Zawsze pamięta się swój pierwszy raz.
Zaspałem.
Powinienem był już siedzieć w samolocie do Shreveport w Luizjanie, gdzie miałem przeprowadzić wywiad z rodziną nieżyjącego żołnierza Gwardii Narodowej, jednego z pierwszych poległych podczas wojny w Afganistanie. Było to w czasach, kiedy wojna z terroryzmem cieszyła się społecznym przyzwoleniem jako sprawiedliwa zemsta.
Zanim jeszcze wpadliśmy do Iraku po broń masowego rażenia, której tam nie było, i rozpętaliśmy cholerne piekło.
Może było to naturalne przerażenie. Obawa przed pukaniem do drzwi, zapewnianiem, jak bardzo jest mi przykro, że nachodzę rodzinę zmarłego w chwili żałoby. Przed wyrazem oszołomienia na ich twarzach – bo śmierć zawsze wywołuje zdumienie jak sztuczka iluzjonisty. Ktoś jest i nagle znika. Spuszczone głowy, krępujące łzy, albumy ze zdjęciami wyjmowane, abym mógł je z szacunkiem przejrzeć. Wspomnienia z dzieciństwa, wycieczka po sypialni i przyciągająca wzrok
złożona amerykańska flaga na kominku w salonie. Może tak się tego balem, że postanowiłem się nie obudzić.
No i proszę. To była rutyna, rzecz znana mi tak dobrze, że mogłem napisać to z głowy.
Pomyślałem o tym, wpatrując się zaspanym wzrokiem we wskazówki budzika, które w jakiś niezrozumiały sposób przeskoczyły kilka godzin. O kilka za dużo, żebym mógł jeszcze złapać następny samolot, przeprowadzić wywiad i napisać tekst do niedzielnego wydania.
Muszę się do czegoś przyznać.
Już wcześniej plotłem koszałki-opałki. Każdy reporter to robi.
Drobnostki.
Możliwe, że po mojej rekonstrukcji fragment dialogu nie pokrywał się słowo w słowo z tym, co powiedział mi w opuszczonym garażu tamten polityczny szantażysta. Było to oczywiście bliskie prawdy, a brzmiało przecież o wiele lepiej, nieskończenie bardziej dramatycznie.
Możliwe, że od czasu do czasu opisałem coś, czego w rzeczywistości nie widziałem.
Rozmawiałem z tym ćpunem na zewnątrz spalonej czynszówki, w której mieszkał, a jednak kilka szczegółów z jego zaśmieconego, pełnego porozrzucanych igieł mieszkania jakimś sposobem zakradło się do artykułu.
Dlaczego nie?Komu to szkodziło?
Jego mieszkanie prawdopodobnie było zaśmiecone i pełne porozrzucanych igieł. Dzięki tym szczegółom artykuł nabierał charakteru. A że tak naprawdę nie wszedłem do środka i nie widziałem mieszkania na własne oczy – kto mógłby się o tym dowiedzieć? I tak niczego to nie zmieniało.
Oczywiście tym razem byłoby to coś zupełnie innego: zmyślenie wszystkiego od początku do końca. Sama zuchwałość tego pomysłu przykuła mnie do łóżka, sprawiając, że wpatrywałem się w napięciu we wskazówki budzika, jak gdyby mogły w cudowny sposób się cofnąć.
Chyba potraktowałem ten artykuł jako rodzaj ćwiczenia. Na początku.
Tak to sobie w każdym razie tłumaczyłem.
Napisz to dla zabawy, szeptałem, i zobaczymy, jak wyjdzie.
Wyobraź sobie, mówiłem, jak w ciepły dzień idziesz ocienionym drzewami chodnikiem w Shreveport, a potem po skrzypiących drewnianych schodach wchodzisz do ich domu. Państwo Beaumont cofają się, żeby wpuścić cię w duszną ciemność salonu. Wyobraź sobie, jak mogliby odpowiadać na pytania.
Miałem trochę danych. W Google wyszukałem dwa artykuły z lokalnego „Shreveport Journal”. W szkole średniej sierżant Lowell Beaumont był bardzo wysportowany i gdyby nie kontuzja więzadeł kolanowych otrzymałby stypendium Louisiana State University.
