Rozdział 5

Dwa Pal­ce po­de­rwał dol­ne dło­nie w górę, ale Ko­cyk był szyb­szy. Jak za­wsze. Pac­nął jego wiel­kie łapy swo­imi dłoń­mi, tą zwy­kłą i tą uzbro­jo­ną w mor­der­czą kon­struk­cję z dru­tów i pier­ście­ni, za­nim ol­brzym zdą­żył cof­nąć swo­je. Key’li za to uda­ło się unik­nąć ata­ku gór­nych rąk ol­brzy­ma.

Za­śmia­li się, całą trój­ką, a Dwa Pal­ce, mimo że prze­grał czwar­ty raz z rzę­du, śmiał się naj­gło­śniej z nich. Pa­mię­ta­ła, jak prze­ra­ził ją ten śmiech, gdy usły­sza­ła go po raz pierw­szy: ba­so­we po­hu­ki­wa­nie, me­ta­licz­ne i skrze­czą­ce, jak­by żaba wzy­wa­ła po­mo­cy z głę­bi mie­dzia­ne­go sa­ga­na.

Jed­nak w cią­gu ostat­nich dni bez słoń­ca i nocy, bez gwiazd na nie­bie, po­ko­cha­ła ten dźwięk, bo ko­ja­rzył jej się z bez­pie­czeń­stwem i spo­ko­jem. Gdy Dwa Pal­ce się śmiał, wszyst­ko było w po­rząd­ku, świat sta­wał się mniej obcy i prze­ra­ża­ją­cy. Gdy Dwa Pal­ce się śmiał, śmia­ła się na­wet zie­mia pod jego sto­pa­mi.

Ko­cyk śmiał się po swo­je­mu. Ma­chał dłoń­mi, jak­by kla­skał, ale ude­rza­ły o sie­bie tyl­ko czub­ki jego pal­ców. Zgrzy­tli­wy dźwięk, gdy żywe cia­ło sty­ka­ło się z me­ta­lo­wy­mi na­parst­ka­mi za­koń­czo­ny­mi pa­zu­ra­mi, mógł­by bu­dzić nie­po­kój, gdy­by oczy chło­pa­ka nie błysz­cza­ły ra­do­śnie. To też ko­cha­ła. Te chwi­le, gdy jego twarz tra­ci­ła swój zwy­kły, na wpół dzi­ki, na wpół czuj­ny wy­gląd i śmia­ła się do niej.

Pra­wie moż­na było za­po­mnieć, kim na­praw­dę jest.

Przez mgnie­nie oka za­sta­na­wia­ła się, co jej ro­dzi­na po­my­śla­ła­by, gdy­by te­raz zo­ba­czy­ła całą ich trój­kę. Key’lę, opar­tą ple­ca­mi o ka­mień, na któ­rym sie­dzi pół­na­gi chło­piec z szo­pą ciem­nych wło­sów zwią­za­nych na czub­ku gło­wy w nie­sfor­ną kit­kę, i klę­czą­ce­go przed nimi ol­brzy­ma, któ­re­go każ­da z czte­rech rąk była grub­sza niż jej noga. Ol­brzy­ma z dziw­ną twa­rzą, ze spłasz­czo­nym no­sem, sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi żół­ty­mi oczy­ma i mo­car­ny­mi szczę­ka­mi, w któ­rych, gdy się śmiał, błysz­cza­ły po­tęż­ne kły. Ol­brzy­ma, któ­ry miał po­nad osiem stóp wzro­stu, co nie rzu­ca­ło się w oczy, kie­dy klę­czał i grał z nimi w łap­ki, uczci­wie, czte­ry dło­nie na czte­ry, ale gdy wsta­wał, wy­glą­dał przy nich jak gi­gant z le­gend sto­ją­cy mię­dzy kar­ła­mi. I nie był wca­le chu­dy i wą­tły, jak wie­lu wy­so­kich lu­dzi, o nie, bary szer­sze niż jej oj­ciec i wę­zły mię­śni na na­gich ra­mio­nach wska­zy­wa­ły na jego nie­po­spo­li­tą siłę.

