.
– Co jest zabawne? – spytałem. – Jego kastracja?
– A tak, to też. Ale jest jeszcze coś innego. Gdybym nie wiedział, że było inaczej, pomyślałbym, że denat był czarny.
– Co? Zdawało mi się, że mówiłeś, że był biały.
– Tak, wiem. Tak wynikało z jego prawa jazdy.
– Więc?
– Jego kości udowe. Dłuższe i grubsze w stawach. Cecha charakterystyczna czarnoskórego.
– Jesteś tego pewien?
– Widziałem to w „Aktach zbrodni”.
– Co?
– Widziałem to w „Aktach zbrodni”. Na kanale kryminalnym. Nigdy nie oglądasz tego programu?
„Gdybym nie wiedział, że było inaczej, pomyślałbym, że denat był czarny”. Tylko że nie wiedział. Był małomiasteczkowym lekarzem bawiącym się w specjalistę medycyny sądowej, co oznacza, że jego kwalifikacje były tylko trochę wyższe niż małomiasteczkowego idioty.
– Rozmawiałem przez telefon z jego matką – powiedziałem. – Nie wydaje mi się, że jest czarna. Poza tym, o ile nie zgłupiałem, Flaherty to irlandzkie nazwisko.
– W porządku – odpowiedział doktor.
– W porządku?
– Umarli nie kłamią, przyjacielu.
– Nie zrozum mnie źle, ale właśnie powiedziałeś, że całe twoje doświadczenie w tej dziedzinie pochodzi z telewizji.
– Dobrze, nie wierz mi.
Zabawne. Jakbym słyszał siebie. Siedzącego w redakcji naprawdę prestiżowego dziennika – ludzie harują w pocie czoła, żeby mieć choćby cień szansy pracować dla jednej z takich gazet – i spokojnie, z pokerową twarzą mówiącego to do siedzącego naprzeciwko mnie zmęczonego redaktora.
Dobrze, nie wierz mi.
Przez chwilę działało.