„W jego sypialni słychać echa odgłosów szkolnego boiska futbolowego, a komodę zdobią wypolerowane trofea”.
Proszę, to wcale nie takie trudne.
Istnieje duża szansa, że dokładnie tak wygląda jego sypialnia.
Z artykułu wynikało, że Lowell miał dwie młodsze siostry. Mary i Louise.
„Mary Beaumont trzyma kurczowo zdjęcie poległego brata.
– Zawsze się o nas martwił, pilnował, żebyśmy wracały na czas do domu i tak dalej”.
Który starszy brat nie troszczy się o swoje siostry? A czy opłakująca go siostra nie wzięłaby do ręki jego zdjęcia choćby po to, żeby spojrzeć na twarz, której już więcej nie zobaczy?
Lowell Beaumont pracował przy linii montażowej w miejscowej fabryce opon. Wstąpił do Gwardii Narodowej tydzień po jedenastym września.
„Uważał, że to jego obowiązek względem kraju – powiedział pan Beaumont, kręcąc z żalem pochyloną siwą głową. – Czuł, że warto było nawet oddać za niego życie”.
Czyż to nie jedyny powód wstąpienia do Gwardii Narodowej po tym, jak runęły wieże World Trade Center? Obowiązek względem kraju? Czy ojciec chłopca nie byłby dręczony mieszaniną dumy i smutku? Jeśli nie powiedziałby tego komuś tymi słowami, z pewnością tak by pomyślał.
Kiedy już zacząłem, trudno było się zatrzymać.
Bez konieczności ciągłego zaglądania do notatek pisało się łatwiej. O wiele łatwiej. Moje palce dosłownie fruwały po klawiaturze.
Skoro już mowa o notatkach…
Przypuśćmy, że naprawdę oddałem ten artykuł. Przypuśćmy, że ten jeden, jedyny raz – i nigdy więcej oczywiście – uratowałem swój tyłek odrobiną kreatywności. Gdyby ktoś spróbował podważyć moją wersję wydarzeń, mogłem dostarczyć dowód. Nie taśmę – byłem tradycjonalistą znanym z odrazy do magnetofonu. Pokazałbym swoje notatki.
Jakie notatki?
Te, które w razie potrzeby błyskawicznie bym wyczarował.
Prostota i błyskotliwość tego oszustwa dodały mi otuchy i zachęciły do działania.
Kiedy tekst był gotowy, pomyślałem, że brzmi dokładnie tak, jak by brzmiał, gdybym wsiadł do samolotu, wylądował w Shreveport i dotarł do tego domu o zasłoniętych oknach.
A jednak muszę przyznać, że dłonie odrobinę mi drżały, kiedy wieczorem oddałem go redaktorowi.
Stałem tam i patrzyłem, jak trafia potem do korekty.
Następnego ranka on wezwał mnie do swojego biura.
Moje drżenie stopniowo rosło. Trząsłem się zżerany strachem, który ogarnia człowieka w drodze do gabinetu pryncypała po złapaniu na gorącym uczynku z plagiatorskimi notatkami w kieszeni.
Tymczasem powtarzałem swoją wersję: „Nie zdążyłem na samolot, więc zadzwoniłem do nich i przeprowadziłem
rozmowę przez telefon… To się już nigdy nie powtórzy… Powinienem był uprzedzić… Tak mi przykro… „.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, kiedy wszedłem, była gazeta z moim artykułem. Pierwsza strona, lewy dolny róg.
„Smutny powrót żołnierza”.
Przyjrzał mi się znad swoich dwuogniskowych okularów. Był chyba jeszcze bardziej rozczochrany niż zwykle. Odkąd w nowojorskich biurach zabroniono palenia, zaczął żuć wszystko, co miał w zasięgu ręki. Tym razem był to prawie przegryziony na pół czerwony ołówek, który ostrożnie wyjął z ust i powolnym ruchem zatrzymał nad tekstem, jakby odciągał cyngiel
– Niezły kawałek – powiedział. – Poruszający, ale nie ckliwy. Naprawdę dobry.
– Dziękuję – powiedziałem.
Możliwe, że nawet się zaczerwieniłem.