Czy oj­ciec i bra­cia rzu­ci­li­by się na nie­go z to­po­ra­mi i sza­bla­mi? Za­pew­ne. I to za­nim zdo­ła­ła­by im krzyk­nąć, by scho­wa­li broń. Że to nie be­stia ani stwór Mro­ku, tyl­ko va­ihir. Ona była czło­wie­kiem, Ko­cyk, przy­naj­mniej dla niej, też, a Dwa Pal­ce był va­ihi­rem. To prze­cież nic nie­zwy­kłe­go w tym miej­scu, pod nie­bem, któ­re nie zmie­nia­ło bar­wy, na zie­mi peł­nej czar­nych, błysz­czą­cych skał.

Tu nie dzi­wi­ło jej już nic.

Oca­la­ła dzię­ki Ko­cy­ko­wi. So­bie tyl­ko zna­nym spo­so­bem prze­niósł Key’lę tu­taj, za­bie­ra­jąc z pło­ną­ce­go wozu, gdzie du­chy ka­to­wa­ły ją ob­ra­za­mi rze­zi wprost z pola bi­twy. Pła­ka­ła po­tem, gdy mi­nę­ło pierw­sze oszo­ło­mie­nie, szlo­cha­ła dłu­go i moc­no, wy­pła­ku­jąc ból i po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści. Była już u ro­dzi­ny! Żoł­nie­rze zdję­li ją z ha­ków, a ta dziw­na ko­bie­ta, któ­ra oka­za­ła się jed­nym z rze­ko­mo za­mor­do­wa­nych wo­zac­kich dzie­ci-za­kład­ni­ków, przy­wio­zła ją pro­sto do obo­zu. Pa­mię­ta­ła do­tyk oj­cow­skich rąk, nie­zgrab­nych w czu­ło­ści, gdy trzy­ma­ły ją i tu­li­ły, jak­by była szkla­ną fi­gur­ką. To nie tak mia­ło być! Zu­peł­nie nie tak! Od­rzu­ci­ła du­chy, któ­re ci­snę­ły się do niej ze wszyst­kich stron, ale nie chcia­ła tra­fić w to dziw­ne i prze­ra­ża­ją­ce miej­sce.

Chło­piec o czar­nych wło­sach nie re­ago­wał na jej płacz, ale też jej nie po­pę­dzał. Po­zwo­lił, by z łza­mi wy­pły­nę­ły z niej po­czu­cie krzyw­dy, żal i strach. A gdy skoń­czy­ła szlo­chać, gdy znów obu­dzi­ła się w niej ciem­na, upar­ta ver­dań­ska duma, ob­jął ją i po­kle­pał po ple­cach, jak­by chciał po­wie­dzieć, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Pra­wie mu uwie­rzy­ła.

Póź­niej dbał o nią i opie­ko­wał się. Znaj­do­wał wodę wśród czar­nych skał i schro­nie­nie na czas snu, a kie­dy mia­ła ata­ki go­rącz­ki – przy­tu­lał moc­no. To dla­te­go na­zwa­ła go Ko­cy­kiem. Ale nie umiał lub nie mógł zdo­być je­dze­nia, więc od­kąd tu przy­by­li – gło­do­wa­li, a jej rany na­pu­chły i bo­la­ły co­raz bar­dziej.

Dwa Pal­ce prze­stał się śmiać i wstał. Jak­by za­wi­sła nad nimi góra.

— Idzie­my, Sła­ba Jed­na. Pora ru­szać.

