Dwa Palce poderwał dolne dłonie w górę, ale Kocyk był szybszy. Jak zawsze. Pacnął jego wielkie łapy swoimi dłońmi, tą zwykłą i tą uzbrojoną w morderczą konstrukcję z drutów i pierścieni, zanim olbrzym zdążył cofnąć swoje. Key’li za to udało się uniknąć ataku górnych rąk olbrzyma.
Zaśmiali się, całą trójką, a Dwa Palce, mimo że przegrał czwarty raz z rzędu, śmiał się najgłośniej z nich. Pamiętała, jak przeraził ją ten śmiech, gdy usłyszała go po raz pierwszy: basowe pohukiwanie, metaliczne i skrzeczące, jakby żaba wzywała pomocy z głębi miedzianego sagana.
Jednak w ciągu ostatnich dni bez słońca i nocy, bez gwiazd na niebie, pokochała ten dźwięk, bo kojarzył jej się z bezpieczeństwem i spokojem. Gdy Dwa Palce się śmiał, wszystko było w porządku, świat stawał się mniej obcy i przerażający. Gdy Dwa Palce się śmiał, śmiała się nawet ziemia pod jego stopami.
Kocyk śmiał się po swojemu. Machał dłońmi, jakby klaskał, ale uderzały o siebie tylko czubki jego palców. Zgrzytliwy dźwięk, gdy żywe ciało stykało się z metalowymi naparstkami zakończonymi pazurami, mógłby budzić niepokój, gdyby oczy chłopaka nie błyszczały radośnie. To też kochała. Te chwile, gdy jego twarz traciła swój zwykły, na wpół dziki, na wpół czujny wygląd i śmiała się do niej.
Prawie można było zapomnieć, kim naprawdę jest.
Przez mgnienie oka zastanawiała się, co jej rodzina pomyślałaby, gdyby teraz zobaczyła całą ich trójkę. Key’lę, opartą plecami o kamień, na którym siedzi półnagi chłopiec z szopą ciemnych włosów związanych na czubku głowy w niesforną kitkę, i klęczącego przed nimi olbrzyma, którego każda z czterech rąk była grubsza niż jej noga. Olbrzyma z dziwną twarzą, ze spłaszczonym nosem, szeroko rozstawionymi żółtymi oczyma i mocarnymi szczękami, w których, gdy się śmiał, błyszczały potężne kły. Olbrzyma, który miał ponad osiem stóp wzrostu, co nie rzucało się w oczy, kiedy klęczał i grał z nimi w łapki, uczciwie, cztery dłonie na cztery, ale gdy wstawał, wyglądał przy nich jak gigant z legend stojący między karłami. I nie był wcale chudy i wątły, jak wielu wysokich ludzi, o nie, bary szersze niż jej ojciec i węzły mięśni na nagich ramionach wskazywały na jego niepospolitą siłę.
Czy ojciec i bracia rzuciliby się na niego z toporami i szablami? Zapewne. I to zanim zdołałaby im krzyknąć, by schowali broń. Że to nie bestia ani stwór Mroku, tylko vaihir. Ona była człowiekiem, Kocyk, przynajmniej dla niej, też, a Dwa Palce był vaihirem. To przecież nic niezwykłego w tym miejscu, pod niebem, które nie zmieniało barwy, na ziemi pełnej czarnych, błyszczących skał.
Tu nie dziwiło jej już nic.
Ocalała dzięki Kocykowi. Sobie tylko znanym sposobem przeniósł Key’lę tutaj, zabierając z płonącego wozu, gdzie duchy katowały ją obrazami rzezi wprost z pola bitwy. Płakała potem, gdy minęło pierwsze oszołomienie, szlochała długo i mocno, wypłakując ból i poczucie niesprawiedliwości. Była już u rodziny! Żołnierze zdjęli ją z haków, a ta dziwna kobieta, która okazała się jednym z rzekomo zamordowanych wozackich dzieci-zakładników, przywiozła ją prosto do obozu. Pamiętała dotyk ojcowskich rąk, niezgrabnych w czułości, gdy trzymały ją i tuliły, jakby była szklaną figurką. To nie tak miało być! Zupełnie nie tak! Odrzuciła duchy, które cisnęły się do niej ze wszystkich stron, ale nie chciała trafić w to dziwne i przerażające miejsce.
Chłopiec o czarnych włosach nie reagował na jej płacz, ale też jej nie popędzał. Pozwolił, by z łzami wypłynęły z niej poczucie krzywdy, żal i strach. A gdy skończyła szlochać, gdy znów obudziła się w niej ciemna, uparta verdańska duma, objął ją i poklepał po plecach, jakby chciał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Prawie mu uwierzyła.