Sła­ba Jed­na. Ta­kie nada­li jej imię, bo każ­da isto­ta po­win­na mieć imię, któ­re ją okre­śla. I to imię skła­da­ją­ce się z dwóch słów, bo jed­nym sło­wem na­zy­wa się rze­czy, zwie­rzę­ta albo inne stwo­rze­nia. Key’la? Na­wet ona nie wie­dzia­ła, co to wła­ści­wie zna­czy. Za to zna­cze­nie jej no­we­go imie­nia wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste: była sła­ba, nikt nie za­prze­czy, i była sama, gdy ją zna­leź­li. Przy­naj­mniej w oczach va­ihi­rów. Bo Ko­cyk nie li­czył się jako oso­ba. Gdy­by nie oko­licz­no­ści, w ja­kich się spo­tka­li, naj­pew­niej za­bi­li­by go bez wa­ha­nia, roz­po­zna­jąc w pa­ję­czej rę­ka­wi­cy, któ­rą na­zy­wa­li a’san­werh, i sza­rym mie­czu, któ­rym wal­czył, ozna­ki przy­na­leż­no­ści do ko­goś, kogo na­zy­wa­li Kró­lo­wą Do­brych Pa­nów.

A Do­brzy Pa­no­wie nie mie­li wśród va­ihi­rów przy­ja­ciół.

Ale po­zna­li się w cza­sie wal­ki, krót­kie­go, sza­lo­ne­go star­cia, gdy kil­ku czwo­ro­rę­kich zo­sta­ło za­ata­ko­wa­nych przez od­dział oko­ło dwu­dzie­stu wo­jow­ni­ków w sza­ro­ściach. Roz­po­zna­ła na­past­ni­ków od razu, po twa­rzach jak wy­ku­tych w ka­mie­niu, po sza­rych wło­sach, sza­rych brwiach i sza­rych spoj­rze­niach. Tacy sami pró­bo­wa­li za­bić ją w gó­rach, wie­le mie­się­cy temu.

Wal­ka była krót­ka i bru­tal­na. Key’la ob­ser­wo­wa­ła ją ukry­ta za ka­mie­niem, bo ży­cie na po­gra­ni­czu na­uczy­ło ją, że gdy w po­wie­trzu śmi­ga stal, to małe dziew­czyn­ki kry­ją się, gdzie się da, a poza tym była zbyt sła­ba i obo­la­ła, by co­kol­wiek zro­bić. I choć nie wie­dzia­ła, komu ma ży­czyć zwy­cię­stwa, a czwo­ro­rę­cy prze­ra­ża­li ją nie mniej niż Sza­rzy, od razu wie­dzia­ła, że to oni wła­śnie mają kło­po­ty. W pierw­szym ata­ku pa­dło ich dwóch, a po­zo­sta­ła czwór­ka nie zdo­ła­ła na­wet usta­wić się do sie­bie ple­ca­mi. Każ­dy wal­czył sam z co naj­mniej piąt­ką na­past­ni­ków.

Raz w ży­ciu wi­dzia­ła, jak do Li­th­rew przy­je­cha­ła wę­drow­na gru­pa ku­gla­rzy, a głów­ną atrak­cją ich przed­sta­wie­nia mia­ło być szczu­cie niedź­wie­dzia. Niedź­wiedź był sta­ry, nie mógł już tań­czyć ani sta­wać na becz­ce, więc ak­to­rzy po­sta­no­wi­li dać ostat­nie przed­sta­wie­nie z jego udzia­łem. Wy­na­ję­li sfo­rę psów, ogro­dzi­li ka­wa­łek te­re­nu za mia­stecz­kiem i ogło­si­li „wiel­ką atrak­cję”. Oglą­dać wal­kę przy­je­cha­ło na­wet kil­ku oko­licz­nych szlach­ci­ców. Pa­mię­ta­ła, że sie­dzia­ła na ra­mio­nach ojca i pa­trzy­ła, jak zmę­czo­ny, po­si­wia­ły zwierz ostat­ni raz pod­ry­wa się na tyl­ne łapy i opę­dza od szyb­kich, roz­ju­szo­nych za­pa­chem krwi psów. Było jej tak żal niedź­wie­dzia, że przez więk­szość przed­sta­wie­nia mia­ła za­mknię­te oczy.

A oni wła­śnie tak wy­glą­da­li. Te wiel­kie stwo­rze­nia, któ­rych na­zwy jesz­cze wte­dy nie zna­ła. Jak niedź­wie­dzie oto­czo­ne przez sfo­rę po­so­kow­ców.

Wal­czy­li dziel­nie, dwo­ma, trze­ma lub czte­re­ma ostrza­mi, ale choć każ­dy z nich był wyż­szy o sto­pę lub dwie od ata­ku­ją­cych, prze­gry­wa­li. Bo Sza­rzy byli szyb­cy, zwin­ni i bez­względ­ni. I wal­czy­li jak psy. Do­ska­ki­wa­li i szar­pa­li, sta­ra­li się zajść ofia­rę od tyłu, ra­ni­li, kie­dy tyl­ko się dało. Uży­wa­li włócz­ni o ostrzach z sza­re­go me­ta­lu, dłu­gich mie­czy i noży. Cię­li i kłu­li ata­ko­wa­nych po no­gach, pró­bo­wa­li pod­ci­nać ścię­gna i przede wszyst­kim prze­wró­cić ich na zie­mię.

Jak sfo­ra ata­ku­ją­ca niedź­wie­dzia.

Gdy pierw­szy z po­zo­sta­łej czwór­ki ol­brzy­mów opadł na ko­la­na, Key’la wska­za­ła Ko­cy­ko­wi wal­czą­cych i po­wie­dzia­ła:

— Po­móż im.

Do dziś dzię­ko­wa­ła Pani Koni, że zro­zu­miał, o któ­rych „ich” cho­dzi­ło. A może po pro­stu pa­mię­tał Sza­rych z gór?

Nie­waż­ne.

Za­ata­ko­wał tych, któ­rych miał za­ata­ko­wać.

Sko­czył mię­dzy wal­czą­cych, na po­moc po­wa­lo­ne­mu ol­brzy­mo­wi, a jego sza­re ostrze i pa­zu­ry za­bar­wi­ły się czer­wie­nią, za­nim dziew­czyn­ka zdą­ży­ła mru­gnąć.

Le­d­wo mo­gła na­dą­żyć za nim wzro­kiem.

Był bla­dą śmier­cią krą­żą­cą po polu bi­twy, a tam, gdzie prze­szedł, cia­ła w sza­ro­ściach pa­da­ły na zie­mię. Dwóch pierw­szych za­bił jed­no­cze­śnie, jed­ne­go ude­rza­jąc pa­zu­rza­stą dło­nią w krę­go­słup, dru­gie­mu od­rą­bu­jąc obie ręce trzy­ma­ją­ce włócz­nię. I tą samą włócz­nią, zła­pa­ną nie wie­dzieć jak i kie­dy, za­bił na­stęp­ne­go Sza­re­go, trze­cie­go, nie, czwar­te­go, bo trze­ci prze­wra­cał się wła­śnie, tra­fio­ny krót­kim mie­czem, któ­ry chło­piec zo­sta­wił w jego trze­wiach.

Na drzew­cu włócz­ni wciąż za­ci­ska­ły się dło­nie.

Ostat­ni z piąt­ki ata­ku­ją­cych zgi­nął od cio­su cze­goś w ro­dza­ju że­la­znej ma­czu­gi trzy­ma­nej w dwóch pra­wych rę­kach va­ihi­ra. Po tym cio­sie po­wa­lo­ny na ko­la­na czwo­ro­rę­ki ol­brzym pod­niósł się na­tych­miast, a jego ludz­ko-zwie­rzę­ca twarz mia­ła pra­wie za­baw­ny wy­raz zdu­mie­nia.

Tak po­zna­li Dwa Pal­ce.

Póź­niej wal­ka prze­bie­gła szyb­ko. Dwa Pal­ce i Ko­cyk za­ata­ko­wa­li po­zo­sta­łych Sza­rych, zwią­za­nych wal­ką z resz­tą ol­brzy­mów. Za­bi­li dwóch, po­tem jesz­cze dwóch, za­nim resz­ta zdą­ży­ła się zo­rien­to­wać, że losy po­tycz­ki się od­wró­ci­ły. Na­gle było czte­rech va­ihi­rów i mil­czą­ca, ciem­no­wło­sa śmierć prze­ciw mniej niż tu­zi­no­wi na­past­ni­ków.