Później dbał o nią i opiekował się. Znajdował wodę wśród czarnych skał i schronienie na czas snu, a kiedy miała ataki gorączki – przytulał mocno. To dlatego nazwała go Kocykiem. Ale nie umiał lub nie mógł zdobyć jedzenia, więc odkąd tu przybyli – głodowali, a jej rany napuchły i bolały coraz bardziej.
Dwa Palce przestał się śmiać i wstał. Jakby zawisła nad nimi góra.
— Idziemy, Słaba Jedna. Pora ruszać.
Słaba Jedna. Takie nadali jej imię, bo każda istota powinna mieć imię, które ją określa. I to imię składające się z dwóch słów, bo jednym słowem nazywa się rzeczy, zwierzęta albo inne stworzenia. Key’la? Nawet ona nie wiedziała, co to właściwie znaczy. Za to znaczenie jej nowego imienia wydawało się oczywiste: była słaba, nikt nie zaprzeczy, i była sama, gdy ją znaleźli. Przynajmniej w oczach vaihirów. Bo Kocyk nie liczył się jako osoba. Gdyby nie okoliczności, w jakich się spotkali, najpewniej zabiliby go bez wahania, rozpoznając w pajęczej rękawicy, którą nazywali a’sanwerh, i szarym mieczu, którym walczył, oznaki przynależności do kogoś, kogo nazywali Królową Dobrych Panów.
A Dobrzy Panowie nie mieli wśród vaihirów przyjaciół.
Ale poznali się w czasie walki, krótkiego, szalonego starcia, gdy kilku czwororękich zostało zaatakowanych przez oddział około dwudziestu wojowników w szarościach. Rozpoznała napastników od razu, po twarzach jak wykutych w kamieniu, po szarych włosach, szarych brwiach i szarych spojrzeniach. Tacy sami próbowali zabić ją w górach, wiele miesięcy temu.
Walka była krótka i brutalna. Key’la obserwowała ją ukryta za kamieniem, bo życie na pograniczu nauczyło ją, że gdy w powietrzu śmiga stal, to małe dziewczynki kryją się, gdzie się da, a poza tym była zbyt słaba i obolała, by cokolwiek zrobić. I choć nie wiedziała, komu ma życzyć zwycięstwa, a czwororęcy przerażali ją nie mniej niż Szarzy, od razu wiedziała, że to oni właśnie mają kłopoty. W pierwszym ataku padło ich dwóch, a pozostała czwórka nie zdołała nawet ustawić się do siebie plecami. Każdy walczył sam z co najmniej piątką napastników.
Raz w życiu widziała, jak do Lithrew przyjechała wędrowna grupa kuglarzy, a główną atrakcją ich przedstawienia miało być szczucie niedźwiedzia. Niedźwiedź był stary, nie mógł już tańczyć ani stawać na beczce, więc aktorzy postanowili dać ostatnie przedstawienie z jego udziałem. Wynajęli sforę psów, ogrodzili kawałek terenu za miasteczkiem i ogłosili „wielką atrakcję”. Oglądać walkę przyjechało nawet kilku okolicznych szlachciców. Pamiętała, że siedziała na ramionach ojca i patrzyła, jak zmęczony, posiwiały zwierz ostatni raz podrywa się na tylne łapy i opędza od szybkich, rozjuszonych zapachem krwi psów. Było jej tak żal niedźwiedzia, że przez większość przedstawienia miała zamknięte oczy.
A oni właśnie tak wyglądali. Te wielkie stworzenia, których nazwy jeszcze wtedy nie znała. Jak niedźwiedzie otoczone przez sforę posokowców.
Walczyli dzielnie, dwoma, trzema lub czterema ostrzami, ale choć każdy z nich był wyższy o stopę lub dwie od atakujących, przegrywali. Bo Szarzy byli szybcy, zwinni i bezwzględni. I walczyli jak psy. Doskakiwali i szarpali, starali się zajść ofiarę od tyłu, ranili, kiedy tylko się dało. Używali włóczni o ostrzach z szarego metalu, długich mieczy i noży. Cięli i kłuli atakowanych po nogach, próbowali podcinać ścięgna i przede wszystkim przewrócić ich na ziemię.
Jak sfora atakująca niedźwiedzia.
Gdy pierwszy z pozostałej czwórki olbrzymów opadł na kolana, Key’la wskazała Kocykowi walczących i powiedziała:
— Pomóż im.
Do dziś dziękowała Pani Koni, że zrozumiał, o których „ich” chodziło. A może po prostu pamiętał Szarych z gór?
Nieważne.
Zaatakował tych, których miał zaatakować.
Skoczył między walczących, na pomoc powalonemu olbrzymowi, a jego szare ostrze i pazury zabarwiły się czerwienią, zanim dziewczynka zdążyła mrugnąć.