Ostat­nie star­cie kosz­to­wa­ło ich ży­cie jesz­cze jed­ne­go ol­brzy­ma, bo Sza­rzy na wy­da­ny sy­czą­cym gło­sem roz­kaz rzu­ci­li się wszy­scy na jed­ne­go z nich. Nie pró­bo­wa­li ucie­kać, roz­pro­szyć się, ra­to­wać ży­cia. Chcie­li tyl­ko za­bi­jać i uda­ło im się to, bo naj­mniej­szy z va­ihi­rów zgi­nął, nim jego to­wa­rzy­sze wy­bi­li resz­tę za­bój­ców.

Cała wal­ka od­by­wa­ła się w ci­szy. Z wy­jąt­kiem tego ostat­nie­go okrzy­ku ani Sza­rzy, ani czwo­ro­rę­cy nie wy­da­wa­li z sie­bie żad­nych dźwię­ków. Żad­nych prze­kleństw, ję­ków, okrzy­ków bólu, bła­gań, bo­jo­wych wrza­sków. Tyl­ko głu­chy szczęk bro­ni i przy­spie­szo­ne od­de­chy.

Ko­cyk ide­al­nie pa­so­wał do tego pola bi­twy.

Oto­czy­li go po wal­ce. Trzech wiel­ko­lu­dów z za dużą licz­bą rąk utwo­rzy­ło luź­ny krąg wo­kół chu­de­go chłop­ca, któ­ry się­gał każ­de­mu z nich le­d­wie do brzu­cha. Jak­by trzy niedź­wie­dzie sta­nę­ły nad ła­si­cą.

Wa­ha­li się, a coś w spo­so­bie, w jaki trzy­ma­li broń i pa­trzy­li w dół, mó­wi­ło jej, że chcą go za­bić. Byli jed­nak za­sko­cze­ni, może na­wet zdu­mie­ni, i to zdu­mie­nie spo­wo­do­wa­ło, że nie zro­bi­li tego od razu.

Bez Ko­cy­ka nie mia­ła naj­mniej­szych szans na prze­ży­cie. Wy­szła więc zza ka­mie­nia i ru­szy­ła chwiej­nie w ich stro­nę, było jej już wszyst­ko jed­no – za­bi­ją ich obo­je czy oca­lą. By­le­by tyl­ko nie zo­sta­ła tu sama na śmierć.

Jej wi­dok zdzi­wił ich chy­ba bar­dziej niż wi­dok Ko­cy­ka. Naj­bliż­szy ol­brzym za­mru­gał i ob­na­żył zęby, póź­niej do­pie­ro na­uczy­ła się roz­po­zna­wać ten gry­mas jako wy­raz naj­wyż­sze­go za­sko­cze­nia, po czym mach­nął w jej stro­nę sze­ro­ką sza­blą.

Ko­cyk zna­lazł się mię­dzy nimi, za­nim zdą­ży­ła otwo­rzyć usta. Wes­tchnę­ła, po­de­szła do chłop­ca od tyłu i ob­ję­ła go moc­no.

— Dość, Ko­cy­ku. Dość. Nie bę­dzie­my z nimi wal­czyć. Wi­dzia­łam już dość za­bi­ja­nia jak na je­den dzień. Wła­ści­wie wi­dzia­łam już dość za­bi­ja­nia jak na jed­no ży­cie.

Zmiękł pod jej do­ty­kiem, roz­luź­nił się, jego zle­pio­ne krwią pa­zu­ry opa­dły ku zie­mi. Ob­ró­ci­ła go ła­god­nie twa­rzą do sie­bie, przy­tu­li­ła.

— Za­mknij oczy — po­pro­si­ła, na­dal nie wie­dząc, czy ją ro­zu­mie. — Za­mknij jak ja.

Chwi­la mi­nę­ła, nim po­czu­ła de­li­kat­ne do­tknię­cie na twa­rzy. Pa­lec, gru­by nie­mal jak jej trzy, wo­dził chwi­lę po jej czo­le, brwiach, mu­snął nos i po­licz­ki. Ten sam pa­lec uniósł jej gór­ną war­gę, prze­je­chał po zę­bach. Po­czu­ła cie­pły od­dech, ktoś ob­wą­chi­wał jej wło­sy, póź­niej ra­mio­na.

Cios nie nad­cho­dził. Prze­stra­szy­ła się, że gdy otwo­rzy oczy, ol­brzy­mów nie bę­dzie, że po­rzu­cą ich na śmierć z gło­du.

— Sła­ba. Sła­ba pa­trzy.

Me­ekh. Ję­zyk Im­pe­rium, w któ­rym się wy­cho­wa­ła. Zdu­mie­nie prze­wa­ży­ło nad stra­chem, więc otwo­rzy­ła oczy, na­po­ty­ka­jąc spoj­rze­nie żół­tych śle­pi le­d­wo kil­ka cali od jej twa­rzy.

— Sła­ba ro­zu­mie? Ro­zu­mie mnie?

— Tak. Ro­zu­miem.

Stwór uśmiech­nął się. Bar­dzo po ludz­ku i bar­dzo prze­ra­ża­ją­co.

— Sła­ba ro­zu­mie — po­twier­dził.

A po­tem do­tknął swo­je­go czo­ła.

— Ja Omu­li-rech. Dwa Pal­ce po two­je­mu. Ty?

— Key’la… je­stem Key’la.

— Co to zna­czy?

Za­sko­czył ją. Po raz pierw­szy, ale nie ostat­ni.

— Nic. To imię.

Po­ki­wał gło­wą, chy­ba roz­ba­wio­ny.

— Imię musi coś zna­czyć. Nie może być dźwię­kiem jak ka­mień albo pa­tyk. Ina­czej bóg cię nie od­naj­dzie, gdy się uwol­ni. Po­my­śli, że ka­mień i ty to jed­no i weź­mie so­bie ka­mień. — Wpa­try­wał się w nią in­ten­syw­nie. — Ty jed­na. Ty sła­ba. Ty Sła­ba Jed­na. Po na­sze­mu to bę­dzie Sau­ri-noi. Sła­ba Jed­na.

Tak do­sta­ła nowe imię. Va­ihi­ro­wie w ten spo­sób za­ła­twia­li wszyst­kie spra­wy. Szyb­ko i bez zbęd­nych ce­re­gie­li. Dwa Pal­ce, Czar­ny Bia­ły, Ku­bek Wody, Sła­ba Jed­na. Ko­cyk nie do­stał praw­dzi­we­go imie­nia, z po­wo­dów, któ­rych do koń­ca nie ro­zu­mia­ła, ale nie zo­stał rów­nież za­bi­ty, za co czu­ła wdzięcz­ność. Czwo­ro­rę­cy uzna­li, że jest w ja­kiś spo­sób z nią zwią­za­ny, a sko­ro tak, to by­le­by trzy­mał się w po­bli­żu Key’li, po­zwo­lą mu żyć.

Ich prag­ma­tyzm był bar­dzo bli­ski temu, jaki po­zna­ła i na­uczy­ła się ce­nić, ży­jąc na po­gra­ni­czu.

Tak przy­naj­mniej my­śla­ła w pierw­szych dniach wspól­nej wę­drów­ki z va­ihi­ra­mi.