Ledwo mogła nadążyć za nim wzrokiem.
Był bladą śmiercią krążącą po polu bitwy, a tam, gdzie przeszedł, ciała w szarościach padały na ziemię. Dwóch pierwszych zabił jednocześnie, jednego uderzając pazurzastą dłonią w kręgosłup, drugiemu odrąbując obie ręce trzymające włócznię. I tą samą włócznią, złapaną nie wiedzieć jak i kiedy, zabił następnego Szarego, trzeciego, nie, czwartego, bo trzeci przewracał się właśnie, trafiony krótkim mieczem, który chłopiec zostawił w jego trzewiach.
Na drzewcu włóczni wciąż zaciskały się dłonie.
Ostatni z piątki atakujących zginął od ciosu czegoś w rodzaju żelaznej maczugi trzymanej w dwóch prawych rękach vaihira. Po tym ciosie powalony na kolana czwororęki olbrzym podniósł się natychmiast, a jego ludzko-zwierzęca twarz miała prawie zabawny wyraz zdumienia.
Tak poznali Dwa Palce.
Później walka przebiegła szybko. Dwa Palce i Kocyk zaatakowali pozostałych Szarych, związanych walką z resztą olbrzymów. Zabili dwóch, potem jeszcze dwóch, zanim reszta zdążyła się zorientować, że losy potyczki się odwróciły. Nagle było czterech vaihirów i milcząca, ciemnowłosa śmierć przeciw mniej niż tuzinowi napastników.
Ostatnie starcie kosztowało ich życie jeszcze jednego olbrzyma, bo Szarzy na wydany syczącym głosem rozkaz rzucili się wszyscy na jednego z nich. Nie próbowali uciekać, rozproszyć się, ratować życia. Chcieli tylko zabijać i udało im się to, bo najmniejszy z vaihirów zginął, nim jego towarzysze wybili resztę zabójców.
Cała walka odbywała się w ciszy. Z wyjątkiem tego ostatniego okrzyku ani Szarzy, ani czwororęcy nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Żadnych przekleństw, jęków, okrzyków bólu, błagań, bojowych wrzasków. Tylko głuchy szczęk broni i przyspieszone oddechy.
Kocyk idealnie pasował do tego pola bitwy.
Otoczyli go po walce. Trzech wielkoludów z za dużą liczbą rąk utworzyło luźny krąg wokół chudego chłopca, który sięgał każdemu z nich ledwie do brzucha. Jakby trzy niedźwiedzie stanęły nad łasicą.
Wahali się, a coś w sposobie, w jaki trzymali broń i patrzyli w dół, mówiło jej, że chcą go zabić. Byli jednak zaskoczeni, może nawet zdumieni, i to zdumienie spowodowało, że nie zrobili tego od razu.
Bez Kocyka nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Wyszła więc zza kamienia i ruszyła chwiejnie w ich stronę, było jej już wszystko jedno – zabiją ich oboje czy ocalą. Byleby tylko nie została tu sama na śmierć.
Jej widok zdziwił ich chyba bardziej niż widok Kocyka. Najbliższy olbrzym zamrugał i obnażył zęby, później dopiero nauczyła się rozpoznawać ten grymas jako wyraz najwyższego zaskoczenia, po czym machnął w jej stronę szeroką szablą.
Kocyk znalazł się między nimi, zanim zdążyła otworzyć usta. Westchnęła, podeszła do chłopca od tyłu i objęła go mocno.
— Dość, Kocyku. Dość. Nie będziemy z nimi walczyć. Widziałam już dość zabijania jak na jeden dzień. Właściwie widziałam już dość zabijania jak na jedno życie.
Zmiękł pod jej dotykiem, rozluźnił się, jego zlepione krwią pazury opadły ku ziemi. Obróciła go łagodnie twarzą do siebie, przytuliła.
— Zamknij oczy — poprosiła, nadal nie wiedząc, czy ją rozumie. — Zamknij jak ja.
Chwila minęła, nim poczuła delikatne dotknięcie na twarzy. Palec, gruby niemal jak jej trzy, wodził chwilę po jej czole, brwiach, musnął nos i policzki. Ten sam palec uniósł jej górną wargę, przejechał po zębach. Poczuła ciepły oddech, ktoś obwąchiwał jej włosy, później ramiona.
Cios nie nadchodził. Przestraszyła się, że gdy otworzy oczy, olbrzymów nie będzie, że porzucą ich na śmierć z głodu.
— Słaba. Słaba patrzy.
Meekh. Język Imperium, w którym się wychowała. Zdumienie przeważyło nad strachem, więc otworzyła oczy, napotykając spojrzenie żółtych ślepi ledwo kilka cali od jej twarzy.