Bez pro­ble­mu na­uczy­ła się ich roz­róż­niać. Dwa Pal­ce był naj­niż­szy z nich, za to naj­szer­szy w ba­rach, i jako je­dy­ny uży­wał bro­ni przy­po­mi­na­ją­cych że­la­zne prę­ty na­bi­ja­ne gu­za­mi. Jego wło­sy mia­ły bar­wę ciem­ne­go mio­du, a oczy pod­żółt­ków, jej ulu­bio­nych kwia­tów. Czar­ny Bia­ły no­sił, zgod­nie ze swo­im imie­niem, tyl­ko te bar­wy, na­wet ostrza jego czte­rech sza­bel zo­sta­ły do­bra­ne pa­ra­mi, pra­wa gór­na i lewa dol­na kon­tra­sto­wa­ły bie­lą ze swo­imi czar­ny­mi sio­stra­mi. Był też naj­więk­szym mru­kiem, igno­ro­wał ją cał­ko­wi­cie, a na Ko­cy­ka zer­kał tak, jak­by bar­dzo swę­dzia­ły go dło­nie. Ostat­ni z va­ihi­rów, Ku­bek Wody, miał naj­dziw­niej­sze oczy, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­ła, bursz­ty­no­we na kra­wę­dzi i prze­cho­dzą­ce w ciem­ną zie­leń tuż przy źre­ni­cach. W wal­ce zra­nio­no go w oba dol­ne ra­mio­na, no­sił je te­raz oban­da­żo­wa­ne na tem­bla­ku i spra­wiał wra­że­nie za­ska­ku­ją­co nie­po­rad­ne­go, gdy mu­siał so­bie ra­dzić tyl­ko z jed­ną parą rąk. Śmiał się jed­nak szcze­rze, ob­ser­wu­jąc, jak gra­li w łap­ki z Dwo­ma Pal­ca­mi, po­ma­gał jej roz­kła­dać po­sła­nie, to zna­czy ona po­ma­ga­ła jemu, i naj­wy­raź­niej nie miał nic prze­ciw Ko­cy­ko­wi.

To jej wy­star­czy­ło.

Na­kar­mi­li ich ka­wał­ka­mi cze­goś, co wy­glą­da­ło i sma­ko­wa­ło jak su­szo­ne i do­pra­wio­ne zio­ła­mi mię­so, oraz ma­ły­mi, pła­ski­mi plac­ka­mi z ciem­nej mąki, któ­re co kil­ka dni pie­kli na bla­sze. Skąd mie­li mię­so i zbo­że w tej kra­inie sta­lo­wo­sza­re­go nie­ba i czar­nych skał, gdzie nic nie ro­sło, nie było dnia ani nocy, nie pa­dał deszcz ani nie wiał wiatr, Key’la nie wie­dzia­ła i szcze­rze mó­wiąc, tro­chę bała się za­py­tać. Opał znaj­do­wa­li dość czę­sto, w ja­ski­niach, w pęk­nię­ciach skal­nych, w dziu­rach w zie­mi. Raz po­ka­za­li jej coś, co wy­glą­da­ło jak piw­ni­ca wy­peł­nio­na po­ła­ma­ny­mi de­ska­mi z dziw­ne­go, bia­łe­go drew­na. Drew­no pa­li­ło się nie­bie­ska­wym pło­mie­niem, a wy­do­by­wa­ją­cy się z nie­go dym śmier­dział jak ze­psu­te jaj­ka. Je­śli opa­łu nie było, ich die­ta skła­da­ła się tyl­ko z su­szo­ne­go mię­sa.

Nie na­rze­ka­ła. Oczy­ści­li jej rany i po­sma­ro­wa­li je ja­kąś bez­barw­ną i pach­ną­cą tro­chę jak ru­mia­nek ma­ścią, a kie­dy do­sta­ła od tego ta­kiej go­rącz­ki, że nie dała rady iść, Dwa Pal­ce niósł ją przez trzy dni na wła­snych ple­cach. Dni. Tak na­zy­wa­ła cy­kle wę­drów­ki i snu, któ­ry­mi kie­ro­wa­li się va­ihi­ro­wie. Poza tym po­tra­fi­li znaj­do­wać wodę czyst­szą niż Ko­cyk, więc nie bo­lał jej już brzuch. No i czu­ła się bez­piecz­nie.

Przez wie­le, wie­le cy­kli wę­drów­ki i snu, któ­re zwy­kła na­zy­wać dnia­mi.

Загрузка...