— Słaba rozumie? Rozumie mnie?
— Tak. Rozumiem.
Stwór uśmiechnął się. Bardzo po ludzku i bardzo przerażająco.
— Słaba rozumie — potwierdził.
A potem dotknął swojego czoła.
— Ja Omuli-rech. Dwa Palce po twojemu. Ty?
— Key’la… jestem Key’la.
— Co to znaczy?
Zaskoczył ją. Po raz pierwszy, ale nie ostatni.
— Nic. To imię.
Pokiwał głową, chyba rozbawiony.
— Imię musi coś znaczyć. Nie może być dźwiękiem jak kamień albo patyk. Inaczej bóg cię nie odnajdzie, gdy się uwolni. Pomyśli, że kamień i ty to jedno i weźmie sobie kamień. — Wpatrywał się w nią intensywnie. — Ty jedna. Ty słaba. Ty Słaba Jedna. Po naszemu to będzie Sauri-noi. Słaba Jedna.
Tak dostała nowe imię. Vaihirowie w ten sposób załatwiali wszystkie sprawy. Szybko i bez zbędnych ceregieli. Dwa Palce, Czarny Biały, Kubek Wody, Słaba Jedna. Kocyk nie dostał prawdziwego imienia, z powodów, których do końca nie rozumiała, ale nie został również zabity, za co czuła wdzięczność. Czwororęcy uznali, że jest w jakiś sposób z nią związany, a skoro tak, to byleby trzymał się w pobliżu Key’li, pozwolą mu żyć.
Ich pragmatyzm był bardzo bliski temu, jaki poznała i nauczyła się cenić, żyjąc na pograniczu.
Tak przynajmniej myślała w pierwszych dniach wspólnej wędrówki z vaihirami.
Bez problemu nauczyła się ich rozróżniać. Dwa Palce był najniższy z nich, za to najszerszy w barach, i jako jedyny używał broni przypominających żelazne pręty nabijane guzami. Jego włosy miały barwę ciemnego miodu, a oczy podżółtków, jej ulubionych kwiatów. Czarny Biały nosił, zgodnie ze swoim imieniem, tylko te barwy, nawet ostrza jego czterech szabel zostały dobrane parami, prawa górna i lewa dolna kontrastowały bielą ze swoimi czarnymi siostrami. Był też największym mrukiem, ignorował ją całkowicie, a na Kocyka zerkał tak, jakby bardzo swędziały go dłonie. Ostatni z vaihirów, Kubek Wody, miał najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała, bursztynowe na krawędzi i przechodzące w ciemną zieleń tuż przy źrenicach. W walce zraniono go w oba dolne ramiona, nosił je teraz obandażowane na temblaku i sprawiał wrażenie zaskakująco nieporadnego, gdy musiał sobie radzić tylko z jedną parą rąk. Śmiał się jednak szczerze, obserwując, jak grali w łapki z Dwoma Palcami, pomagał jej rozkładać posłanie, to znaczy ona pomagała jemu, i najwyraźniej nie miał nic przeciw Kocykowi.
To jej wystarczyło.
Nakarmili ich kawałkami czegoś, co wyglądało i smakowało jak suszone i doprawione ziołami mięso, oraz małymi, płaskimi plackami z ciemnej mąki, które co kilka dni piekli na blasze. Skąd mieli mięso i zboże w tej krainie stalowoszarego nieba i czarnych skał, gdzie nic nie rosło, nie było dnia ani nocy, nie padał deszcz ani nie wiał wiatr, Key’la nie wiedziała i szczerze mówiąc, trochę bała się zapytać. Opał znajdowali dość często, w jaskiniach, w pęknięciach skalnych, w dziurach w ziemi. Raz pokazali jej coś, co wyglądało jak piwnica wypełniona połamanymi deskami z dziwnego, białego drewna. Drewno paliło się niebieskawym płomieniem, a wydobywający się z niego dym śmierdział jak zepsute jajka. Jeśli opału nie było, ich dieta składała się tylko z suszonego mięsa.
Nie narzekała. Oczyścili jej rany i posmarowali je jakąś bezbarwną i pachnącą trochę jak rumianek maścią, a kiedy dostała od tego takiej gorączki, że nie dała rady iść, Dwa Palce niósł ją przez trzy dni na własnych plecach. Dni. Tak nazywała cykle wędrówki i snu, którymi kierowali się vaihirowie. Poza tym potrafili znajdować wodę czystszą niż Kocyk, więc nie bolał jej już brzuch. No i czuła się bezpiecznie.
Przez wiele, wiele cykli wędrówki i snu, które zwykła nazywać dniami.